Strona:Karolina Szaniawska - Kartka z duszy matczynej.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   26   —

Wreszcie raz wieczorem Józio do pokoiku swego wpadł, późno już, bo zdążyłam się przespać i jęk mnie obudził. Usłyszałam jeden wyraz, wciąż powtarzany z akcentem rozpaczy:
— Zosia! Zosia!
Serce mi zamarło. Po ciemku, aby nie zdradzić że coś wiem, że słyszę, z łóżka się porwałam i padłam na kolana w modlitwie gorącej. Prosiłam Boga, żeby odwrócił miecz płomienisty, co nad dzieckiem mojem zawisł — żeby strzaskał czarę jadem goryczy napełnioną. Przeciw pokornemu „stań się wola Twoja“ otwarty bunt podniosłam.
— Nie chcę! nie chcę! wołałam wszelkiemi siłami zgnębionego ducha.
Wstawszy bardzo rano, we drzwiach przedpokoju spotkałam się oko w oko z Józiem. Ubrany był do wyjścia i jak gdyby moją obecnością wylękły. Obie ręce w górę podniósł skutkiem tego ruchu połę płaszcza odchylił: lufa rewolweru błysnęła stalową źrenicą.... Nie mogłam stłumić krzyku.
— Przestań, matko, rzekł głosem bezdźwięcznym. Straciłem wszystko com posiadał — opuściła mnie chęć do życia. Nie mam siły iść bez celu.
— Bez celu! powtórzyłam głucho.
— Tak.
Doręczył mi kartkę zwiniętą, od łez świeżych wilgotną, na której mieściły się wyrazy.
„Nie wolno mi dla własnego szczęścia rzucić rodziców na pastwę losu. Mam obowiązek ich ratować. Czuję to i zwracam panu słowo, przyjęte w chwili, gdy warunki rodziny były inne niż teraz. Wychodzę za stryjecznego brata matki, za dobrodzieja, który Olszówkę od sprzedaży uchronił. Polecam pana opiece Boskiej.

Zofia“.

Łzy popłynęły mi po twarzy gradem, list z ręki wypadł. Podniósł go Józio, do ust przycisnął i skierował się ku drzwiom. Wstrzymałam go spojrzeniem, bo mówić nie mogłam, ani postąpić kroku. Zęby latały mi jak w febrze, przed oczyma snuły się purpurowe plamy. Ale w spojrzeniu mojem była widocznie moc, której syn uległ bez szemrania. Stanął jak wryty i w ziemię patrzał. Mierzyliśmy teraz nasze siły niby przed bitwą. On czoło chylił coraz niżej, ja głowę w górę podniosłam i nie spuszczałam wzroku z jego twarzy bladej, ócz zapadniętych, postaci złamanej przez uragan życia.