Zwyczajne życie/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tyle więc mamy życiowych historyj: cztery, pięć, osiem. Osiem żywotów, które składają się na jedno moje życie i wiem, że gdybym miał dość czasu i jaśniejszą głowę, to znalazłoby się ich jeszcze więcej, choćby nawet niezwiązanych z sobą jak najściślej i choćby śród nich były takie, które trwały tylko chwilę i zdarzały się tylko raz. A może jeszcze więcej jest takich, które wogóle nie mogły się przejawić? Gdyby życie moje upływało było inaczej, gdybym był czem innem, albo gdyby mnie były spotkały inne przygody, może byłyby się ze mnie wynurzyły całkiem inne — powiedzmy osoby — zdolne postępować zgoła inaczej, niż postępowałem ja. Gdybym naprzykład był miał inną żonę, mógł zrodzić się we mnie człowiek kłótliwy i popędliwy. W innych zaś okolicznościach byłbym może postępował jako człowiek lekkomyślny. Wszystko jest możliwe i niczego nie mogę wyłączyć.
A przytem wiem całkiem dobrze, że nie jestem bynajmniej jakąś postacią interesującą i skomplikowaną, rozdwojoną, czy Bóg wie jaką. Sądzę, że nikt i nigdy nie spojrzał na mnie, jako na osobę w pewien sposób interesującą. Czem kiedykolwiek byłem, tem byłem na całego, a co robiłem, to robiłem jak to się mówi, całą duszą. Nigdy się nad sobą nie zastanawiałem, bo też nie było nad czem. Parę tygodni temu zacząłem pisać te rzeczy i sam cieszyłem się, że takie proste i ładne będzie moje życie, jakby zrobione z jednego kawałka. Potem spostrzegłem, że tej prostocie i jednolitości troszeczkę dopomagałem, choćby nieświadomie. Człowiek poprostu ma pewne określone wyobrażenie o sobie i o swojem życiu i podług tego dobiera czy też potrosze poprawia fakty, żeby mu one to wyobrażenie potwierdzały.
Zdaje mi się, że zrazu chciałem pisać coś jakby apologję życia zwyczajnego, tak jak sławni i niezwykli ludzie piszą w pamiętnikach swoich apologję swych nadzwyczajnych i niezwykłych losów. Powiedziałbym, że oni także na wszelki sposób wspomagają swoją historję życiową, aby z niej zrobić jednolity i prawdopodobny obraz. Takie życie staje się możliwszem, gdy otrzymuje pewną jednoczącą linję! Teraz dopiero widzę dokładnie co i jak. Jakie tam znowu możliwości! Życie człowieka jest mnóstwem różnych żywotów, spośród których urzeczywistnia się tylko jeden, albo tylko kilka, podczas gdy żywoty inne ujawniają się zaledwie fragmentarycznie, kuso, na chwilę, albo wogóle nigdy. Tak mniej więcej wyobrażam sobie teraz historję każdego człowieka.
Weźmy choćby moje życie, a ja przecie nie jestem niczem osobliwem. Było w niem kilka przeznaczeń, które się wzajemnie przenikały: raz wynurzało się jedno, potem znowu drugie. Następnie ukazywały się inne, już nie takie trwałe i stałe, lecz raczej coś w rodzaju wysepek czy epizodów w całokształcie życia, jak naprzykład ów epizod poetycki, albo zdarzenie bohaterskie. Albo jeszcze inne, które były niejako stałą i przebijającą się możliwością, jak ten romantyk we mnie, albo powiedzmy, ów żebrak u drzwi świątynnych.
Ale przy tem wszystkiem, czy żyłem ten, czy inny ze swoich żywotów, zawsze byłem to ja, a to moje ja było zawsze jedno i to samo i nie ulegało zmianie od początku aż do końca. I to właśnie zadziwia. Okazuje się, że to ja jest czemś, co stoi ponad temi figurami i ich losami, czemś wyższem, jedynem i jednoczącem. Czy może jest ono właśnie tem, co nazywamy duszą? Lecz przecie to ja nie miało żadnej własnej treści i raz bywało hipochondrykiem, to znowu bohaterem, ale nie było niczem, co wznosiłoby się nad nimi! Przecie samo w sobie było puste i aby wogóle stać się czemś, musiało przybierać jedną z tych postaci razem z jej życiem! Było akurat tak, jak wtedy, gdy jako mały brzdąc wdrapywałem się na bary czeladnika Franca, i zaczynałem się czuć dużym i krzepkim jak on. Albo gdy szedłem z ojcem, trzymając się go za rękę i czułem się poważnym i dostojnym jak on sam. Niezawodnie to ja jechało na tamtych żywotach. Ogromnie chciało i pragnęło być czemś i dlatego musiało przywłaszczać sobie żywot taki, albo inny.
Nie, jeszcze nie tak. Powiedzmy, że człowiek jest czemś podobnem do tłumu. W tym tłumie wędruje, przypuśćmy, człowiek zwyczajny, bohater, hipochondryk, ów z mocnemi łokciami i Bóg raczy wiedzieć, kto tam jeszcze. Tłum jest bardzo różnolity, ale drogę ma wspólną. Zawsze któryś z nich jest na przedzie i prowadzi wszystkich innych kawał drogi. I żeby było wiadomo, że prowadzi, niesie dajmy na to w ręku sztandar, na którym wypisane jest: Ja. I właśnie teraz on jest Ja. Jest to tylko słowo, ale bardzo mocne i władcze słowo. Ja jest panem tłumu.
Później wybija się na czoło znowu inna postać z tłumu i teraz ona niesie sztandar z napisem i staje się kierowniczem Ja. Dajmy na to, że to Ja jest jedynie czemś konwencjonalnem, sztandarem zrobionym tylko na to, aby ów tłum miał kogoś na czele, kto reprezentuje jego jedność. Gdyby nie było tłumu, nie byłoby potrzeba tej społecznej odznaki. Zwierzę nie ma zapewne żadnego ja, bo jest proste i żyje tylko swoją jedyną możliwością. My zaś, im bardziej jesteśmy skomplikowani, tem bardziej musimy wspomagać w sobie to ja i podnosić je jak najwyżej. Baczność to jestem Ja!
∗ ∗
∗ |
A więc tłum i to taki tłum, który ma swoją jedność, swoje wewnętrzne napięcia i konflikty. Dajmy na to, że ktoś jest w tym tłumie najmocniejszy, tak mocny, iż się wyróżnia śród wszystkich innych. Ten właśnie nieść będzie owo Ja od początku aż do końca i nie ustąpi nikomu. Taki człowiek przez całe życie wyglądać będzie na postać zbudowaną z jednej bryły. Albo też znajdzie się w tym tłumie ktoś, kto
nadaje się lepiej ku temu zadaniu w środowisku, w jakiem żyje dany człowiek, i ten też będzie owem kierowniczem Ja. Innym razem niesie owo Ja ten spośród tłumu, kto wygląda najdostojniej i, powiedzmy, najbardziej reprezentacyjnie. Wtedy człowiek z zadowoleniem mówi o sobie: patrzcież, jaki to ja jestem dzielny i szlachetny! Albo też znajdzie się w tłumie osóbka pyszałkowata i samolubna; taka zabiegać będzie o to, aby ów sztandar dostać w swoje ręce i będzie się w człowieku kręcić i nadymać, aby tylko wziąć górę. I wtedy myśli sobie człowiek, że jest taki a taki. Ja jestem porządny urzędnik, albo: ja jestem człowiekiem zasad.
Zdarza się, że w takim tłumie spotykają się postaci nie lubiące się wzajemnie. Inne znowu trzymają z sobą i tworzą klikę albo większość, która następnie dzieli między siebie to Ja i innych do władzy nie dopuszcza. We mnie łączył się człowiek zwyczajny z hipochondrykiem i z tym o mocnych łokciach; oni tworzyli rodzaj partji i podawali sobie moje Ja z ręki do ręki. Umieli się urządzić i dlatego utrzymali się na czele prawie przez całe życie moje. Czasem ów o mocnych łokciach bywał rozczarowany, czasem znowu człowiek zwyczajny ustępował przez dobroć albo zakłopotanie, czasem zawodził hipochondryk brakiem siły woli. Wtedy sztandar mój przechodził do rąk innych. Najwytrwalszym i najmocniejszym chorążym sztandaru był człowiek zwyczajny i dlatego bywał mojem Ja najczęściej i najdłużej. To, co nazwałem niskiem i złem, nigdy nie stało się mojem Ja. Gdy nadchodziła jego chwila, sztandar, że tak powiem, opadał ku ziemi. Nie było wtedy żadnego Ja, był jedynie chaos pozbawiony kierownictwa i imienia.
∗ ∗
∗ |
Miły Boże, taki tłum! Przecie, właściwie, to już cały dramat! Przez całe życie takie postaci walczą z sobą w nas i załatwiają swoje nieskończone spory. Każda z osób kierowniczych chciałaby opanować całe życie, chciałaby zagarnąć władzę i stać się uznanem Ja. Życie moje pragnął opanować i ten człowiek zwyczajny, i ten o mocnych łokciach, i hipochondryk. Była to walka cicha, ale tem niemniej zacięta o to, kim mam być.
To taki dziwny dramat, w którym ludzie nie krzyczą na siebie i nie występują przeciwko sobie z nożami. Siedzą przy wspólnym stole i rozmawiają z sobą o rzeczach bieżących i obojętnych, ale ileż jest między nimi przeciwieństw, jakie straszne i nienawistne są te przeciwieństwa! Ów zwyczajny poczciwiec cierpi z tego powodu milczący i bezradny. Nie może krzyknąć i rozkazać, gdyż jest charakterem nieco służebnym. Cieszy się, gdy po uszy może zakopać się w pracy, aby zapomnieć o tamtych. Hipochondryk zabiera głos tylko zrzadka: myśli bezustannie tylko o sobie i rozgorycza się na myśl, że istnieją obok niego zainteresowania większe i ważniejsze. Jakiemiż nędznemi wydają mu się sprawy tamtych postaci, nie dotyczące jego! Ten zaś o mocnych łokciach zachowuje się tak, jakby nie wyczuwał tej nieprzyjacielskiej i dusznej atmosfery. Nadyma się, ironizuje i wie wszystko lepiej od innych: to należałoby zrobić tak, tamto owak, to znowu jest całkiem niepotrzebne i należałoby się zabrać do tego, z czego może być jaka taka korzyść. A romantyk wcale nie słucha, marzy o jakiejś pięknej cudzoziemce i nawet nie wie, co się dokoła niego dzieje. Śród nich jakby z łaski jest tolerowany ubogi i pokorny krewniak, taki biedaczyna boży. Niczego nie chce i nic nie mówi, tylko coś szepcze, a nikt nie wie o czem tajemnem i cichem szepcze ten biedaczyna. Mógłby naprzykład opiekować się hipochondrykiem i może szepcze mu o tem do ucha, ale tamci panowie nie przyjmują tego do wiadomości, bo i któżby się liczył ze zdaniem takiego pomylonego i biernego prostaczka! I jeszcze jest tam coś, o czem się nie mówi. Czasem załomocze to i zadygocze niby straszydło, ale panowie siedzący przy stole tylko na chwilę zmarszczą brwi i mówią dalej o swoich sprawach, jakby nigdy nic. Lecz potem spoglądają po sobie oczyma nieco nienawistniejszemi i bardziej płonącemi, jakby jeden drugiemu chciał zarzucać, że jest coś takiego, co dygocze i straszy.
Dziwna gromadka! Pewnego razu wtargnął w nią ktoś obcy: poeta! Powywracał wszystko do góry nogami i straszył gorzej od owego upiora, ale ci inni, ci zważający na siebie, wyparli go jakoś z tej przyzwoitej i niemal czcigodnej gromadki. To się stało dawno, bardzo dawno temu. Razu pewnego wpadł między nich jakiś drab, bohater. Bez żadnych ceremonij zabrał się odrazu do rzeczy i zaczął rządzić jak jaki komendant twierdzy. Trzeba robić tak i tak, mili chłopcy. I w jakich to podwładnych przemienił się cały ten tłum! Ten o mocnych łokciach stał się nad wszelką miarę gorliwy i dzielny, człowiek zwyczajny zdobył się na siły za dwóch, a hipochondryk mówił sobie z uczuciem ulgi: pal mnie djabli! Wielkie mi rzeczy, gdy powieszą o jednego więcej! Toż to były czasy, kochani chłopcy! Toż to były chłopięce czasy! A potem wojna się skończyła i bohater nie miał już nic do zrobienia. Wtedy też tamci trzej odetchnęli z uczuciem ulgi, gdy intruz sobie poszedł! Chwałaż Bogu, teraz jesteśmy znowu sami i wszyscy są swoi.
Widzę to tak jasno i wyraziście, jakbym spoglądał na jaką scenę. Takie więc jest to całe życie, ten dramat bez akcji, a teraz wszystko chyli się już ku końcowi. I nawet ten wieczny spór wewnętrzny został rozstrzygnięty. Widzę i to niby jaką scenę. Ten o mocnych łokciach już nie mówi wzniośle, nie rozkazuje co i jak robić należy, tylko głowę wsparł na dłoniach i patrzy w ziemię: Chryste Panie, Chryste Panie! Mój zwyczajny poczciwiec nawet nie wie, co ma powiedzieć. Strasznie mu żal tego człowieka, tego ambitnego egoisty, który zmarnował mu życie. Cóż robić? Było to jedno z niepowodzeń i nie warto o tem myśleć. Ale za to przy stole siedzi ten ubogi, niby biedaczyna boży, który niczego nie chce, trzyma hipochondryka za rękę i szepcze coś, jakby się modlił.