Wreszcie raz wieczorem Józio do pokoiku swego wpadł, późno już, bo zdążyłam się przespać i jęk mnie obudził. Usłyszałam jeden wyraz, wciąż powtarzany z akcentem rozpaczy:
— Zosia! Zosia!
Serce mi zamarło. Po ciemku, aby nie zdradzić że coś wiem, że słyszę, z łóżka się porwałam i padłam na kolana w modlitwie gorącej. Prosiłam Boga, żeby odwrócił miecz płomienisty, co nad dzieckiem mojem zawisł — żeby strzaskał czarę jadem goryczy napełnioną. Przeciw pokornemu „stań się wola Twoja“ otwarty bunt podniosłam.
— Nie chcę! nie chcę! wołałam wszelkiemi siłami zgnębionego ducha.
Wstawszy bardzo rano, we drzwiach przedpokoju spotkałam się oko w oko z Józiem. Ubrany był do wyjścia i jak gdyby moją obecnością wylękły. Obie ręce w górę podniósł skutkiem tego ruchu połę płaszcza odchylił: lufa rewolweru błysnęła stalową źrenicą.... Nie mogłam stłumić krzyku.
— Przestań, matko, rzekł głosem bezdźwięcznym. Straciłem wszystko com posiadał — opuściła mnie chęć do życia. Nie mam siły iść bez celu.
— Bez celu! powtórzyłam głucho.
— Tak.
Doręczył mi kartkę zwiniętą, od łez świeżych wilgotną, na której mieściły się wyrazy.
„Nie wolno mi dla własnego szczęścia rzucić rodziców na pastwę losu. Mam obowiązek ich ratować. Czuję to i zwracam panu słowo, przyjęte w chwili, gdy warunki rodziny były inne niż teraz. Wychodzę za stryjecznego brata matki, za dobrodzieja, który Olszówkę od sprzedaży uchronił. Polecam pana opiece Boskiej.
Łzy popłynęły mi po twarzy gradem, list z ręki wypadł. Podniósł go Józio, do ust przycisnął i skierował się ku drzwiom. Wstrzymałam go spojrzeniem, bo mówić nie mogłam, ani postąpić kroku. Zęby latały mi jak w febrze, przed oczyma snuły się purpurowe plamy. Ale w spojrzeniu mojem była widocznie moc, której syn uległ bez szemrania. Stanął jak wryty i w ziemię patrzał. Mierzyliśmy teraz nasze siły niby przed bitwą. On czoło chylił coraz niżej, ja głowę w górę podniosłam i nie spuszczałam wzroku z jego twarzy bladej, ócz zapadniętych, postaci złamanej przez uragan życia.