Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowa i jakiś jego tam u nich jenteres, to w dyrdy leci, żeby zakapować...
— Ależ...
— Stul pysk, pókim dobry!
Przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie przystanął przed Welskim, który uczynił ruch, jak gdyby chciał się podnieść ze swego posłania.
— Ostań sie leżeć, derechtor — rzekł ciszej, lecz tonem groźnym — bo na nijakie pentanie, to mojej zgody nima... I se pamiętaj, że do kuńca „roboty”, to ja cie, jak pragnę pragnę wolności... od siebie nie puszcze!
Welski scierpł z przerażenia, nie przewidział bowiem podobnego zakończenia rozmowy. Pojmował, że tłomaczyć się, uspokajać obecnie Balasa, oznaczałoby to samo, co chcieć ułagodzić rozjuszonego byka. Wolał milczeć i spróbować szczęścia później, choć przeklinał samego siebie i myślał z rozpaczą, że przez własną lekkowyślność i niewczesną ciekawość, nie może, jak było umówionem natychmiast stawić się u detektywa.. Pocieszał się tem jednak, że wszak zaznaczył detektyw, iż oczekiwać go będzie również popołudniu. Lecz jeśli Balas spełni swą groźbę i go wogóle nie zechce z domu wypuścić? Czy też się udobrucha? Te to myśli dręczyły go tem dotkliwej, iż z winy własnej wpadł w pułapkę.

Również i Mary milczała. Rozumiała, że stale wielce ostrożny Balas, podejrzewa obecnie Welskiego, iż ten — za cenę sprzedania ich — pra-

149