Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ba... jeszcze nie mogę wynaleźć należytego uzasadnienia... dla czytelników! Och, ile czasu, ja sobie nad tem głowę nałamałem!...
— Tedy, autor, nie zakończył jeszcze, z tego powodu swego, dzieła?
— Nie! Lecz myślę należycie rozwiązać tajemniczą historję... Ale, jest i dalszy ciąg!
— Dalszy ciąg? O naprawdę zaciekawiona jestem?
— Młodzieniec, na zasadzie ciążących na nim poszlak, znalezionych banknotów, zostaje aresztowany, oddany pod sąd. Tłomaczy się, powołuje na swą nieskazitelną przeszłość, Zaklina dyrektora banku, by ten go nię gubił i cofnął oskarżenie, gdyż zajść musiał jakiś niepojęty zbieg okoliczności... Nic nie pomaga! Skoro znaleziono przy nim pieniądze — powiada dyrektor — musi być winien! Żal mi bardzo, lecz w podobnych warunkach nikogo, nawet z rodziny mojej, bym nie oszczędził!
Ma miejsce proces, wynik łatwo przewidzieć można!... Sędziowie, mimo przysiąg i protestów naszego bohatera... skazują go na wyrok „łagodny”! Brzmi on — dzięki poprzedniej niekaralności — dwa lata więzienia!... A wie pani, co to znaczą dwa lata więzienia? Boże, jakie to straszne!...

— Ależ, pan się przejmuje! — zawołała, widząc, że teraz opowiada niemal ze łzami w oczach — pan doprawdy jest wielkim artystą... potrafi silne wywrzeć wrażenie... toć i mnie coś chwyta za

111