Kartka z duszy matczynej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Kartka z duszy matczynej
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1902“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1902
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Kartka z duszy matczynej.

Jakie marzenia roiłam dla niego, jakie sny złote....
Gdy malutki aniołek różowy na pościółce swojej rozkosznie się wyciągał, lub drobne piąstki zacisnąwszy spał uśmiechnięty, siedziałam przy nim z piosnką lub robotą i śniłam. Sny to były z promieni utkane i blasków, z zórz słonecznych i majów i wiosen, z brylantowych drgań poranka, z woni najprzedniejszych, harmonii najwspanialszych — sny tęczowe, wszystkiemi barwami się mieniące.
Pod drobne stopki dziecka, te stopki które nie umiały jeszcze same sobą władać, rzucałam wszystkie skarby świata, w dłonie kładłam berło, albo zapalałam w mózgu pochodnię wiedzy, do ramion przypinałam skrzydła, gwiazdę na czole i pragnęłam, żeby o władzę ziemską, skarby, godności i zaszczyty nie dbał, lecz w górę wysoko się wzbijał, po tę władzę najmożniejszą, co panuje nad duchami.
Bajki o królewiczach, smokach i potworach mniej cudowności niepodobnych w sobie mieszczą niż ich wysnuła moja wyobraźnia.
Czyliż ja jedna marzyłam tyle?... Niech się śmieją ze mnie matki, co przy kolebkach synów swoich stoją pokorne, o niczem nie rojąc, niczego nie żądając, zrezygnowane na wszystko „co Bóg da“. One są rozsądniejsze, a nawet szczęśliwsze, bo nie czeka ich zawód, bo rozczarowań nie zaznają... cóżem jednak winna, że taką być nie mogłam!...
Bo ja nie mogłam rzeczywiście. Nie umiałam.
Dziecię dla każdej matki stanowi skarb bezmierny, a cóż dopiero gdy ono jest jedyne i gdy ten co mu był ojcem poszedł w drogę, z której się nie wraca... Wówczas to już całe ukochanie, na jakie serce stać.
Ludzie mówili, żem ja biedna, bo zostałam samotna z dzieckiem ośmioletniem. Samotna — ja przy synu moim! towarzysz taki i samotność!... Litowali się, że ciężar dźwigam — on ciężarem, Józio!... To był drogoskaz mój i siła, to był mój dobrodziej. Gdzie-bym ja była poszła, dokąd — w którą stronę?... gdy mi zabrakło ramienia męża, jego dobrego słowa i uśmiechu. Z Józiem obok siebie samotności nie uczułam, a celu szukać nie było potrzeba; droga wytknięta szła prosto przedemną, cel u jej kresu mienił się brylantami marzeń. Podążyłam tą drogą niby obciążona a lekka, z sercem pełnem otuchy i wiarą w przyszłość. Nie widziałam ani wybojów, ani cierni, nie czułam, że przedzieram się przez gąszcza, że dłonie mi się krwawią i stopy, że bardzo wolnym krokiem idę naprzód gdy inni mnie mijają, ten i ów potrąci. Tyle sił duchowych miałam w sobie, że nie czułam chłodu poranka, żaru południa, ani lękałam się ciemności nocnej. Od chłodu, żaru, lęku ochroną był mi on, Józio i moje sny złote.
Roiłam, że dopóki wzroku mego mgła śmierci nie zasłoni, zawsze nim w oczach syna niby w księdze otwartej czytać będę, że zostaną zawsze dla mnie jasne i przejrzyste niby kryniczny zdrój. Roiłam, że co wieczór syn u nóg mych siądzie, i głosem przyciszonym, ufnie, słodko każdą myśl wyspowiada, że przeleje w duszę matki najlżejsze drgnienie duszy własnej.
Roiłam, że gdy urośnie duży, a stanie się wielki, rozwojem ducha swego ze mną się podzieli, na wyżyny poprowadzi, w górę uniesie — nie zostawi samotną. Roiłam, że będziemy razem zawsze.


∗                                        ∗

Gdy chłopca powiodłam do szkoły, serce moje rozsadzała pycha, taki rozumny, zdrowy, piękny — wszyscy się dziwią i zazdroszczą. A gdy wybuchnął płaczem i zawołał: Mamo, weź mnie ztąd, ja się boję, — ledwie się powstrzymałam, by tego nie spełnić. Wróciłam do domu bardzo smutna, na samą siebie rozżalona o srogość.
Żal mój nie ustąpił, gdy w kilka godzin później, przyszedłszy po dziecko, znalazłam je wesołem, zaprzyjaźnionem z kolegami, a tak pewnem siebie, że wołało:
— Nie trzeba mnie prowadzić, mamo — ja mężczyzna sam pójdę i sam wrócę. ...patrzałam przerażona i bezradna, gdy wyszedł uśmiechnięty. Zdawało mi się, że pęka nić serdeczna, łącząca nasze dusze.
A potem były chwile, w których czułam, że klucz od jego duszy się zatracił, żem go zgubiła i nie wiem, czy znajdę kiedykolwiek. Chwile te powtarzały się coraz częściej i trwały coraz dłużej, w miarę gdy syn mój rósł i mężniał. Czytałam w jego oczach pobłażliwość — zamiast ufności dziecięcej — powątpiewania młodzieniaszka, a czasem bunt jawny przeciw wierzeniom moim.
Świat zabierał mi dziecię — z brutalstwem siły żywiołowej, która wszystko na drodze swojej łamie, wyrywał mi je z duszy. Dawał mu naukę, zbroił do walki o byt, a więc niby uposażał, lecz dla mnie ubożył, pozbawiając skarbów miłości wypielęgnowanych moją ręką. Józio stał się szyderczy i nieufny, uwierzył w siłę, uczucie zwał słabością. Na wyżyny piął się mozolnie, aby coś posiąść, co nie było ani szczęściem, ani sławą, ani nawet władzą, a zwało się — użyciem. Te dążenia obce stanęły między nami i rozdzieliły nas. Szliśmy obok siebie lecz nie razem, nie jak dotąd ręka w rękę.
Patrzyłam w oczy mego syna, ale w tych oczach nie umiałam teraz czytać; płonął w nich ogień, nie ten co ogrzewa i podtrzymuje życie, lecz jak łuna pożaru straszny. Słuchałam z uwagą gdy mówił, lecz nie dużo rozumiałam; w każdym wyrazie drgał sceptycyzm i szyderstwo — dźwięki puste dla mnie i beztreściwe. Wreszcie spojrzenie Józia straciło zupełnie swą przejrzystość; mąciły je jakieś błędne fale, czasem chwilowo, a czasem na dłużej. Chłopiec zamyślał się i bladł, unikając mego wzroku jak winowajca, któremu wzrok sędziego cięży. Pytania sprawiały mu przykrość, uciekał, a wróciwszy milczał. Że pracował wówczas i uczył się nad miarę, policzyłam drażliwość na karb znużenia umysłowego. Siłą woli skłoniłam niepokój, gnębiący mnie przewidywaniem Bóg wie jakich nieszczęść i katastrof.


∗                                        ∗

Nagle chłopiec mój zakwitł — dwudziestą pierwszą wiosną życia zajaśniał niby Maj. Stał się znów dzieckiem wesołem podawnemu, dzieckiem wierzącem, ufnem i pogodnem, a tak szczęśliwem, że najmniejsza drobnostka go cieszyła i wprawiała w zachwyt. Śpiewał i śmiał się, ukradkiem drobne kartki zapisywał, w objęcia mi padał, całował, do ucha najsłodsze słowa szeptał lub ręce oblewał mi łzami wśród wybuchów śmiechu. Taki przecudny był w tem wszystkiem!...
Z wakacyj letnich właśnie wrócił, od kolegi, gdzie dano mu przez miesięcy parę gościnność i zarobek i odmieniono w czarodziejski sposób. Pojechał niby gałązka nadwiędnięta, a wrócił dąbczak zazieleniony bujnie, w pełni sił. Jakże im byłam wdzięczna za tę odmianę!..
Nasłuchać się nie mogłam o dobroci całej rodziny państwa Krzemińskich, o pięknych tradycjach, sławnych przodkach, o poważaniu jakiem się cieszą wśród sąsiadów. Józio małomówny w ogóle, opowiadał teraz całemi godzinami; nigdy też nie było dosyć jemu opowiadać, a mnie słuchać. Mieszkają tam w domu, który kilka pokoleń wyhodował, w domu, którego każdy kamień jest pamiątką, każde drzewo wspomnieniem miłem albo smutnem, historyą wzruszającą niekiedy aż do łez. A portrety, a zbroje, a suknie tkane złotem, pasy lite, karabele drogiemi kamieniami zdobne, kosztowne rzędy, siodła!... Wszystko historją rodu jest, kroniką jej wielkości i chlubą.
Nie każdy kto się w tym domu zjawi skarby ogląda, on jednak, Józio, miał dozwolone rozpatrzyć najdrobniejszy szczegół — i w bibliotece szperać i w foliałach starych i aktach. Moc bogactw różnych tam się kryje zamknięta przed światem.
Gdy wtrąciłam uwagę, że przez to zamknięcie skarby wartość tracą, gdyż pożytku nie przynoszą, Józio z żalem na mnie spojrzał i przędzę wspomnień wakacyjnych snuć zaprzestał.
Myślałam, żem go uraziła, lecz on był teraz do urażenia trudny, po chwili mówić znowu zaczął, objaśniać mnie, dowodzić, że skarby są przecież nie na to, byśmy je rozrzucali, czas bowiem ich pożytku prędzej czy później przyjdzie kiedyś.
Umilkłam — wstyd mnie zdjął. Jakież mam prawo stawiać zarzut samolubstwa ludziom, którzy dali dziecku mojemu tyle chwil dobrych, odrodzili mi je niemal; natchnęli wiarą w życie, wesołością i energią!... Józio słusznie mówi: oni tych skarbów nie marnują, lecz zamiast marnotrawić chronią.


∗                                        ∗

Z opowieści Józia wyłoniła się postać przecudnemi urokami zdobna — jedyna córka państwa Krzemińskich — Zosia. Cała w promieniach zeszła do mnie i cała w blaskach, owiana aureolą zachwytów młodej duszy syna mego.
Opiekunka starców i ubogich we wsi, fundatorka ochronki dla dzieci zwykle bez dozoru zostawianych miała głos słodki i „oczy w których serce można zgubić“. Zamiast ręce załamać nad słowem tak namiętnem, spojrzałam uważnie na Józia i nie wątpiłam już... On serce zgubił, lecz zgubiła też swoje Zosia w przecudnej głębi jego źrenic. Kochał i był kochany.
Ale pierwiosnek kwiatów ginie zazwyczaj od mrozu — chłodny powiew życia zabija też pierwiosnki uczuć. Ledwie czasem raz na lat dziesiątek pozwoli jednemu wyrosnąć i w pełni się rozwinąć.
Chłopiec mój pobladł i posmutniał — miał jednak od wieku najmłodszego taką zaciętość w bólu, że nigdy się nie skarżył. Milczał więc i ja przy nim. Chwilami się ożywiał, lecz o nauce tylko mówił, o tej sławie, władzy, sile, jakie ja wymarzyłam dlań w godzinach samotności. Środkami temi miał szczęście swe zdobywać — pozyskać Zosię. Na te podboje wszakże lat mu było trzeba trzech, czterech lub pięciu; chętnieby je oddał, gdyby rodzina panny Krzemińskiej zgodziła się również. O przyzwoleniu rodziny czasem wątpił, a czasem na nie liczył otuchy pełen. Tacy ludzie zacni — ludzie wielkiego ducha!...
Brat wprawdzie unikał rozmowy o siostrze, nie lubił poruszać kwestyi, której rozstrzygnięcie zależało od ojca, wszechwładnego w domu — zrobił się nawet chłodniejszy, rzadko odwiedzał Józia, a gdy przyszedł, bawił chwilę. On byłby pewno inny, gdyby otwarcie, z serca, powiedzieć mu można, Zosia szepnęła na odjezdnem:
— Przeciw woli ojca postawię moją miłość i czekać będę. Mama wie o wszystkiem.
Józio panu Gustawowi słów siostry nie powtórzył, więc też przyjaźń rozluźniała się coraz bardziej, coraz widoczniejsze powstawały w niej wyłomy. Widoczne jednak tylko dla mnie. Miesiące mijały, drugiego roku przeszła już połowa, gdy myśli Józia, jasne dotąd pobladły. Opuściła go wiara w przyszłość, pracował bez zapału, poddał się smutkowi. Rozmowy nasze były coraz krótsze, krążące koło przedmiotów obojętnych, urywane czasem w połowie zdania, nienaturalne; jak gdyby obmyślane naprzód.
Wreszcie raz wieczorem Józio do pokoiku swego wpadł, późno już, bo zdążyłam się przespać i jęk mnie obudził. Usłyszałam jeden wyraz, wciąż powtarzany z akcentem rozpaczy:
— Zosia! Zosia!
Serce mi zamarło. Po ciemku, aby nie zdradzić że coś wiem, że słyszę, z łóżka się porwałam i padłam na kolana w modlitwie gorącej. Prosiłam Boga, żeby odwrócił miecz płomienisty, co nad dzieckiem mojem zawisł — żeby strzaskał czarę jadem goryczy napełnioną. Przeciw pokornemu „stań się wola Twoja“ otwarty bunt podniosłam.
— Nie chcę! nie chcę! wołałam wszelkiemi siłami zgnębionego ducha.
Wstawszy bardzo rano, we drzwiach przedpokoju spotkałam się oko w oko z Józiem. Ubrany był do wyjścia i jak gdyby moją obecnością wylękły. Obie ręce w górę podniósł, skutkiem tego ruchu połę płaszcza odchylił: lufa rewolweru błysnęła stalową źrenicą.... Nie mogłam stłumić krzyku.
— Przestań, matko, rzekł głosem bezdźwięcznym. Straciłem wszystko com posiadał — opuściła mnie chęć do życia. Nie mam siły iść bez celu.
— Bez celu! powtórzyłam głucho.
— Tak.
Doręczył mi kartkę zwiniętą, od łez świeżych wilgotną, na której mieściły się wyrazy.
„Nie wolno mi dla własnego szczęścia rzucić rodziców na pastwę losu. Mam obowiązek ich ratować. Czuję to i zwracam panu słowo, przyjęte w chwili, gdy warunki rodziny były inne niż teraz. Wychodzę za stryjecznego brata matki, za dobrodzieja, który Olszówkę od sprzedaży uchronił. Polecam pana opiece Boskiej.

Zofia“.

Łzy popłynęły mi po twarzy gradem, list z ręki wypadł. Podniósł go Józio, do ust przycisnął i skierował się ku drzwiom. Wstrzymałam go spojrzeniem, bo mówić nie mogłam, ani postąpić kroku. Zęby latały mi jak w febrze, przed oczyma snuły się purpurowe plamy. Ale w spojrzeniu mojem była widocznie moc, której syn uległ bez szemrania. Stanął jak wryty i w ziemię patrzał. Mierzyliśmy teraz nasze siły niby przed bitwą. On czoło chylił coraz niżej, ja głowę w górę podniosłam i nie spuszczałam wzroku z jego twarzy bladej, ócz zapadniętych, postaci złamanej przez uragan życia.
Wysiłkiem nadludzkim rzuciłam pytanie:
— Dokąd idziesz? co zamierzasz czynić?
— Umrzeć.
Opuściłam ręce — Józio przypadł do nich, ukląkł, do kolan głowę mi przycisnął, a gdy jej nie przygarnęłam, zerwał się.
— Nie broń mi matko, rzekł prawie szeptem. Nie mam pieniędzy bym mógł Olszówkę wykupić, handel wstrętny cofnąć, wyrwać ją!... Załamał ręce aż zatrzeszczały w stawach i, głosem podobnym do wycia, jęknął kilka razy.
Po chwili wybuchnął:
— Matko! czemu wydałaś na świat nędzarza! a później zamiast po twardej ścieżce go prowadzić, usuwałaś przed nim każdy kamień, by szedł wygodnie. Trzeba go było utopić odrazu, jak topią szczenięta, lub też puścić na mróz boso, zaznajomić z głodem, na grzbiet kłaść ciężary, gnębić pracą. Jak paniątko mnie chowałaś, a jam pies bezdomny!...
Chwycił się za głowę łkając w głos:
Zanim zdobędę to, co innym od urodzenia się dostało, kobietę, którą kocham, sprzedadzą starcowi, a mnie zje ból i rozpacz. Otworzyłam usta, aby słowo pociechy rzec; przerwał mi w połowie zdania.
— Wszystko to wiem, matko! zawołał gwałtownie. Na pamięć umiem wykrzykniki i frazesy, jakiemi ludzie jedni drugich, niby kataplazmami okładają, nie wierząc w skuteczność. Przestań na Boga, przestań. Bo ty masz prawo kazać, masz prawo żądać, abym żył — ale bądź miłosierna!...
Ogarnęło mnie uczucie, z którego dotąd sprawy sobie zdać nie mogę. Doznałam wrażenia, że zostaję znów sama na świecie jak przed laty, ufna, silna, a nawet silniejsza teraz olbrzymią mocą przebytych doświadczeń, gotowa iść naprzód ze spokojem wędrowca świadomego celu i kresu drogi.
Ujęłam rewolwer, nie po to jednak, ażeby schować przed zrozpaczonem dzieckiem narzędzie śmierci, lecz aby mu je oddać własną ręką.
— Wyrzekam się praw moich, rzekłam chłodno, jak gdybym nie stawiała na kartę wszystkiego, co mi było najdroższe i najświętsze. Uwalniam cię od obowiązków, jeśli do jakich względem mnie się poczuwasz, wyobraź sobie, że lufą rewolweru zdmuchnąłeś je jak świecę. Ale z długów przez ciebie samego zaciągniętych uwolnić cię nie mogę.
— Z długów moich!...
— Czemże więc w przekonaniu twojem są stypendya?!.. Gdyby nie były świętym długiem, stawałyby się krzywdą ciężką. Młodzież osiągałaby wiedzę za cenę honoru, bo grosz od ludzi obcych wzięty i nieoddany plami.
— Bogaci dają biednym — to ich obowiązek.
Pociemniało mi w oczach.
— Jeżeli tak, Józefie, jesteś wolny, odparłam drżąc. Masz... weź to — idź. Żegnam cię, synu.
....Gdy odzyskałam przytomność, Józef klęczał u mych nóg, zalany łzami....
— Żyć będę, matko szeptał z czułością. Już sam chcę, ty mnie nie zmuszasz — nie. Żyć powinienem. Daruj! daruj!...


∗                                        ∗

Syn mój zrozumiał, że promienie ideału, bijące od dzieweczki, która umiała się poświęcić i czyn swój bohaterski nazwać spełnieniem obowiązku, rozjaśniają i jemu drogę życia, ducha podnosząc. Zrozumiał, że skoro przez taką był kochany, nie wolno mu upaść.
Posłyszałam teraz w jego słowach dźwięki, od których serce nabrzmiewało mi uciechą, dostrzegłam dążenia, jakich przedtem nie pojmował, zawiązki planów ku dobru ogólnemu skierowanych, a tak szerokich, że przerastały o wiele moje marzenia najśmielsze. Józio ukochał ludzkość całą, a dla społeczeństwa własnego gotów był krwi swej wytoczyć. Takim go mieć pragnęłam i takim miałam — dzięki Zosi. Stał się bożyszczem kolegów, godził zwaśnionych, słabych dźwigał — stał się cementem, który spaja na moc niespożytą. Całe światy współczucia, dobroci, miłosierdzia płynęły z jego serca ku cierpiącym i maluczkim.
Gdy Józio pierwszy raz publicznie się odezwał w jednym z pism codziennych, wywołał polemikę. Obrazili się niektórzy na zuchwały wyrok, burzący gmachy filantropii, dla dzieł humanizmu o fundamentach natury tak odmiennej, że brakowało im niemal wzorów. Drugie odezwanie dowiodło jednak, że budowniczy jest nietylko poetą, lecz matematykiem, gdyż rozmiary i wysokość gmachu mierzy wytrzymałością podstaw, dowiodło, że psychologiem jest, że puls nędzy badał i wsłuchiwał się w jej tętno, gorączką głodu przyśpieszone.
Słowa życzliwości z początku nieśmiałe, później gorętsze, wreszcie natarczywe wyprowadziły z ukrycia nazwisko ani znane ani głośne. Ludzie dobrej woli wyciągnęli doń ręce, radzi porozumieć się, fundusze ofiarować i dziełu myśli nadać formę. W czasie bardzo krótkim powstała instytucya, niebędąca ani przytułkiem, ani kasą pomocy, ani rozdawnictwem, lecz stowarzyszeniem spożywczem, które uposażało ludzi z procentów od wydatku na chleb codzienny. Odsetki grosza na potrzeby niezbędne wyłożonego składały się na rentę dożywotnią, mniejszą lub większą, w miarę lat udziału. Że rozwój instytucyi mógł iść w nieskończoność, wzrost kapitałów obiecywał szkoły, fabryki, szpitale i resursy, nie licząc tysięcy własnych sklepów, młynów, folwarków i domów.
Stanął gmach krzepki chociaż dziwny, bo składały się nań style współczesne wszystkich niemal krajów Europy, a nawet Ameryki i od pierwszej chwili prawidłowo rozwijać się zaczął. Dziwiono się teraz, że myśli tak prostej, na rachunku dokładnym opartej, i wszędzie za granicą praktykowanej, nikt dotąd nie podjął. Sadzę, że Józio też o niej nie słyszał, lecz w duszy własnej niby perłę w muszli znalazł, że w sercu jego się poczęła.
Cztery piękne lata spędził oddany idei owocnej, zdolnej zagoić rany najkrwawsze. Józiowi wszakże tej przysługi nie oddała — pośpieszyli z nią ludzie, którym się zdaje, że pragnienie ugasić można zarówno wodą z kałuży, jak z krynicy, a ból uczucia prawdziwego ukoić miłostkami. Syn mój został wciągnięty w świat użycia deprawujący, pogański. Posiadał już wtedy sławę pióra i dostatek — otoczył mnie wygodą; lecz nie czułam dostatku ani wygód w obec ciężkiej troski.
Widywaliśmy się tylko przy obiedzie; obecność paru, a czasem kilku panów, którzy się zwali przyjaciółmi Józia, nie dopuszczała rozmowy poufnej. Odgrodził się nimi ode mnie jak murem: z poza ich rubasznego śmiechu, min rozbawionych lub też znużonych hulanką nocną, ledwie dostrzedz mogłam dziecko moje, doprowadzone do upadku.
Raz z pokoju sąsiedniego doleciały mnie słowa:
— Tak, wierz mi — wierz: Kobieta jest stworzeniem słabem albo podłem. Pierwsza pozwala się sprzedać, druga sama to robi. Niewolnice!
Doznałam wrażenia policzka.... Syn mój wysłuchał obojętnie słów hańbiących... A kochał przecież Zosię i miał matkę!...
Stłumiłam w sobie otchłań żalu do chwili, w której Józio sam wybuchnął skargą.
— Matko, matko! w nic nie wierzę i nie mam nic świętego! Ach, gdybyś wiedziała!...
— Widzę. Jesteś bardzo nieszczęśliwy, dziecko biedne.
— Kazałaś mi szanować i nauczyłaś wierzyć!... a tu wszędzie podłość, wszędzie! zawsze!... Słuchaj matko.... Żona przyjaciela, kobieta, którą szanowałem według twoich nauk, chce dla mnie porzucić rodzinę — żąda bym z nią uciekł.
Biegał po pokoju zaciskając dłonie i krzyczał:
— Podła! podła!....
— Za dużo myślicie o kobietach, rzekłam gdy uspokoił się trochę — za wiele poświęcacie dla nich dążeń i celów wyższych. Wam się zdaje, że kobieta jest sfinksem niepojętym lub zbrodniarką, a ona jest tem, czem wy sami. Gdybyście przyjęli za zasadę, że i mężczyzna powinien również moralnie się prowadzić — że niewierność męża plami tak samo ognisko rodzinne jak niewierność żony, zniknęłyby zagadkowości i zbrodnie, a pozostałby wzajemny szacunek.
Wzrok Józefa płonął. Wpatrzony we mnie, przez długą chwilę mienił się błyskawicami gniewu. Myśli jakieś okropne w nim czytałam.
Sam je odsłonił wreszcie.
— Matko, zapytał głosem przyciszonym, jak stal chłodnym. Wszak znałaś Leona Poziemskiego?
— Od lat dziecinnych znałam go, Józiu.
— On ciebie uwielbia.
— Tego nie wiem.
— Wiesz jednak, że cię kochał?
— Wiem.
— A ty? krzyknął niemal i za ręce mnie podchwycił.
— Ja kochałam twego ojca.
Do kolan rzucił mi się płacząc:
— Daruj mamo, daruj, matusiu serdeczna!...
Jakże upadł!... Widzi tylko błoto.


∗                                        ∗

List z obwódką żałobną atmosferę naszego domu oczyścił w jednej chwili. Wypędził fałszywych przyjaciół, rozjaśnił twarze, zdziałał cuda. Lakoniczny był, a bogaty treścią:
„Panie Józefie! Od roku jestem wolna i kocham pana do śmierci. Zosia“.
Mam teraz dwoje dzieci tak szczęśliwych, że patrząc na nie trudno mi będzie rozstawać się z życiem. Samolubami porobią się w końcu, bo oprócz siebie nic nie widzą na świecie całym. Drogie samoluby!....
Wyjechali na kilka miesięcy i powrócili jak słoneczny płomień. Zosia jest zawsze — miła, dobra, piękna, Józio trochę się odmienił. Spoważniał w szczęściu, a gdy zacznie snuć plany, zdaje mi się, że to moje sny złote zmartwychwstają, że nie on lecz ja marzę głośno. W takich samych nawet zdaniach — w obrazach podobnych i słowach. Widzę znów młodość własną — czuję się nieśmiertelna.
Wreszcie dnia jednego, po dwóch przebytych w trwodze i niepokoju który chwilami przytomność nam odbierał, Józio złożył mi na kolanach węzełek z puchu, kryjący stworzenie drobniutkie o piąstkach zaciśniętych. Złożył je i u kolan moich kląkł sam jak dziecię.
Łkał spazmatycznie, powtarzając:
— Mamo! mamo!
Serce jego zamknięte dla mnie, w obec miłości dla kobiety, do której długo tęsknił i którą wreszcie posiadł, otworzyło się teraz potokami czułości bezmiernej.
— O matko, wołał — ile wycierpiałaś!... Dźwigałaś życie niby taczkę z uśmiechem na twarzy, a gdy już miałaś prawo jej nie dźwigać, tom ja własną dłonią ciężaru dokładał, tyś dźwigała dalej... O Boże, Boże wielki.... czem jest matka, dziś dopiero widzę!.... Życie za życie daje, a potem niesie je na ofiarę co dnia!... Mamo ty nie kolebką jesteś — ty jesteś świątynią!...
Za łzy, za bóle syn płacił mi teraz słowami najczulszemi. Nie słowami tylko, lecz dobrocią; dobrocią też serdeczną płaci mi je Zosia.
Na dwóch ramionach drobnych, na dwóch piąsteczkach małych, niby na ołtarzu stanęłam dostojna...

Karolina Szaniawska.
Ostrów, 30—V—1901 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.