Znakomity Gaudissart

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Znakomity Gaudissart
Pochodzenie Król Cyganerji; Znakomity Gaudissart; Bezwiedni aktorzy
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1926
Druk Druk. „W. Samojluka“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. L'illustre Gaudissart
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ZNAKOMITY GAUDISSART


Księżnej de Castries.

Komiwojażer, osobistość nieznana w starożytności, czyż nie jest jednym z najciekawszych typów naszej epoki? czyż nie uosabia on, w pewnej sferze zjawisk, owego doniosłego przeobrażenia, które, dla ludzi umiejących patrzeć, łączy epokę eksploatacji materjalnej z epoką eksploatacji intelektualnej? Nasze czasy stanowią przejście od królestwa siły odosobnionej, obfitującej w oryginalne zjawiska, do królestwa siły jednorakiej, ale niwelującej, równającej produkty, wyrzucającej je masowo na rozkaz jednolitej myśli, tego ostatniego wyrazu Społeczeństwa. Po saturnaljach powszechnej inteligecji, po ostatnich wysiłkach cywilizacji, które skupiają skarby ziemi w jednym punkcie, czyż nie przychodzą zawsze mroki barbarzyństwa? Czy komiwojażer nie jest dla idei tem, czem nasze dyliżanse są dla ludzi i pakunków? ładuje je, wprawia w ruch, trzęsie niemi; bierze w centrali światła swój pęk promieni i sieje je między uśpioną ludność. Ten żywy pirofor jest to uczony bez nauki, zmistyfikowany mistyfikator, kapłan bez wiary, który tem piękniej mówi o swych tajemnicach i dogmatach.
Ciekawa postać; ten człowiek wszystko widział, wszystko wie, zna cały świat. Skąpany w zepsuciu Paryża, umie w potrzebie oblec prowincjonalną dobroduszność. Czyż nie jest on ogniwem, które łączy wieś ze stolicą, mimo iż w istocie swojej nie jest ani Paryżaninem, ani mieszkańcem prowincji, gdyż jest wojażerem, wiecznym podróżnym? Nie widzi nic do gruntu: ludzi i miejscowości poznaje jedynie z nazwiska: ogarnia jedynie powierzchnię każdej rzeczy; posiada swój własny metr, aby wszystko mierzyć swoją miarą; oko jego ślizga się po przedmiotach, nie przenikając ich. Interesuje się wszystkiem, ale nic go nie interesuje. Zawsze z konceptem lub piosenką na ustach, zazwyczaj w głębi duszy jest patrjotą. Urodzony komedjant, umie przybierać kolejno uśmiech życzliwości, zadowolenia, uprzejmości i porzucić go, aby wrócić do swego prawdziwego charakteru, do normalnego stanu, który dlań jest wypoczynkiem. Musi być obserwatorem, inaczej trzebaby mu się wyrzec swego rzemiosła. Czyż nie musi wciąż przenikać człowieka jednem spojrzeniem, odgadywać jego czyny i obyczaje, zwłaszcza zaś wypłacalność; a także — aby nie tracić czasu — błyskawicznie oceniać widoki powodzenia?
To też, nawyk do szybkiej decyzji czyni go niezmiernie arbitralnym: wyrokuje, mówi jak znawca o teatrach, o aktorach paryskich i prowincjonalnych. Zna dobre i złe zaułki Francji, de actu et visu. Występek czy cnota, wszędzie zawiódłby was w potrzebie z jednaką pewnością. Wymowa jego to istny kran z ciepłą wodą, który można zakręcić i odkręcić dowoli. Może w każdej chwili zahamować i nieomylnie podjąć na nowo kolekcję gotowych frazesów, które płyną bez przerwy i sprawiają na jego ofierze wrażenie tuszu moralnego. Jest niewyczerpany w pieprznych anegdotkach, pije, pali. Nosi breloki, imponuje biedakom, odgrywa w małych miasteczkach rolę lorda, nie pozwala sobie dmuchać w kaszę, umie w porę poklepać się po kieszeni i zadzwonić w sakiewkę, iżby wielce nieufne służące mieszczańskich domów nie wzięły go za złodzieja.
Co się tyczy energji, czyż to nie jest konieczny i najcenniejszy przymiot tej machiny ludzkiej? Kania spadająca na swą ofiarę, jeleń wynajdujący nowe przesmyki, aby wyminąć psy i zmylić trop myśliwych; wreszcie psy, które zwęszyły zwierzynę, wszystko to jest niczem w porównaniu do szybkości jego lotu, kiedy zgaduje prowizję, do zręczności z jaką umie wywieść w pole i wyprzedzić rywala, do sztuki z jaką węszy, wietrzy i odkrywa zbyt dla towaru.
Ileż taki człowiek musi mieć talentów! Czy wielu znajdziecie w kraju owych pokątnych dyplomatów, owych genjalnych pośredników, przemawiających imieniem perkalów, biżuterji, jedwabiu, win, i często zręczniejszych od ambasadorów, którzy przeważnie mają tylko formy? Nikt we Francji nie domyśla się, ile niewiarygodnej energji rozwijają codzień Komiwojażerzy, owi nieustraszeni szermierze handlu, którzy w najlichszej mieścinie reprezentują genjusiz cywilazacji oraz paryską wynalazczość, zmagającą się ze zdrowym rozsądkiem, ciemnotą lub rutyną prowincji. Jak zapomnieć tutaj tych cudownych pracowników, którzy kształtują inteligencję ludu, urabiając siłą słowa najoporniejsze masy, podobni do niestrudzonych szliferzy, polerujących swym pilniczkiem najtrwardszy kamień!
Jeżeli chcecie poznać potęgę języka oraz ciśnienie, jakie wywiera wymowa na najbardziej oporne talary, na talary drobnego właściciela, posłuchajcie, co mówi wielki dygnitarz paryskiego przemysłu w imieniu którego poruszają się i działają owe inteligentne tłoki machiny parowej zwanej Handlem.
— Panie, powiadał do uczonego ekonomisty dyrektor — kasjer — zarządca — sekretarz generalny i administrator jednego z najsłynniejszych towarzystw ubezpieczeń ogniowych, panie, na prowincji, na pięćset tysięcy franków premji do odnowienia, nie subskrybują dobrowolnie ani pięćdziesiąt tysięcy; czterysta pięćdziesiąt tysięcy wpływa do kasy dzięki wytrwałości naszych agentów, którzy nachodzą opornych klijentów i nudzą ich póty, aż podpiszą na nowo polisę. Straszą ich i niepokoją opowiadając o przerażających wypadkach pożarów etc. Tak więc wymowa, siła wodna słów, stanowi dziewięćdziesiąt procent środków i sposobów naszej imprezy.
Mówić, znajdować posłuch, czyż nie to nie znaczy uwodzić? Naród, który ma dwie Izby; kobieta, która słucha dwoma uszami, jednako są zgubieni. Ewa i wąż, to wiekuisty symbol codziennego faktu, który zaczął się ze światem i który może skończy się aż z nim.
— Po dwóch godzinach rozmowy, powinno się mieć człowieka w garści — powiadał pewien adwokat osiwiały w rzemiośle.
Obejdźcie dokoła komiwojażera! Przyjrzyjcie się tej postaci! Nie zapomnijcie ani oliwkowego surduta, ani płaszcza, ani safianowego kołnierza, ani fajki, ani perkalowej koszuli w niebieskie prążki. Ileż rozmaitych natur można odnaleźć w tej tak oryginalnej twarzy? Spójrzcie! co za atleta, co za arena, co za broń: on, świat, i jego język! Ten nieustraszony żeglarz puszcza się, zbrojny w kilka frazesów, aby łowić pięćset, sześćset tysięcy franków w morzu lodowatem, w kraju Irokezów, we Francji! Czyż nie chodzi o wydobycie, za pomocą operacji czystointelektualnej, złota zagrzebanego w prowincjonalnych szkatułach, o wydobycie go bez bólu! Ryba prowincjonalna nie znosi ani harpunu, ani pochodni, daje się brać tylko w sieć, tylko w najdelikatniejsze pułapki. Czy możecie obecnie bez drżenia pomyśleć o potopie frazesów, którego kaskady poczynają tryskać we Francji codziennie o świcie? Znacie tedy gatunek, a oto osobnik.
Istnieje w Paryżu nieporównany wojażer, perła w swoim rodzaju, człowiek, który posiada w najwyższym stopniu wszystkie warunki związane z charakterem jego sukcesów. Elokwencja jego zawiera zarazem witrjol i lep: lep, aby pochwycić, ubezwładnić i opanować ją; witrjol, aby obrócić w niwecz jej najtwardsze rachuby. Ojczyzną jego był kapelusz; ale talent i sztuka, z jaką umiał łowić ludzi, zdobyły mu taki rozgłos w sferach handlowych, że wszyscy wytwórcy „Artykułów paryskich“ umizgali się doń, aby raczył przyjąć ich reprezentację! To też, kiedy po powrocie z tryumfalnych wędrówek bawił w Paryżu, podejmowano go i raczono bez przerwy; na prowincji poili go reprezentanci, w Paryżu kokietowały go wielkie firmy. Wszędzie mile witany, goszczony, karmiony: zjeść śniadanie albo obiad samemu, to była dlań rozpusta, przyjemność. Wiódł życie monarchy, lub, lepiej jeszcze, dziennikarza. Bo też czy to nie był żywy feljeton paryskiego handlu? Nazywał się Gaudissart, sława zaś jego, stosunki, pochwały, jakiemi go obsypywano, zjednały mu przydomek „znakomity“. Gdziekolwiek się pojawił, w kantorze czy w gospodzie, w salonie, czy w dyliżansie, na poddaszu czy u bankiera, każdy mówił na jego widok: „A, nasz Znakomity Gaudissart“.
Nigdy nazwisko nie było w doskonalszej harmonji z postawą, wzięciem, fizjognomją, głosem, mową człowieka. Wszystko uśmiechało się do tego wojażera, a woja żer uśmiechał się do wszystkiego. Similia similibus: wcielał tę zasadę homeopatji. Kalambury, szeroki śmiech, twarz dobrze odkarmionego mnicha, cera franciszkańska, kształty rabelesowskie; strój, ciało, duch, oblicze, cała osoba, wszystko promieniowało uciechą, weselem. Gładki w interesach, dobroduszny, jowialny, był to ów „miły człowiek“, ideał gryzetki, człowiek, który się wspina z gracją na „imperjałkę“ dyliżansu, pomaga damie wysiąść z powozu, żartuje z pocztyljonem i mimochodem sprzeda je mu kapelusz; uśmiecha się do służącej i ściska ją w kącie, szepcząc jakieś miłe słówko; naśladuje przy stole bulgot butelki, psztykając w wydęty policzek; umie spuścić piwo, wciągając ustami powietrze; bębni nożem po szampanówkach, nie tłukąc ich i powiadając: „Niech to kto pokaże!“, bierze na fundusz nieśmiałych pasażerów, spiera się z ludźmi wykształconymi, króluje przy stole i zjada najlepsze kąski. Ten chwat umiał zresztą w porę zapomnieć o konceptach i stawał się niemal filozofem w chwili, gdy, rzuciwszy niedopałek cygara, powiadał przyglądając się jakiemuś miastu: „Zobaczymy, jak się chwyta te ptaszki!“ Wówczas stawał się Gaudissart najsprytniejszym, najchytrzejszym z ambasadorów. Umiał zagadać jak człowiek polityczny do podprefekta, jak kapitalista do bankiera, jak człowiek religijny i monarchiczny do rojalisty, jak mieszczuch do mieszczucha; słowem, był wszędzie tem, czem trzeba było być; zostawiał Gaudissarta pod drzwiami i zabierał go znów wychodząc.
Aż do roku 1830, Znakomity Gaudissart pozostał wierny „artykułom paryskim“. Rozmaite gałęzie tego przemysłu, obejmującego większą część ludzkich zachceń, pozwoliły mu wniknąć w zakątki serca, wyuczyły go sekretów nieodpartej wymowy, sposobu rozwiązywania najszczelniej zawiązanych worków, budzenia kaprysów żon, mężów, dzieci, służących i podsuwania środków ich zadowolenia. Nikt lepiej od niego nie znał sztuki wabienia kupców ponętami jakiegoś interesu i odchodzenia w chwili, gdy żądza dochodziła do szczytu. Pełen wdzięczności dla kapelusznictwa, powiadał, iż kolportując nakrycie głowy, zrozumiał jej wnętrze, nauczył się brać ludzi za łeb, chodzić po rozum do głowy, etc.
Koncepty jego na temat kapeluszy były nieprzebrane. Mimo to, w sierpniu i październiku r. 1830 porzucił kapelusze i artykuły paryskie, poniechał komisu rzeczy namacalnych i widzialnych, aby się rzucić w najwyższe sfery paryskiego przemysłu. Porzucił (tak powiadał) materję dla myśli, wyroby ręki ludzkiej dla nieskończenie czystszych produktów inteligencji. To wymaga objaśnienia.
Przeprowadzka z roku 1830[1] porodziła wiele starych myśli, które sprytni spekulanci starali się odmłodzić. Od roku 1830 w szczególności myśl stała się kapitałem: jak powiada pewien pisarz dość inteligentny na to, aby nic nie drukować, kradnie się dziś więcej myśli niż chustek do nosa. Może ujrzymy kiedyś Giełdę idej; ale już dziś, idee, złe czy dobre, mają swój kurs, zbiera się je, rozważa, waży, obnosi, sprzedaje, realizuje i czerpie z nich zyski. Kiedy niema myśli na sprzedaż, spekulacja stara się puścić w obieg słowa, daje im pozór myśli i żyje temi słowami, jak ptak ziarnkami prosa. Nie śmiejcie się! W kraju, w którym bardziej pociąga etykietka worka niż jego zawartość, słowo warte jest tyle, co myśl. Czyż nie widzieliśmy, jak księgarstwo zaczęło eksploatować słowo „malowniczy“, skoro literatura ubiła już słowo „fantastyczny“? To też urząd podatkowy odkrył podatek intelektualny, umilał doskonale wymierzyć pole anonsów, sporządzić kataster prospektów i odważyć myśl przy ulicy de la Paix w urzędzie stemplowym. Stając się przedmiotem eksploatacji, inteligencja i jej produkty musiały oczywiście dostroić się do sposobów używanych przy eksploatacji rękodzielniczej. Zatem, myśli poczęte przy kieliszku, w mózgu owych kilku Paryżan, napozór wiodących życie próżniacze, ale wydających bitwy intelektualne przy butelce lub przy pieczystem, dostawały się, nazajutrz po swoich mózgowych narodzinach, w ręce komiwojażerów. Oni to mieli doręczać wedle adresów, urbi et orbi, w Paryżu i na prowincji, pieczoną słoninkę anonsów i prospektów, za pomocą których chwyta się w pułapkę owego prowincjonalnego szczura, zwanego to abonentem, to akcjonarjuszem, to członkiem korespondentem, czasami udziałowcem lub protektorem, ale zawsze dudkiem.
— Jestem dudek! — powiedział sobie niejeden biedny prowincjał, znęcony próżnością „stworzenia“ czegoś, kiedy w rezultacie ujrzał, iż pogrzebał swoich tysiąc lub półtora tysiąca franków.
— Abonenci to dudki, które nie chcą zrozumieć, iż, aby się posuwać naprzód w królestwie ducha, trzeba więcej pieniędzy, niż aby podróżować po Europie etc. — powiedział pewien przedsiębiorca.
Istnieje tedy ustawiczna walka między zacofaną publicznością, która wzbrania się płacić kontrybucji paryskich, oraz „poborcami”, którzy, żyjąc z tych opłat, szpikują publiczność nowemi idejami, bombardują ją przedsiębiorstwami, przypiekają prospektami, nadziewają na rożen pochlebstwa, i zjadają ją w końcu w jakimś nowym sosie, w którym uwięźnie i którym się opije, niby mucha trucizną. To też od roku 1830 czegóż nie uczyniono, aby pobudzić we Francji zapał, miłość własną „mas inteligentnych i postępowych”! Tytuły, medale, dyplomy, rodzaj Legji honorowej, wymyślonej dla plejady męczenników, rodziły się jak grzyby po deszczu. Każda fabryka produktów intelektualnych wymyśliła jakąś zaprawę, jakiś specjalny imbir, jakąś ponętę. Stąd premie, stąd z góry wypłacane dywidendy; stąd owa mobilizacja sławnych nazwisk, podjęta bez wiedzy ich właścicieli, nieszczęśliwych artystów, którzy w ten sposób czynnie współdziałają w większej ilości przedsięwzięć niż w roku jest dni; prawo bowiem nie przewidziało kradzieży nazwiska. Stąd ten rabunek idej, które, podobni azjatyckim handlarzom niewolników, eksploatatorzy mniemań ogółu wydzierają ledwie wylęgłe z ojcowskiego mózgu, rozbierają je i wloką przed oczy oszołomionego sułtana, swego szachabacham, owej straszliwej publiczności, która, o ile jej nie ubawią, ucina im głowę, odejmując ich miarkę złota.
Ten szał naszej epoki oddziałał tedy na Znakomitego Gaudissarta, a oto jak. Pewne towarzystwo ubezpieczeń na życie i majątek usłyszało o jego nieodpartej wymowie i ofiarowało mu niesłychane warunki, które przyjął. Skoro dobito targu, podpisano umowę, oddano wojażera niby piastunce w ręce generalnego sekretarza, który wyzwolił umysł Gaudissarta z pieluszek, objawił mu tajemnice interesu, wyuczył swoistego żargonu, rozłożył cały mechanizm, odmalował specjalną publiczność z której trzeba ściągnąć kontrybucję, nadział go frazesami, naładował odpowiedziami na każdy wypadek, zaopatrzył w niezwalczone argumenty; krótko mówiąc, wyostrzył jak brzytwę język, który miał zoperować całą Francję „na życie“. Pupil wypłacił cudownie trudy, jakie sobie zadał p. generalny sekretarz. Dyrektorzy Ubezpieczeń na życie i majątek tak gorąco wychwalali Znakomitego Gaudissarta, mieli dlań tyle względów, tak rozsławili w sferze wielkich finansów i wielkiej dyplomacji intelektualnej talenty tego żywego prospektu, że administratorzy dwóch sławnych w tej epoce a później zwiniętych dzienników, wpadli na myśl zużycia go dla połowu abonentów, „Glob“, organ teoryj saint-simonizmu i „Ruch“, dziennik republikański, ściągnęły Znakomiłego Graudissarta do swoich biur i zaproponowały mu po dziesięć franków od abonenta, o ile dostawi ich tysiąc, a pięć franków, jeżeli złowi tylko pięciuset. Ponieważ „robota w dzienniku politycznym“ nie szkodziła w niczem, „robocie w ubezpieczeniach“, dobili targu. Bądź co bądź, Gaudissart zażądał 500 franków odszkodowania. za tydzień przez który musiał się obznajmiać z nauką Saint-Simona, podnosząc olbrzymi wysiłek pamięci i inteligencji, konieczny dla gruntownego wystudjowania tego „artykułu“, aby móc o nim rozprawiać należycie, i, jak mówił, „aby się nie wsypać“. Od republikanów nie żądał nic. Po pierwsze, skłaniał się ku ideom republikańskim, jedynym, które, wedle komiwojażerskiej filozofji, zdolne są stworzyć racjonalną równość; powtóre Gaudissart maczał niegdyś palce w sprzysiężeniu francuskich carbonari; uwięziono go, ale wypuszczono dla braku dowodów: wreszcie (tak oświadczył przedsiębiorcy dziennika) od dni Lipcowych zapuścił wąsy, trzeba mu tedy było jedynie kaszkietu i ostróg, aby reprezentować republikę. Przez cały tydzień biegał zatem saint-simonizować się rano w „Globie“, wieczorem zaś śpieszył do Towarzystwa Ubezpieczeń uczyć się subtelności języka finansów. Zdolności i pamięć miał tak zadziwiające. iż około 15 kwietnia, w epoce, gdy co roku rozpoczynał pierwszą kampanję, gotów był do podróży. Dwa wielkie domy handlowe, przerazone zastojem w interesach, skusiły podobno ambitnego Gaudissarta i skłoniły go, aby przyjął ich zastępstwo. Król wojażerów okazał się łaskawym, przez wzgląd na starych przyjaciół, a także przez wzgląd na olbrzymi procent, jaki mu zapewniono.
— Słuchaj, moja mała Jenny... — rzekł w dorożce do ładnej kwiaciarki.
Wszyscy prawdziwi wielcy ludzie lubią dać się tyranizować słabej istocie; jakoż Gaudissart miał w Jenny swego tyrana, Odwoził ją o jedenastej z Gymnase, dokąd ją zaprowadzał w wielkiej paradzie do najlepszej loży na parterze.
— Skoro wrócę, mój aniołku, umebluję ci twój pokoik i to cacanie. Matylda, co cię piłuje wiecznie swojemi porównaniami, swemi prawdziwemi indyjskiemi szalami, przywieźionemi przez kurjerów z rosyjskiej ambasady, swoim serwisem i swoim rosyjskim księciem, który mi wygląda na tęgiego blagiera, nie będzie mogła ani pisnąć. Poświęcam na ozdobienie twojego mieszkania wszystkie Dzieci, które zrobię na prowincji.
— A to mi się podoba!, wykrzyknęła kwiaciarka. Jakto, ty potworze, ty mi spokojnie mówisz o robieniu dzieci, i myślisz, że ja ścierpię coś podobnego?
— Czyś ty zgłupiała, Jenny?... To handlowe wyrażenie, tak się mówi w naszej branży.
— Ładna jest ta wasza branża!
— Ależ słuchaj: skoro będziesz ciągle mówiła sama, napewno będziesz mieć rację.
— Ja chcę mieć zawsze rację! Tyś mi coś za bardzo rezolutny dzisiaj!
— Więc nie dasz mi skończyć? Wziąłem pod swoje skrzydła kapitalną myśl, gazetkę, którą ma się wydawać dla dzieci. W naszej branży, podróżujący, kiedy wpakował w jakiemś mieście, dajmy na to, dziesięć abonamentów „Gazetki dla dzieci“, powiada: Zrobiłem „dziesięć Dzieci“! tak samo jak kiedy zrobię dziesięć abonamentów dziennika „Ruch“, powiem: Zrobiłem dziś wieczór „dziesięć Ruchów“... Rozumiesz teraz?
— A to ładne! To ty się teraz bierzesz do polityki? Już cię widzę, jak siedzisz u św. Pelagji, dokąd będę się musiała tryndolić codzień! Och! kiedy się kocha mężczyznę, gdyby kobieta wiedziała do czego to zobowiązuje, daję słowo, zostawiłybyśmy was, żebyście sobie sami dawali rady! No, mniejsza, jedziesz jutro, nie róbmy dramatów, to głupstwo.
Dorożka zatrzymała się przed ładnym, świeżo zbudowanym domem, przy ulicy d’Artois, a Gaudissart i Jenny udali się na czwarte piętro. Tam mieszkała panna Jenny Courand, która uchodziła za tajemnie zaślubioną małżonkę Gaudissarta, a pogłoskom tym komiwojażer nie zaprzeczał. Aby podtrzymać swój despotyzm. Jenny Courand zmuszała Znakomitego Gaudissarta do tysiącznych usług, wciąż grożąc, że go puści kantem, jeżeli nie spełni bodaj najdrobniejszej. Gaudissart musiał do niej pisać z każdego miasteczka i zdawać jej sprawę z każdego drobiazgu.
— A ile trzeba będzie „Dzieci“, aby urządzić mój pokój? rzekła zrzucając szal i siadając przy dobrym ogniu.
— Mam pięć su od abonamentu.
— To wspaniałe! I temi pięcioma su myślisz mnie wzbogacić!
— Ależ, Jenny, ja ci zrobię tysiące „Dzieci“. Pomyśl, że dzieci nie miały jeszcze nigdy gazety. Zresztą głupiec ze mnie, że ci się silę tłumaczyć filozofję handlową: nic się nie rozumiesz na tych sprawach.
— No więc, jeżeli ja jestem taka gęś, gadaj, gadaj, czemu mnie tak kochasz?
— Dlatego, że jesteś gęś... wspaniała! Słuchaj, Jenny. Widzisz, jeżeli uda mi się wpakować „Glob“, „Ruch“, Ubezpieczenia i moje Artykuły paryskie, wówczas, zamiast zarabiać nędznych ośm do dziesięciu tysięcy rocznie strzępiąc sobie gębę, będę mógł obecnie przywieźć dwadzieścia do trzydziestu tysięcy franków z każdej podróży.
— Rozsznuruj mnie teraz, mądralo, ale nie szarp.
— Wówczas — rzekł komiwojażer, spoglądając na gładki grzbiet kwiaciarki — zostanę akcjonarjuszem dzienników, jak Finot, jeden z moich przyjaciół, syn kapelusznika, który ma teraz trzydzieści tysięcy renty i będzie kiedyś Parem Francji! Kiedy się pomyśli, że ten mały Popinot!... Och, mój Boże, zapominam ci powiedzieć, że pana Popinot mianowano wczoraj ministrem handlu... Czemu ja nie miałbym mieć ambicji? Hehe! wypatrzyłbym prędko wszystkie ich figielki i mógłbym zostać ministrem, i to tęgim! Ot, posłuchaj:
„Panowie, rzekł ujmując poręcz fotelu i przybierając pozę, prasa nie jest ani narzędziem ani handlem. Z punktu widzenia politycznego prasa jest instytucją. Otóż naszym cholernym obowiązkiem jest patrzeć na rzeczy z punktu widzenia politycznego, zatem... (Nabrał oddechu). — Zatem musimy rozważyć, czy jest pożyteczna czy szkodliwa, czy ją trzeba popierać czy zwalczać, czy powinna być opodatkowana, czy wolna: doniosłe kwestje! Nie sądzę, abym nadużył czasu, zawsze tak szacownego, tej Izby, rozważając ten artykuł i ukazując panom jego kondycje. Idziemy do przepaści. To pewna, że prawa nie są «konfekcjonowane tak jak należy...
— Hę? — rzekł, spoglądając na Jenny. — Wszyscy mówcy ślą Francję do przepaści; albo też mówią o Rydwanie Państwa, o burzach i horyzontach politycznych. Czyż ja nie znam wszystkich kawałów? Znam sekret każdej branży. A wiesz dlaczego? Urodziłem się w czepku. Moja matka zachowała czepek, dam ci go. Zatem niedługo będę mężem politycznym!
— Ty?
— Czemu nie miałbym być baronem Gaudissart, Parem Francji? Czyż pana Popinot nie wybrano już dwa razy posłem z czwartego okręgu? Czy nie jada obiadków u Ludwika Filipa? Finot, powiadają, zostanie Radcą Stanu! Ha, gdyby mnie posłano za ambasadora do Londynu, ja ci powiadam, że obrobiłbym tych Anglików! Nikt jeszcze nie wytrzymał wymowy Gaudissarta, Znakomitego Gaudissarta! Tak, nikt mnie jeszcze nigdy nie wpakował i nie wpakuje mnie nigdy, w jakiejkolwiek branży, politycznej czy niepolitycznej, tu czy gdzieindziej. Ale na tę chwilę, trzeba mi całkowicie się poświęcić Życiu, Globowi, Ruchowi, Dzieciom i Artykułom paryskim.
— Wpadniesz z twojemi dziennikami. Założę się, że jeszcze nie dojedziesz ani do Poitiers, a już cię wystrychną na dudka.
— Załóżmy się, mała.
— O szal!
— Stoi! Jeżeli przegram szal, wracam do moich Artykułów paryskich i do kapeluszy. Ale wpakować Gaudissarta, nigdy, nigdy!
I znakomity wojażer stanął przed Jenny w zwycięskiej postawie, popatrzał na nią dumnie, z rękę zatkniętą za kamizelkę, z głową nieco na bok, w napoleońskiej pozie.
— Och! jakiś ty zabawny! Coś ty zażył dziś wieczór? Gaudissart był to mężczyzna trzydziestoośmioletni, średniego wzrostu, gruby i pulchny, jak człowiek nawykły do jeżdżenia dyliżansem, z twarzą okrągłą jak dynia, rumianą, regularną i podobną do owych klasycznych twarzy przyjętych przez rzeźbiarzy wszystkich krajów dla posągów Dostatku, Prawa, Siły, Handlu etc. Wydatny jego brzuszek przybierał kształt gruszki: miał krótkie nóżki, ale był ruchliwy i zwinny. Wziął Jenny nawpół ubraną i zaniósł ją do łóżka.
— Cicho siedź, kobieto wolna! rzekł. Nie wiesz, co to jest kobieta wolna, Saint-simonizm, Antagonizm, Fourrieryzm, Krytycyzm... otóż to jest, słowem to jest dziesięć franków od abonamentu, słyszysz pani Gaudissart?
— Słowo daję, tyś oszalał.
— Oszalał dla ciebie, zawsze, rzeki, rzucając kapelusz na kanapkę.
Nazajutrz rano, zjadłszy sute śniadanie w towarzystwie Jenny Courand, Gaudissart wyruszył konno, aby się udać do głównych miast prowincji, której obrobienie poleciły mu szczególnie rozmaite przedsiębiorstwa. Spędziwszy sześć tygodni na objeżdżaniu okolic pomiędzy Paryżem a Blois, został dwa tygodnie w tem ostatniem mieście, zajęty załatwianiem korespondencji i odwiedzaniem mniejszych centrów departamentu. W wilję wyjazdu do Tours, napisał do panny Jenny Courand następujący list, którego ścisłości i wdzięku nie oddałoby żadne opowiadanie, a który dowodzi zarazem legalności węzłów łączących te dwie osoby.

List Gaudissarta do Jenny Courand.

„Moja droga Jenny, zdaje się, że przegrasz zakład. Jak Napoleon, Gaudissart ma swoją gwiazdę, i nie grozi mu Waterloo. Wszędzie sukces! Ubezpieczenia idą bardzo dobrze. Od Paryża do Blois zrobiłem blisko dwa miljony, ale w miarę jak zapuszczam się w centrum Francji, głowy stają się osobliwie twarde, a tem samem miljony nieskończenie rzadsze. Artykuły paryskie człapią sobie równym kroczkiem. Ten interes to pewniak. Przy mojej łepecie, nietrudno mi omotać poczciwych kramarzy. W Orleanie umieściłem sto sześćdziesiąt dwa szale kaszmirowe. Słowo honoru, nie wiem, co oni z niemi zrobią, chyba że przystroją w nie swoje barany. Co do dzienników, au! to znów inna para butów! O ty mój dobry Boże! jakże długo trzeba śpiewać tym gościom, zanim się ich nauczy nowej piosenki! Zrobiłem dopiero sześćdziesiąt dwa „Ruchy". Wszystko do kupy, to o sto mniej, niż szalów w jednem mieście. Te szelmy republikanie, to wcale się nie chce abonować. Gadasz z niemi, gadają z tobą, dzielą twoje przekonania, i niebawem doszliście do zgody w tem, że trzeba świat wywrócić do góry nogami. Myślisz, że gość się zaabonuje? aha, właśnie, daj się wypchać! Byleby tylko miał trzy piędzi ziemi, ot, tyle żeby zasadzić tuzin głów kapusty, albo tyle lasu ile starczy na dwie wykałaczki, gada tylko o wzmocnieniu własności, o podatkach, wpływach, odszkodowaniach, o tym podobnych bredniach i ja tracę tylko czas i ślinę na patrjotyzmy. Lichy interes. Wogóle „Ruch“ idzie miękko. Piszę do administracji. To mi jest bardzo przykre, ze względu na moje przekonania. Co się tyczy „Globu“, znowu inny pasztet. Kiedy się mówi o nowych pojęciach ludziom, o których się przypuszcza, że mogą lecieć na takie fidrygałki, rzekłabyś, że im się gada o podpaleniu ich domu. Darmo im tłumaczę, że to jest przyszłość, dobrze zrozumiany interes, eksploatacja, w której nic nie ginie: że dość już długo człowiek eksploatuje człowieka, że kobieta jest niewolnicą, że trzeba stworzyć tryumf wielkiej opatrznościowej myśli i osiągnąć bardziej harmonijny ustrój porządku społecznego, słowem cała moja katarynka... Aha, właśnie, kiedy zaczynam z tej beczki, prowincjały zamykają szafy, jakbym im chciał coś ściągnąć i proszą mnie, abym się zabierał. Ależ to głupie, ludziska. „Glob“ leży. Mówiłem im: „Zaprędko idziecie; idziecie naprzód, ale trzeba rezultatów, prowincja lubi rezultaty. Mimo to, i tak zrobiłem sto „Globów“, co, zważywszy twardość tych prowincjonalnych pałek, jest prawdziwy cud boży. Ale przyrzekam im tyle pięknych rzeczy, że, na honor, nie wiem, w jaki sposób ci globiarze, globiści, globusy czy globusie, potrafią ich dotrzymać: ale ponieważ mi powiedzieli, że urządzą świat o wiele lepiej niż jest, jadę na całego i prorokuję co wlezie po dziesięć franków od abonamentu. Jeden gość myślał, że to coś o ziemi, niby z powodu tytułu, i ubrałem go w „Glob“. Ba! weźmie się na to: ma wypukłe czoło, a wszystkie wypukłe czoła, to ideolodzy. A ba! gadaj mi o Dzieciach! Zrobiłem dwa tysiące Dzieci od Paryża do Blois. To mi interesik! Nie potrzeba tyle gadać. Pokazuje się obrazek matce, w sekrecie przed dzieckiem, alby dziecko zechciało go widzieć; oczywiście ciągnie mamę za suknię, aby mieć swoją gazetę, bo tata ma swoją gazetę. Mama ma suknię za dwadzieścia franków i nie chce, żeby bęben ją podarł, gazetka kosztuje tylko sześć franków, czysta oszczędność, walaj z abonamentem! Wyborna rzecz: to jest potrzeba realna, coś pośredniego między konfiturą a obrazkiem, dwiema wiecznemi potrzebami dziecięctwa. Już czytają te piekielne dzieci! Miałem tu przy stole w gospodzie małą sprzeczkę z przyczyny dzienników i moich przekonań. Jadłem sobie spokojnie, obok pewnego pana w szarym cylindrze, który czytał Debaty. Powiadam sobie w duchu: „Trzeba mi spróbwać mojej wymowy kandydackiej. Ten gość, to jakiś zwolennik dynastji, muszę go przekabacić. To byłoby kapitalne potwierdzenie moich talentów ministerjalnych. I biorę się do roboty, zaczynając od tego, że mu chwalę jego dziennik. Rozpuściłem gębę aż ha! Od słówka do słówka, zaczynam brać za łeb mego gościa, kropiąc frazesy na cztery łokcie każdy, wywody, dowody, cała garkuchnia. Wszystko słucha, i widzę, że ten człowiek, którego wąsy trąciły mi Lipcem, tuż a tuż dojrzeje na abonenta „Ruchu“. Ale sam nie wiem, jak wypsło mi się nie w porę słowo: „tępe łby“. Ba! widzę, jak ten kapelusz dynastyczny, szary kapelusz, lichy kapelusz zresztą (półjedwab lyoński), szczurzy się, gotów do awantury. Robię moją uroczystą minę (znasz ją), i powiadam:
— Ej, widzę, że z pana jest osobliwy gość. Jeżeli się panu coś nie podoba, służę panu. Biłem się w Lipcu.
— Mimo że jestem ojcem rodziny, szanowny panie, rzecze, gotów jestem...
— Pan jest ojcem rodziny, drogi panie? odpowiadam. Czy ma pan może i dzieci?
— Owszem, mam.
— Jedenastoletnie?
— Mniej więcej.
— Zatem, drogi panie, niebawem ukaże się Gazetka dla dzieci: sześć franków rocznie, jeden numer na miesiąc, dwie kolumny, wypełnione przez znakomitości literatury, redakcja pierwszorzędna, trwały papier, rysunki kreślone dowcipnym ołówkiem naszych najlepszych artystów, prawdziwie indyjskie, w kolorach które nie pełzną“. Słowem, wygarniam z tej beczki. Ojciec rodziny zdębiał! Kłótnia skończyła się abonamentem.
— Jeden Gaudissart potrafi takie sztuki! — powiadał ten mikrus Criquet, opowiadając ciemiędze Bulotowi w kawiarni tę scenę.
Jadę jutro do Amboise. Zrobię Amboise w dwa dni, a teraz piszę do ciebie z Tours, gdzie spróbuję się zmierzyć z miejscowościami najniewdzięczniejszemi pod względem intelektualno-spekulacyjnym. Ale, słowo Gaudissarta, nabierze się ich, nabierze. nabierze! Bywaj, moja mała, kochaj mnie zawsze i bądź wierna. Wierność pomimo wszystko, to jedna z cnót kobiety wolnej. Kto cię całuje w oćta?

Twój na zawsze Feliś“.

W pięć dni później Gaudissart wyruszył rankiem z hotelu pod Bażantem, gdzie mieszkał w Tours, i udał się do Vouvray, bogatego i ludnego powiatu, który zdawał mu się podatny do eksploatacji. Siedząc na koniu, człapał sobie nad brzegiem Levee, nie myśląc już o swoich frazesach, tak samo, jak aktor nie myśli o roli, którą grał setkę razy. Znakomity Gaudissart jechał podziwiając krajobraz, bezmyślnie, nie podejrzewając, że w słonecznych dolinach Vouvray zginie jego handlowa nieomylność.
Tutaj kilka słów o charakterze Turenji. Gawędziarski, filuterny, jowialny, kąśliwy duch, jakim na każdej stronicy oddycha dzieło Rabelego, odda je wiernie naturę Tureńczyków. Jest to duch pełen poloru, dworny, jak przystało na kraj, w którym przez długi czas rezydowali królowie; duch gorący, artystyczny, poetyczny, miłosny, ale wypalający się szybko. Łagodny i piękny klimat, łatwość egzystencji, obyczaju, dławią tam rychło poczucie sztuki, kurczą największe serca, trawią najhartowniejszą wolę. Przeszczepcie Tureńczyka gdzieindziej, a przymioty jego rozwiną się i wydadzą wielkie rezultaty, jak tego dowiedli, w najróżniejszych sferach ducha, Rabelais i Semblancay; drukarz Plantin i Descartes; Boucicault, Napoleon swego czasu, i Pinaigrier, twórca większości witrażów w katedrach, wreszcie Verville i Courier. Tak więc Tureńczyk, niepospolity po za domem, u siebie trawi życie jak Indjanin na swej macie, jak Turek na swoich dywanach. Zużywa swą inteligencję na to, aby dworować z drugich, z sąsiada, aby się weselić, i szczęśliwie dożywa życia. Turenja, to jest prawdziwe opactwo Telemy, tak sławione w księdze Gargantui; są tam, jak w dziele poety, uczynne zakonnice, a smaczne jadło, tak wielbione przez Rabelego, ma tam swoje królestwo. Co się tyczy próżniactwa, jest ono wręcz wzniosłe, i cudownie wyraża się w tej przypowiastce ludowej:
— Tureńczyku, chcesz zupy?
— Chcę.
— Przynieś miskę!
— Już mi się nie chce jeść!
Czy to radość, ukryta w winnem gronie, czy harmonijna słodycz jednego z najpiękniejszych krajobrazów Francji, czy spokój kraju, do którego nigdy nie wdarł się oręż cudzoziemca, jest źródłem tych łatwych i łagodnych obyczajów? Trudno o odpowiedź na te pytania. Jedź do tej francuskiej Turcji, a staniesz się tam leniwym, gnuśnym, szczęśliwym. Choćbyś był ambitny jak Napoleon, albo poetą jak Byron, jakaś dziwna nieprzeparta siła każę ci zachować swoje poezje dla siebie i przemienić na marzenia swoje ambitne projekty.
Znakomity Gaudissart miał spotkać tam, w Vouvray, jednego z owych kpiarzy, których drwiny dochodzą już do artyzmu w zjadliwości, i z tym człowiekiem przyszło mu stoczyć ciężką walkę. Słusznie czy nie, Tureńczycy bardzo lubią dziedziczyć po swoich krewnych. Toteż teorje Saint-Simona były tam szczególnie znienawidzone i zohydzone, ale tak jak się nienawidzi i zohydza w Turenji, ze wzgardliwą ironją, godną krainy trefnych opowiastek, oraz figlów płatanych sąsiadom. Ten typ dowcipu zanika z dnia na dzień, wyparty tem, co lord Byron nazywa angielskim, cantem“.
Na swoje nieszczęście, stanąwszy pod Złotem Słońcem, w oberży niejakiego Mitouflet, niegdyś grenadjera Gwardji Cesarskiej, przyżenionego do bogatej właścicielki winnic, i powierzywszy mu konia, Gaudissart udał się do koronnego kpiarza, bawiciela całego miasteczka, kawalarza zmuszonego tak ze swojej roli jak z natury obmyślać wciąż nowe figle. Ten wiejski Figaro, były farbiarz, cieszył się siedmioma czy ośmioma tysiącami franków renty, ładnym domkiem na wzgórzu, małą tłuściutką żonką i wybornem zdrowiem. Od dziesięciu lat nie miał już innych trosk, jak tylko myśleć o swoim ogrodzie, o swojej żonie, o tem, aby córkę wydać za mąż i o partyjce wieczornej. Znał wszystkie plotki w okolicy, maczał palce w wyborach, wojował z wielkimi właścicielami i dawał dobre obiady; człapał na koniu zajrzeć co się dzieje w Tours i dokuczał proboszczowi; wreszcie — jedyny dramat tego życia — czekał aż dojrzeje do kupna kawałek ziemi, wcinający się w jego winnicę. Krótko mówiąc, wiódł życie tureńskie, życie małomieszczańskie na wsi. Była to zresztą najwybitniejsza figura z całego mieszczaństwa, głowa małej gminy zazdrosnej, zawistnej, wysmażającej i obnoszącej plotki przeciw arystokracji, rzucającej z radością potwarze, ściągającej wszystko do swego poziomu, wrogiej wobec każdej wyższości, gardzącej nią zgoła z cudownym spokojem ignorancji. Pan Vernier (tak się nazywał ten mały wielki człowiek swej wioski), kończył właśnie śniadanie w towarzystwie żony i córki, kiedy Gaudissart zjawił się w izbie, przez której okna widać było Loarę i Cher, w jednej z najweselszych jadalni w całej okolicy.
— Czy z samym panem Vernier... rzekł komiwojażer, zginając kręgosłup z takim wdziękiem, że wydawał się niemal elastycznym.
— Tak panie, przerwał mu szczwany farbiarz, rzucając nań badawcze spojrzenie, którem natychmiast przeniknął co za gatunek człowieka ma przed sobą.
— Przychodzę, podjął Gaudissart, prosić o pańską światłą pomoc w rozpatrzeniu się w tym powiecie, gdzie, jak mi powiedział Mitouflet, zażywa pan tak znacznego wpływu. Szanowny panie, objeżdżam prowincję jako reprezentant przedsięwzięcia niezmiernej wagi, stworzonego przez finansistów, którzy chcą...
— Którzy chcą nas naciągnąć, rzeki śmiejąc się Vernier, znający się z dawnych czasów z komiwojażerami, i zwąchawszy odrazu pismo nosem.
— Bezwzględnie, odparł hardo znakomity Gaudissart. Ale musi być panu wiadomo, skoro pan posiada orjentację tak bystrą, że ludzi można naciągnąć tylko o tyle, o ile znajdują oni swój interes w tem, aby się dać naciągnąć. Proszę tedy, aby mnie pan nie mięszał z owemi pospolitymi agentami, którzy budują swoje sukcesy jedynie na bladze lub natręctwie. Nie jestem już komiwojażerem, byłem nim, szanowny panie, i szczycę się tem. Ale dziś mam misję najwyższej doniosłości, misję, która winna mi jednać szacunek wyższych umysłów, jako człowiekowi, który się poświęca dla oświaty kraju. Niech mnie pan raczy wysłuchać, a ujrzy pan, że zyska pan wiele w tej pół godzinie rozmowy, o której użyczenie śmiem prosić. Najsławniejsi finansiści paryscy wzięli udział w tem przedsiębiorstwie, nie fikcyjnie, jak bywa w owych haniebnych spekulacjach, które ja nazywam „łapkami na szczury“; nie podjąłbym się za żadną cenę kolportować tego rodzaju podrywek. Nie, panie; najlepsze i najszacowniejsze firmy paryskie biorą udział w tem przedsiębiorstwie, i jako zainteresowani i jako rękojmia...
Tu Gaudissart rozwinął tasiemce swoich frazesów, a pan Vernier pozwolił mi mówić, słuchając go z pozornem zainteresowaniem, które zwiodło Gaudissarta. Ale począwszy od słowa „rękojmia“, Vernier przestał zwracać uwagę na elokwencję komiwojażera, a myślał już tylko o wypłataniu mu dobrego figla, aby uwolnić okolicę od tych gąsienic paryskich: okolicę słusznie nazywaną barbarzyńską przez spekulantów, którzy nie mogą jej ukąsić.
Ponad tą lubą okolicą, zwaną Doliną Zalotną dla jej falistości, dla jej zakrętów odsłaniających się za każdym krokiem, i coraz milszych oku w miarę jak się nią posuwać, czyto się wstępuje w górę czy schodzi w dół rozkosznemi ścieżkami, w domku otoczonym winnicą, mieszkał człowiek wpół obłąkany nazwiskiem Margaritis. Z pochodzenia Włoch, Margaritis był żonaty, nie miał dzieci, a żona pielęgnowała go z poświęceniem, które zyskało jej powszechne uznanie. Nie było zresztą bez niebezpieczeństwa pożycie z człowiekiem, który, wśród innych manji, nosił przy sobie dwa długie noże i groził jej niemi czasem. Ale któż nie zna cudownego poświęcenia, z jakiem mieszkańcy prowincji poświęcają się dla istot cierpiących, może z obawy przed hańbą, jaka czeka kobietę, która odda dziecko albo męża do szpitala. Któż nie zna zarazem wstrętu, jaki żywią mieszkańcy prowincji do tego, aby opłacać dwa albo trzy tysiące franków wymagane w Charenton albo w domu zdrowia? Kiedy ktoś wspomniał pani Margaritis o doktorze Dubuisson, Esquirol, Blanche, albo innych, wołała ze szlachetnem oburzeniem oszczędzić swoje trzy tysiące franków, trzymając biedaka w domu.
Dzikie kaprysy tego człowieka podyktowane szaleństwem wiążą się ściśle z zakończeniem tej przygody, trzeba tedy przytoczyć najznamienniejsze. Margaritis stale wychodził z domy w ulewny deszcz, i przechadzał się z gołą głową po winnicy. W domu, raz po raz, domagał się gazety; aby go zaspokoić, żona albo służąca podawały mu stary prowincjonalny dziennik, i od siedmiu lat nie spostrzegł się jeszcze, że czyta wciąż ten sam numer. Dla lekarza byłby może interesujący związek jaki istniał między tem żądaniem dziennika a zmianami atmosferycznemi. Stałą troską warjata było sprawdzać stan nieba, w związku z jego działaniem na wino. Zazwyczaj, kiedy żona miała gości (co zdarzało się prawie co wieczór, gdyż sąsiedzi, litując się jej położenia, zachodzili na partyjkę bostona), Margaritis siedział w milczeniu, zaszywał się w kąt i nie ruszał się stamtąd: ale kiedy dziesiąta wybiła na wielkim zegarze zamkniętym w podłużnej szafce, wstawał z ostatniem uderzeniem z dokładnością zabawki mechanicznej, podchodził zwolna do graczy, spoglądał na nich wzrokiem dość podobnym do automatycznego spojrzenia owych Turków wystawionych na bulwarze du Temple w Paryżu, i mówił: „Wynoście się!“
W pewnych epokach człowiek ten odzyskiwał dawną bystrość; wówczas dawał żonie doskonale rady co do sprzedaży wina, ale zarazem stawał się szczególnie nieznośny, kradł w szafie łakocie i pożerał je pokryjomu. Czasami, kiedy schodzili się codzienni goście, odpowiadał na ich grzeczności uprzejmie, ale najczęściej prawił rzeczy zupełnie pozbawione sensu. I tak jakiejś pani, która go pytała: „Jak się pan miewa dzisiaj, panie Margaritis?“ odpowiadał: „Ogoliłem się, a pani?...“
„Czy pan się czuje lepiej?“ pytała go inna. Odpowiadał: „Jeruzalem! Jeruzalem!“
Ale najczęściej patrzał na gości z ogłupiałą miną, nie mówiąc ani słowa, a wówczas żona szeptała: „Biedaczysko, nic dziś nie rozumie“.
Parę razy zdarzyło się w ciągu pięciu lat, zawsze w epoce porównania, że wpadał we wściekłość po tej odpowiedzi, dobywał noża i krzyczał: „Ta dziewka mnie hańbi!“
Pozatem pił, jadł, przechadzał się, niby człowiek najzdrowszy w świecie; toteż w końcu ludzie przyzwyczaili się nie zwracać na niego uwagi i traktowali go jak jakiś wielki sprzęt. Wśród wszystkich dziwactw miał jedno, którego sensu nikt nie umiał odgadnąć: z czasem bowiem, miejscowi głowacze nauczyli się objaśniać i tłómaczyć najniedorzeczniejsze postępki warjata. Zawsze chciał mieć w domu worek mąki, oraz chować dwie beczki wina z ostatniego zbioru, nie pozwalając nikomu tknąć mąki ani wina. Ale kiedy nadchodził czerwiec, troszczył się o sprzedaż tej mąki i wina z całą skrzętnością warjata. Prawie zawsze pani Margaritis powiadała mu, że sprzedała dwie beczki po ogromnej cenie, i wręczała mu pieniądze, które chował tak, że ani żona ani służąca, nawet śledząc go, nie mogły dojść, gdzie jest kryjówka.
W wilję dnia w którym Gaudissart przybył do Vouvray, pani Margaritis miała więcej trudności niż zwykle z oszukaniem męża, który jakgdyby odzyskał świadomość.
— Nie wiem doprawdy, jak ja sobie dam rady jutro, mówiła do pani Vernier. Wyobraź sobie pani, ten nieborak chciał koniecznie widzieć swoje dwie beczki. Tak mnie mękolił (wyrażenie miejscowe) cały dzień, aż mu trzeba było pokazać w końcu dwie pełne beczki. Nasz sąsiad Piotr Chaplain miał na szczęście dwie beczki, których nie mógł sprzedać, i na moją prośbę zatoczył je do naszego lamusa. No i pomyśl pani, skoro tylko biedaczysko zobaczył beczki, uparł się, że sam je sprzeda!
Pani Vernier zwierzyła mężowi kłopot pani Margaritis na chwilę przed przybyciem Gaudissarta. Za pierwszem słowem komiwojażera, Vernier wpadł na myśl aby go pchnąć na warjata.
— Szanowny panie, odparł były farbiarz skoro znakomity Gaudissart wypuścił pierwsze szmermele, nie będę taił trudności z jakiemi spotka się tu pańskie przedsięwzięcie. Nasza okolica, to kraj, który żyje sobie z grubsza suo modo, kraj w którym nie przyjmie się nigdy żadna nowa myśl. Żyjemy tak jak żyli nasi ojcowie, siadając do stołu cztery razy dziennie, troszcząc się o to aby uprawiać winnice i dobrze sprzedać wino. Za całą mądrość staramy się po bożemu sprzedawać drożej niż nas kosztuje. Tą koleją będziemy wędrować nadal, i ani Pan Bóg ani djabeł nas z niej nie wytrąci. Ale dam panu dobrą radę, a dobra rada to jak oko w dłoni, powiada przysłowie. Mamy w miasteczku dawnego bankiera, w którego rozumie ja osobiście pokładam wielkie zaufanie; jeżeli pan uzyska jego zgodę, ja przyrzekam moją. Jeżeli pańskie propozycje dają istotne korzyści, jeżeli zyskamy to przekonanie, wówczas za głosem pana Margaritis, do którego ja dołączę mój, znajdzie się w Vouvray dwadzieścia bogatych domów, których sakiewki się otworzą i które wezmą pańskie specyfiki.
Słysząc nazwisko warjata, pani Vernier podniosła głowę i spojrzała na męża.
— Ot, właśnie moja żona wybiera się pono do pani Margaritis, ma do niej iść z naszą sąsiadką. Niech pan zaczeka chwilę, zaprowadzą pana. — Wstąpisz po panią Fontanieu, rzeki stary farbiarz, mrugając na żonę.
Wskazać kumoszkę, która była największą śmieszką, największym „pyskiem“, największą jowialistką w okolicy, czyż to nie znaczyło powiedzieć pani Vernier, aby wzięła świadków sceny, jaka się rozegra między komiwojażerem a warjatem, tak aby nią bawić miasto przez miesiąc? Oboje Vernierowie odegrali tak dobrze swoją rolę, że Gaudissart nie powziął najmniejszego podejrzenia i dal się najzupełniej złapać: podał dwornie ramię pani Vernier, i był przekonany, że po drodze oczarował obie panie, tak obficie tryskał dowcipem, konceptami i kalamburami których nie rozumiały.
Dom rzekomego bankiera znajdował się w okolicy gdzie zaczyna się Dolina Zalotna. Zagroda ta, nazwana La Fuye, nie odznaczała się niczem szczególnem. Na parterze wielka izba o ścianach futrowanych drzewem, z dwu stron sypialnie warjata i jego żony. Wchodziło się do sali przez sień, która służyła za jadalnię. Nad parterem tym, pozbawionym owego wykwintu, jakim odznaczają się najskromniejsze domy w Turenji, wznosiła się facjatka, na którą wchodziło się schodami zbudowanemi zewnątrz domu. Mały ogródek pełen lewkonji, astrów i bzów, oddzielał dom od winnicy. Dokoła dziedzińca znajdowały się budynki gospodarskie.
Margaritis siedział w sali na fotelu z żółtego utrechckiego aksamitu. Kiedy obie panie weszły wraz z Gaudissartem, nie wstał, myślał o tem, jakby sprzedać swoje dwie beczki wina. Był to chudy mężczyzna, którego czaszka, łysa z przodu, z rzadkiemi pasemkami włosów z tyłu, miała kształt stożkowaty. Nad zapadłemi i podsiniałemi oczami wznosiły się krzaczaste czarne brwi; nos był cienki i ostry, kości twarzowe wydatne a policzki zapadłe; pociągłe rysy, wszystko aż do brody nadmiernie długiej i płaskiej, dawało jego fizjognomji dziwny wygląd, wygląd starego pedagoga albo szmaciarza.
— Panie Margaritis, rzekła pani Vernier, niechże się pan ruszy! Mąż mój przysłał tutaj tego pana, musi go pan wysłuchać bardzo uważnie. Niech pan rzuci swoją matematykę i porozmawia z nim.
Na te słowa, warjat wstał, popatrzył na Gaudissarta, dal mu znak aby usiadł i rzekł: „Słucham pana“.
Trzy kobiety udały się do pokoju pani Margaritis, zostawiając drzwi otwarte, aby wszystko słyszeć i móc się wmięszać w potrzebie. Zaledwie się rozsiadły, kiedy pan Vernier nadszedł pocichu przez winnicę, kazał sobie otworzyć okno, i wlazł bez hałasu.
— Szanowny pan, rzekł Gaudissart, poświęcał się sprawom...
— Publicznym, przerwał Margaritis. Uspokoiłem Kalabrję za panowania króla Murata.
— Oho! teraz zawędrował do Kalabrji! rzekł z cicha pan Vernier.
— O, w takim razie porozumiemy się doskonale, odparł Gaudissart.
— Słucham pana, rzekł Margaritis, przybierając postawę człowieka, który pozuje malarzowi do portretu.
— Szanowny panie, rzekł Gaudissart, kręcąc przez roztargnienie kluczyk od zegarka machinalnym ruchem, który to ruch mocno zainteresował warjata i przyczynił się może do utrzymania go w spokoju; panie, gdyby pan nie był człowiekiem wybitnym... (Tu warjat się skłonił), poprzestałbym na cyfrowem przedstawieniu korzyści sprawy, której pobudki psychologiczne warte są tego aby je panu wyszczególnić. Niech pan posłucha! Ze wszystkich bogactw społecznych, czyż czas nie jest najkosztowniejszem: oszczędzić go, czyż nie znaczy się wzbogacić? Otóż czy jest coś, coby pochłaniało w życiu więcej czasu, niż troska o to, co nazywam garnkiem zupy: wyrażenie pospolite, ale stawiające jasno kwestję? Czy istnieje też coś, coby zjadało więcej czasu, niż brak rękojmi niezbędnej dla tych, od których pan chcesz uzyskać pieniądze, kiedy, będąc chwilowo ubogim, jesteś pan bogaty nadzieją?
— Pieniądze, tum pana czekał, rzekł Margaritis.
— Otóż, drogi panie, jestem wysłany na prowincję przez stowarzyszenie bankierów i kapitalistów, którzy zauważyli olbrzymią stratę wynikłą stąd w czasie, a tem samem w inteligencji i w produkcyjnej działalności ludzi z przyszłością. Wpadliśmy tedy na myśl, aby skapitalizować tym ludziom ich przyszłość, zeskontować ich talenty, eskontując im co?.. ów właśnie czas, i zabezpieczyć jego wartość ich spadkobiercom. Nie chodzi tu już o oszczędzenie czasu, ale o to, aby mu dać cenę, aby go ująć w cyfry, aby określić pieniężnie produkty które pan zamierzasz zeń wycisnąć w tym czasokresie intelektualnym, upostaciowując przymioty moralne jakiemi pan jesteś wyposażony, będące, drogi panie, żywą siłą niby spadek wody, niby maszyna parowa o sile trzech, dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu koni. Ha! to jest postęp, parcie ku lepszemu porządkowi rzeczy, ruch płynący z energji naszej epoki, zasadniczo postępowej, jak to panu będę miał sposobność udowodnić, kiedy przejdziemy do programu logiczniejszej koordynacji interesów społecznych. Wytłómaczę się bliżej zapomocą namacalnych przykładów. Porzucani rozumowanie czysto abstrakcyjne, to co my nazywamy matematyką idej. Zamiast być właścicielem ziemskim żyjącym z renty, jesteś pan malarzem, muzykiem, artystą, poetą...
— Jestem malarzem, wtrącił warjat.
— A więc dobrze, skoro pan tak dobrze pojął moją metaforę, jest pan malarzem, masz przyszłość, wspaniałą przyszłość. Ale idę dalej.
Słysząc te słowa, warjat spojrzał na Gaudissarta niespokojnie, aby sprawdzić czy nie chce iść, ale uspokoił się, widząc że wciąż siedzi.
— Nie jest pan nawet niczem, ciągnął Gaudissart, ale czujesz się pan...
— Czuję się, rzekł warjat.
— Powiadasz sobie: „Będę ministrem“. I ot! pan, malarz, pan, artysta, pisarz, pan, przyszły minister, pan szacujesz swoje nadzieje, Określasz je pan, taksujesz, dajmy na to, na sto tysięcy talarów...
— Daje mi pan sto tysięcy talarów? rzekł warjat.
— Tak, panie, zaraz pan zobaczy. Albo pańscy spadkobiercy podejmą je bezspornie, gdyby panu zdarzyło się umrzeć, jako iż przedsiębiorstwo zobowiązuje się je wypłacić; albo też pan je osiągasz swemi pracami artystycznemi, swemi szczęśliwemi spekulacjami, jeżeli jesteś przy życiu. Jeżeliś się pan omylił, możesz nawet rozpocząć na nowo. Ale skoro pan raz oznaczył, jak miałem zaszczyt panu powiedzieć, cyfrę swego intelektualnego kapitału, bo to jest kapitał intelektualny: niech pan to dobrze zważy, intelektualny...
— Rozumiem, rzekł warjat.
— Podpisuje pan kontrakt asekuracyjny z Towarzystwem, które uznaje pańską wartość w stu tysiącach talarów, pana, malarza...
— Jestem malarzem, rzekł warjat.
— Nie, odparł Gaudissart; pana, muzyka; pana, ministra; i zobowiązuje się wypłacić je pańskiej rodzinie, pańskim spadkobiercom, gdyby wskutek pańskiej śmierci, nadzieje, garnek zupy oparty na kapitale intelektualnym się przewrócił. Opłacenie jednej premji wystarcza w ten sposób do umocnienia pańskiej...
— Pańskiej kasy, przerwał warjat.
— Ależ oczywiście, drogi panie. Widzę, że pan ma doświadczenie w interesach.
— Tak, rzekł warjat, założyłem Bank Terytorjalny przy ulicy des Fosses-Montmartre w Paryżu, w r. 1798.
— Albowiem, aby opłacić kapitały intelektualne jakie każdy sobie przyznaje i do których ma pretensje, czyż nie trzeba aby ogół Ubezpieczonych opłacał pewną premję, tezy od stu, rocznie tezy od stu? Tak więc, opłacając drobną kwotę, głupstwo, ubezpiecza pan rodzinę od przykrych następstw swojej śmierci.
— Ale ja żyję, rzekł warjat.
— A! jeżeli pan żyjesz długo! oto zarzut najczęściej spotykany, zarzut pospolity! Pojmuje pan, że, gdybyśmy go nie byli przewidzieli, zmiażdżyli, nie bylibyśmy godni być... czem?... czem my jesteśmy, w rezultacie? buchalterami wielkiego biura inteligencji. Panie, ja nie mówię tego do pana, ale wszędzie spotykam ludzi, którzy mają pretensję powiedzieć nam coś nowego, objawić nowe horyzonty ludziom, którzy strawili setki bezsennych nocy nad tą sprawą!.. daję słowo honoru, to litość bierze! Ale świat jest już taki, nie mam zamiaru go poprawiać. Pański zarzut, drogi panie, to nonsens...
Quesaco? rzeki Margaritis.
— Oto czemu. Jeżeli pan żyjesz i jeżeli posiadasz warunki wyszczególnione w policy asekuracyjnej przeciw szansom śmierci, uważaj pan dobrze...
— Uważam.
— A więc powiodło się panu w pańskich przedsięwzięciach! zrobił pan karjerę właśnie dzięki temuż ubezpieczeniu: zdwoiłeś pan bowiem szanse powodzenia, uwalniając się od wszystkich kłopotów, niepokojów, jakie się ma, kiedy się wlecze za sobą żonę, dzieci, które śmierć nasza pogrąża w najokropniejszej nędzy. Jeżeli pan doszedłeś do celu, w takim razie podjąłeś kapitał intelektualny, w stosunku do którego ubezpieczenie było bagatelą, istną bagatelą, czystą bagatelą.
— Wyborna myśl!

- Nieprawdaż? odparł Gaudissart. Towarzystwo dobroczynności, tak, — bo to jest Towarzystwo Dobroczynności — ja je nazywam Wzajemnem Ubezpieczeniem od nędzy!.. albo, jeżeli pan woli, eskontem talentu. Bo talent, drogi panie, to jest weksel, który natura daje genjalnemu człowiekowi i który często jest wekslem bardzo długoterminowym... He he!
— Ładna lichwa!
— Tam do licha! to szczwana sztuka. Omyliłem się, pomyślał Gaudissart. Trzeba mi go wziąć z wyższego tonu, blaga nr. 1.
— Wcale nie, wykrzyknął Gaudissart; dla pana, który...
— Napije się pan szklaneczkę wina? spytał Margaritis.
— Chętnie, odparł Gaudissart.
— Żono, dajno butelkę tego wina, którego nam zostały dwie beczki. — Jest pan tutaj w Vouvray, rzekł nieborak pokazując Gaudissartowi swoją winnicę. Winko Margaritis!
Służąca przyniosła szklanki i butelkę wina z r. 1819. Margaritis napełnił ostrożnie szklankę i podał ją uroczyście Gaudissartowi, który wypił.
— Ale pan sobie żartuje ze mnie, rzekł komiwojażer, to Madera, prawdziwa Madera.
— Myślę sobie, odparł warjat. Wadą win z Vouvray, drogi panie, jest to, że nie można ich używać ani jako win stołowych ani jako deserowych; są za szlachetne, za mocne, to też sprzedają je w Paryżu jako maderę farbując ją alkoholem. Nasze wino jest tak esencjonalne, że wielu handlarzy paryskich, kiedy nasz zbiór nie jest dość dobry dla Belgji i Holandji, kupują od nas wino, rozcieńczają je winem z okolic Paryża i robią zeń wówczas bordo. Ale to, co pan pije w tej chwili, to jest wino królewskie, sam kwiat Vouvray. Mam go dwie beczułki, tylko dwie beczułki. Ludzie, którzy lubią szlachetne wina, wysokie wina, i którzy chcą mieć do stołu gatunki nie znajdujące się w handlu, zaopatrują się wprost u nas. Czy pan zna jakie osoby, któreby...
— Wróćmy do naszej sprawy, rzeki Gaudissart.
— Jesteśmy przy niej, odparł warjat. Moje wino jest kapitalne, kapitalne ma tę samą etymologję co kapitał, otóż pan właśnie mówisz o kapitale... hę? caput, głowa, czoło: to wino, to czoło Vouvray, wszystko się wiąże z sobą...
— Tak więc, podjął Gaudissart, albo pan zrealizował swoje kapitały intelektualne...
— Zrealizowałem. Chce pan tedy wziąć moje dwie beczułki? dałbym panu dogodne spłaty.
— Nie, ja mówię, rzekł Gaudissart, o Ubezpieczeniu kapitałów intelektualnych i premji na życie. Wracam do mego wywodu.
Warjat uspokoił się, wrócił do poprzedniej pozy i spojrzał na Gaudissarta.
— Powiadam, drogi panie, że, jeżeli się panu zdarzy umrzeć, kapitał będzie wypłacony rodzinie bez trudności.
— Bez trudności.
— Byle nie zachodził wypadek samobójstwa...
— Nie, panie. Wiadomo panu, że samobójstwo jest aktem zawsze łatwym do stwierdzenia.
— Kwestja sporna.
— We Francji, rzekł warjat. Ale...
— Ale zagranicą, podjął Gaudissart. A więc, proszę pana, aby skończyć z tym punktem, powiem panu, że zwyczajna śmierć za granicą oraz śmierć na polu bitwy znajdują się poza... — Cóż tedy ubezpieczacie?.. Nic! wykrzykną! Margaritis. Mój Bank Terytorjalny oparty był na...
— Nic, pan powiada?... wykrzykną! Gaudissart przerywając nieborakowi. Nic... a choroba, a zgryzoty, a nędza, a namiętności? Ale nie gubmy się w wypadkach wyjątkowych.
— Nie gubmy się, rzeki warjat.
— Co wynika z tej całej sprawy? wykrzyknął Gaudissart. Panu, jako bankierowi, ujmę korzyść w ścisłych cyfrach. Człowiek istnieje, ma sztuki, potrzebuje pieniędzy, stara się o nie... nic! przyszłość, jest dobrze ubrany, żyje ze swojej. Cała cywilizacja odmawia pieniędzy temu człowiekowi, który wznosi się w duszy nad cywilizacją i ma kiedyś nad nią zapanować pendzlem. dłutem, słowem, myślą, systemem. Okrutna cywilizacja! nie ma chleba dla swoich wielkich ludzi, którzy jej dają zbytek, żywi ich tylko zniewagą i szyderstwem, ta ścierka złocona! Wyrażenie jest nieco silne, ale go nie cofam. Ten niezrozumiany wielki człowiek przychodzi wówczas do nas, my go obwieszczamy wielkim człowiekiem, kłaniamy mu się ze czcią, słuchamy go, a on nam powiada: „Panowie finansiści, życie moje warte jest tyle a tyle, z moich dochodów daję wam tyle a tyle od sta!...“ A my co czynimy?.. Natychmiast, bez cienia zawiści, dopuszczamy go do wspaniałej uczty cywilizacji jako możnego uczestnika...
— Zatem trzeba wina... rzekł warjat.
— Jako możnego uczestnika. Podpisuje polisę, bierze nasze świstki papieru, które, mimo iż nędzne świstki, mają więcej siły niż jej miał genjusz. W istocie, jeżeli mu potrzeba pieniędzy, każdy, na widok naszej policy, pożyczy mu pieniędzy. Na Giełdzie, w banku, wszędzie, nawet u lichwiarzy, dostanie pieniędzy, bo daje gwarancje. Pytam się pana, czy to nie była luka do zapełnienia w ustroju społecznym? Ale to, drogi panie, to tylko cząstka operacji, których się podejmuje Towarzystwo ubezpieczeń. Ubezpieczamy dłużników zapomocą innego systemu premji. Dojemy rentę dożywotnią wedle normy zależnej od wieku, nieskończenie wyższej niż dawały dotychczas tontyny, oparte na tablicach śmiertelności notorycznie fałszywych. Ponieważ nasze towarzystwo operuje masowo, nasi dożywotnicy nie potrzebują się obawiać smutnych myśli, któreby zasmucały ich sędziwe dni, smutne już same przez się, myśli które ich czekają nieodzownie, skoro pieniądze ich wzięła na dożywocie osoba prywatna. Widzi pan, drogi panie, przeliczyliśmy życie we wszystkich kierunkach...
— Wyssali ze wszystkich końców, rzekł warjat; ale niech się pan napije szklaneczkę wina, zapracował pan na nią. Trzeba sobie wymościć żołądek aksamitem, jeżeli pan chce utrzymać w dobrym stanie swoją tapetę. Panie, wino Vouvray, dobrze zakonserwowane, to prawdziwy aksamit.
— Co pan na to powie? rzekł Gaudissart. wypróżniając szklankę.
— Wszystko to jest bardzo piękne, bardzo nowe, bardzo użyteczne, ale wolę eskont wartości ziemi, który się praktykowało w moim banku w Paryżu.
— Ma pan zupełną słuszność, odparł Gaudissart, ale to już jest wypraktykowane, zużyte, robione tysiąc razy. Mamy obecnie kasę hipoteczną, która pożycza na ziemię i robi to samo na wielką skalę. Ale czy to nie jest małostką, w porównaniu do tego aby utrwalić nadzieje! utrwalić nadzieje, skrystalizować — mówiąc językiem finansowym — żądzę fortuny wrodzoną człowiekowi; zapewnić mu jej realizację! Trzeba było naszej epoki, drogi panie, epoki przejściowej, przejściowej i postępowej zarazem!
— Tak, postęp, rzekł warjat. Lubię postęp, zwłaszcza ten, który zapewnia dobry czas na wino...
— Czas, podjął Gaudissart nie słuchając tego co mówi Margaritis. Czas to licha gazeta. Jeżeli go pan czyta, żal mi pana...
— Gazeta! rzekł Margaritis, myślę sobie, gazety to moja pasja. — Żono! Żono! gdzie gazeta? krzyknął zwracając się ku drzwiom.
— A więc, drogi panie, jeżeli pan jest miłośnikiem gazet, możemy się porozumieć.
— Tak, ale zanim pan posłucha gazety, niech pan przyzna, że to wino jest....
— Przepyszne, rzekł Gaudissart.
— W takim razie skończmy tę butelkę. (Warjat nalał sobie odrobinę i napełnił szklankę Gaudissarta) — No i co, proszę pana, mam dwie beczki tego wina. Jeżeli panu smakuje i jeżeli pan ma intencje...
— Właśnie, rzekł Gaudissart, ojcowie wiary Saint-Simonicznej prosili mnie, aby im wysłać parę beczek, o ile... Ale pomówmy o ich pięknym i wielkim dzienniku! Pan, który pojmujesz dobrze kwestje Kapitału i który użyczysz mi pomocy w obrobieniu tego powiatu...
— Chętnie, rzekł Margaritis, jeżeli...
— Rozumiem, jeżeli wezmę pańskie wino. Ależ ono jest kapitalne, pańskie wino, drogi panie, jest, że tak powiem, bardzo kapitalne.
— Robię z niego wino szampańskie, jest nawet jeden Paryżanin, który przyjeżdża robić je tutaj, w Tours.
— Bardzo wierzę. Otóż Glob, o którym pan musiał słyszeć...
— Przebiegałem go nieraz, rzekł Margaritis.
— Byłem tego pewny, rzekł Gaudissart. Panie, pan ma potężną głowę, łopatę, którą Saint-Simoniści nazywają końską głową: jest coś końskiego w głowie wszystkich wielkich łudzi. Tak, można być genjalnym człowiekiem a żyć nieznanym. Ten figiel zdarza się dość powszechnie ludziom, którzy, mimo swoich zdolności, siedzą w kącie. Omal nie zdarzyło się to wielkiemu Saint-Simonowi, oraz panu Vico: tęgi chwat, o którym zaczyna być głośno. Ostro jedzie ten pan Vico! Bardzom rad z tego. Tutaj wchodzimy w teorję i w nową formułę ludzkości. Baczność, drogi panie...
— Uwaga, rzekł warjat.
— Wyzysk człowieka przez człowieka powinien był ustać w dniu, w którym Chrystus — nie mówię Jezus Chrystus, mówię Chrystus — przyszedł obwieścić równość ludzi w obliczu Boga. Ale czy ta równość nie była do dziś dnia najopłakańszą chimerą? Otóż, Saint Simon jest dopełnieniem Chrystusa. Chrystus się przeżył.
— Więc żyje rzekł Margaritis.
— Przeżył się jak liberalizm. Obecnie marny przed sobą coś tęższego, to jest nowa wiara, to jest produkcja wolna, indywidualna, koordynacja społeczna, która sprawia, że każdy otrzymuje sprawiedliwą zapłatę społeczną zależnie od swego dzieła, i nie będzie już eksploatowany przez indywidua, które, same bez zdolności, każą pracować wszystkim na korzyść jednego. Stąd nauka...
— Co pan pocznie ze służącymi?
— Zostaną służącymi, o ile zdatni są jedynie na służących.
— Zatem pocóż ta teorja?
— Och! aby o tem sądzić, trzeba się panu wznieść bardzo wysoko, skądbyś mógł objąć jasno ogólną perspektywę ludzkości. Tutaj wpływamy w pełnego Ballanche! Czy pan zna pana Ballancha?
— Znałem, znałem.
— Dobrze, rzekł Gaudissart. Otóż, jeżeli palingenetyczny obraz kolejnych transformacji uduchowionego Globu wzrusza pana, zachwyca, obchodzi, w takim razie, drogi panie, dziennik Glob (dobry tytuł, który jasno określa jego misję), Glob jest owym cicerone, który panu wytłómaczy co rano nowe warunki, w jakich ziści się w niedługim czasie polityczne i moralne przeobrażenie świata.
Quesaco? rzekł nieborak.
— Wytłómaczę panu to rozumowanie zapomocą obrazu, rzekł Gaudissart. Kiedy byliśmy dziećmi, służące prowadziły nas do panoptikum; czyż nie trzeba nam dziś, gdy jesteśmy starcami, obrazów przyszłości? Ci nowi apostołowie...
— Czy pijają wino?
— Tak, panie. Dom ich, mogę to powiedzieć, postawiony jest na pierwszorzędnej stopie, na stopie proroczej: piękne salony, wszystkie znakomitości, wielkie przyjęcia.
— Ba! rzekł warjat, robotnicy którzy burzą tak samo potrzebują wina, jak ci co budują.
— Tem bardziej, drogi panie, kiedy się burzy jedną ręką, a buduje drugą, jak to czynią apostołowie Globu.
— Zatem trzeba im wina, wina Vouvray. Dwie beczułki, które mi zostały, trzysta butelek, za sto franków, bagatelkę.
— Po czemu to wypada butelka? rzekł Gaudissart, rachując. Zaraz.... Dochodzi porto, cło, niecałe siedem su, ależ to byłby dobry interes. Wszystkie inne wina płacą drożej. (Brawo, powiedział sobie Gaudissart, mam go; chcesz mi sprzedać wino, którego ja potrzebuję, mam cię w ręku). — A więc, drogi panie, ludzie, którzy dysputują, są blizcy porozumienia. Mówmy szczerze, czy pan ma duży wpływ w powiecie?
— Spodziewam się, rzekł warjat. My, to głowa Vouvray.
— A więc, czy pan dobrze zrozumiał przedsiębiorstwo kapitałów intelektualnych?
— Doskonale.
— Czy pan zmierzył całą doniosłość Globu?
— Dwa razy... piechotą.
Gaudissart nie usłyszał, ponieważ tkwił w kręgu swoich myśli i słuchał sam siebie jak człowiek pewien zwycięstwa.
— Otóż, zważywszy pańską sytuację majątkową, rozumiem że pan nie ma nic do ubezpieczenia w wieku którego pan dożył. Ale, drogi panie, może pan nakłonić do ubezpieczenia osoby miejscowe, które, czyto dla swej wartości osobistej, czy dla ze względu na niepewne położenie rodziny chciałyby zapewnić sobie los. Zatem, o ile pan zaabonuje Glob i poprze mnie swoim wpływem w okolicy co do lokaty kapitałów w rencie dożywotniej (prowincja lubi dożywocie), w takim razie moglibyśmy się porozumieć co do dwóch beczułek wina. Czy bierze pan Glob?
— Biorę Glob.
— I popiera mnie pan u wpływowych osób?
— Popieram...
— I...
— I...
— I... Ale pan bierze abonament Globu?
Glob, dobra gazeta, rzekł warjat, dożywotnia gazeta.
— Dożywotnia, pan powiada?.. O tak, ma pan słuszność, jest pełna życia, siły, wiedzy, nabita wiedzą, dobrze redagowana, dobrze drukowana, dobra farba, filc pierwszorzędny. Oho! to nie żadna tandeta, żaden brak, zleżały towar, jedwab, który się drze kiedy nań popatrzeć: to gęste, to argumenty nad któremi można sobie dumać dowoli i które świetnie pomagają zabić czas na wsi.
— To dla mnie, rzekł warjat.
Glob kosztuje bagatelkę, dwadzieścia cztery franki.
— To nie dla mnie, rzekł nieborak.
— Przypuszczam, rzekł Gaudissart, że pan musi mieć wnuki.
— Bardzo, odparł Margaritis.
— Więc niech pan zaabonuje Gazetę dla dzieci, siedem franków rocznie.
— Niech pan weźmie moje dwie beczki wina, a ja biorę abonament Dzieci, to coś dla mnie, to ładna myśl. Eksploatacja intelektualna, dziecko?... czyż to nie jest człowiek przez człowieka, co?
— Ma pan słuszność, rzekł Gaudissart.
— Mam słuszność.
— Przyrzeka mnie pan tedy poprzeć w powiecie?
— W powiecie.
— Mam pańską aprobatę?
— Ma pan.
— A więc biorę pańskie dwie beczki wina, za sto franków....
— Nie, sto dziesięć.
— Niech będzie sto dziesięć, ale sto dziesięć dla filarów nowej religji, a sto dla mnie. Przeprowadziłem panu tę sprzedaż, należy mi się od pana komisowe.
— Z pana tęgi komisarz!
— Pyszny kalambur. Kapitalne, komisarz, kapitalne.
— Ja już taki jestem, rzekł warjat. Chce pan obejrzeć moją winnicę?
— Bardzo chętnie, rzekł Gaudissart; to wino szczególnie idzie do głowy.
I Znakomity Gaudissart wyszedł z panem Margaritis, który wiódł go od krzaka do krzaka, od szczepu do szczepu, po swojej winnicy. Trzy kobiety i pan Vernier mogli się wówczas wyśmiać do syta, widząc z daleka jak komiwojażer i warjat dysputują, gestykulują, przystają, idą dalej, rozmawiając z zapałem.
— Czemuż on go nam zabrał? rzekł Vernier.
W końcu Margaritis wrócił z komiwojażerem: szli spiesznym krokiem ludzi, którym pilno jest dobić interesu.
— To paradne, ależ nasz dobry Margaritis wpakował Paryżanina!.. rzekł pan Vernier.
I w istocie Znakomity Gaudissart, przysiadłszy przy stoliku do kart, napisał, ku wielkiej radości warjata, zamówienie na dwie beczki wina. Następnie, odczytawszy zobowiązanie agenta, pan Margaritis wręczył ran siedem franków za abonament Gazety dla dzieci.
— Do jutra zatem, drogi panie, rzekł Gaudissart, kręcąc kluczykiem od zegarka, będę miał zaszczyt wstąpić po pana jutro. Może pan wysłać wino wprost do Paryża, pod wskazanym adresem, za zaliczeniem pocztowem.
Gaudissart był to normandczyk, nie istniało dlań zobowiązanie, któreby nie było obustronne. Zażądał oświadczenia od pana Margaritis.
który, rad jak prawdziwy warjat iż zaspokoił swoją manję, podpisał, przeczytawszy wprzód uważnie, zobowiązanie dostawy dwóch beczek wina z własnej winnicy. I Znakomity Gaudissart odszedł, podskakując, podśpiewując O królu mórz, wspomagaj nas, do gospody pod Złotem Słońcem, gdzie oczywiście wdał się w gawędę z gospodarzem czekając na obiad. Mitouflet był to stary żołnierz, naiwnie szczwany jak bywa u chłopów, ale nie śmiejący się nigdy z żartu, jak człowiek nawykły do żartów wśród huku armat, w ogniu bitwy.
— Macie tutaj bardzo tęgich ludzi, rzekł Gaudissart, opierając się o futrynę i zapalając cygaro o fajkę Mitoufleta.
— Jak to pan rozumie? spytał Mitouflet.
— Rozumiem: ludzi kutych w polityce i finansach.
— Od kogo pan wraca, jeżeli wolno zapytać? spytał naiwnie oberżysta, wypluwając kunsztownie ślinę, obyczajem palaczy.
— Od pewnego zucha nazwiskiem Margaritis.
Mitouflet przypatrzył się gościowi z zimną ironją.
— To prawda, to człowiek nie w ciemię bity! Za mądry nawet dla drugich, nie zawsze mogą go zrozumieć...
— Z pewnością, to pierwszorzędna głowa do finansów.
— Tak, rzekł oberżysta. Toteż, co do mnie, zawsze żałowałem, że jest pomylony.
— Jakto pomylony?
— No, pomylony poprostu tak jak każdy warjat, powtórzył Mitouflet. Ale nie jest niebezpieczny, żona go pilnuje. Porozumieliśc0 się tedy panowie, ciągnął z najzimniejszą krwią nielitościwy Mitouflet. — To zabawne.
— Zabawne! wykrzyknął Gaudissart, zabawne! Zatem wasz pan Vernier zadrwił sobie ze mnie?
— To on tam pana posłał? spytał Mitouflet.
— Tak.
— Żono, żono, słuchajno. Słyszysz, pan Vernier wpadł na koncept, aby pana posłać do starego Margaritis!...
— I co panowie mogli z sobą mówić, drogi panie, skoro to warjat?
— Sprzedał mi dwie beczki wina.
— I pan je kupił?
— Tak.
— Ależ to jego warjacja, to sprzedawanie wina, on nie ma żadnego wina.
— Dobrze, rzekł komiwojażer. Pójdę najpierw podziękować panu Vernier.
I Gaudissart, wrzący z gniewu, udał się do byłego farbiarza, którego zastał w domu śmiejącego się już z sąsiadami, którym opowiadał historję.
— Panie, rzekł król wojażerów obejmując go płomiennem spojrzeniem, jest pan hutaj i błazen, i, o ile nie jesteś ostatnim tchórzem, których to ludzi stawiam poniżej galernika, zdasz mi sprawę ze zniewagi, jakąś mi wyrządził, wysyłając mnie do człowieka, o którym wiedziałeś, że jest warjat.
Oto była apostrofa, którą Gaudissart przygotował tak, jak tragik przygotowuje swoje wejście na scenę.
— Jakto! odparł Vernier, którego podnieciła obecność sąsiadów. Sądzi pan, że my nie mamy prawa zadrwić sobie z jegomościa, który zjeżdża tu z wielką paradą do Vouvray, wyłudzać z nas pieniądze pod pozorem że jesteśmy wielcy ludzie, malarze, wierszoroby, i w ten sposób zestawia nas bezwstydnie z ludźmi co nie śmierdzą groszem, bez stanowiska, bez zajęcia, bez domu? Czemżeśmy na to zasłużyli, my uczciwi ojcowie rodzin? Hultaj, który nas namawia na abonament Globu, dziennika głoszącego religję, której pierwszem przykazaniem bożem jest, uczciwszy uszy, to, że człowiek nie ma prawa dziedziczyć po ojcu i matce. Najświętsze słowo honoru, stary Margaritis mówi rozsądniejsze rzeczy! Zresztą o co panu chodzi? Doskonaleście się porozumieli. Ci panowie mogą zaświadczyć, że, gdybyś pan przemawiał do wszystkich tutejszych ludzi, nie zrozumieliby pana równie dobrze.
— Wszystko to może się panu wydaje bardzo dowcipne, ale ja uważam się za obrażonego, i pan mi dasz zadośćuczynienie.
— A więc, drogi panie, i ja gotów jestem pana uważać za obrażonego, skoro pan sobie życzy, ale nie dam panu żadnego zadośćuczynienia i wogóle nie chcę z panem mieć nic do czynienia. A to błazen!
Na to słowo, Gaudissart rzucił się na farbiarza aby mu dać policzek, ale sąsiedzi skoczyli między nich i Znakomity Gaudissart spoliczko wał jedynie perukę Verniera, która spadła na głowę panny Klary Vernier.
— Jeżeli się to panu nie podoba, rzekł, zostaję do jutra w gospodzie pod Złotem Słońcem. Znajdzie mnie tam pan, i chętnie panu wytłumaczę, co to znaczy dać zadośćuczynienie za zniewagę. Biłem się w lipcu, mój panie.
— Dobrze więc, będzie się pan bil w Vouvray, odparł farbiarz, i zostanie pan tam dłużej niż pan przypuszcza.
Gaudissart odszedł, rozbierając w duchu tę odpowiedź, która mu się zdała zła wróżbą. Po raz pierwszy w życiu, wojażer jadł obiad bez humoru. Całe Vouvrey zatrzęsło się od zajścia między Gaudissartem a panem Vernier. Nigdy nie słyszano o pojedynku w tem spokojnem miasteczku.
— Panie Mitouflet, mam się bić jutro z panem Vernier, nie znam nikogo tutaj, czy chce mi być moim świadkiem?
— Chętnie, odparł oberżysta.
Zaledwie Gaudissart skończył obiad, kiedy pani Fontanieu i wice-mer gminy przyszli pod Złote Słońce, wzięli na bok Mitoufleta i przedstawili mu, jak bardzo byłoby przykre dla powiatu, gdyby miał w nim zajść wypadek gwałtownej śmierci. Odmalowali mu okropne położenie zacnej pani Vernier, zaklinając go aby ułożył sprawę w sposób zdolny ocalić honor miasteczka.
— Biorę to na siebie, rzekł chytry oberżysta.
Wieczorem, Mitouflet zaniósł do wojażera pióra, inkaust i papier.
— Co mi pan przynosi? spytał Gaudissart.
— Przecież się pan bije jutro, rzekł Mitouflet, pomyślałem, że pan będzie rad poczynić jakieś drobne zarządzenia, napisać jakieś listy. Może pan ma kogoś, kto panu jest drogi. Och, od tego się nie umiera. Czy pan jest tęgi na pałasze? Może pan chce odświeżyć sobie trochę rękę? Mam florety.
— Ależ bardzo chętnie.
Mitouflet przyniósł parę floretów i dwie maski.
— Ano spróbujmy.
Gospodarz i wojażer stanęli w pozycji. Mituflet, dawny fechtmistrz grenadjerów, dał Gaudissartowi sześćdziesiąt ośm pchnięć przyparłszy go do ściany.
— Tam do licha, ależ z pana gracz, rzeki zdyszany Gaudissart.
— Pan Vernier jest jeszcze o wiele tęższy odemnie.
— O, do licha! o, do licha! wybieram tedy pistolety.
— Radzę panu, bo, widzi pan, skoro się weźmie wielkie kawaleryjskie pistolety i nasypie prochu po brzegi, nie ryzykuje się nigdy nic, pistolet znosi i każdy wraca do domu z honorem. Niech mi pan pozwoli to urządzić. Cóż u kaduka, toby było ładnie, gdyby dwóch zacnych ludzi miało się pozabijać dla głupiego gestu.
— Czy pan jest pewny, że pistolety zniosą na tyle? Ostatecznie, żąłby mi było zabić tego człowieka.
— Niech pan śpi spokojnie.
Nazajutrz rano, dwaj przeciwnicy, nieco bladzi, spotkali się niedaleko mostu na Cisę. Dzielny Vernier omal nie zabił krowy, która przechodziła drogą o dziesięć kroków od niego.
— Pan strzelił w powietrze! wykrzyknął Gaudissart.
Na te słowa przeciwnicy uściskali się.
— Pański żarcik, rzekł wojażer, był trochę ostry, ale wesoły. Przykro mi, że pana zwymyślałem; byłem zupełnie nieprzytomny, uważam pana za człowieka honoru.
— Panie, gwarantuję panu dwadzieścia abonamentów Gazety dla dzieci, rzekł farbiarz jeszcze blady.
— Skoro tak, rzekł Gaudissart, czemu nie mielibyśmy zjeść razem śniadania? Czyż ludzie, którzy się biją, nie są blizcy porozumienia?
— Panie Mitouflet, rzekł Gaudissart, musicie tu mieć jakiegoś komornika...
— Naco?
— Chcę posłać wezwanie memu kochanemu panu Margarittis, aby mi dostarczył dwie beczki wina ze swojej winnicy...
— Ależ on nie ma wina, rzeki Vernier.
— W takim razie sprawa da się ułożyć, ale nie bez dwudziestu franków odszkodowania. Nie chcę, aby było powiedziane, że wasze miasteczko wzięło na fundusz Znakomitego Gaudissarta.
Pani Margaritis, przerażona procesem, w którym skarżący miałby ze sobą słuszność, przyniosła dwadzieścia franków wspaniałomyślnemu wojażerowi, któremu zresztą oszczędzono trudu zapuszczania się w jedną z najmilszych okolic Francji, ale zarazem najbardziej opornych dla nowych idej.
Wracając ze swej wycieczki w prowincje południowe, Znakomity Gaudissart zajmował najlepsze miejsce w dyliżansie, za sąsiada zaś miał młodzieńca, którego, począwszy od Angouleme, raczył wprowadzać w tajemnice życia, biorąc go zapewne za dziecko.
Skoro dojeżdżali do Vouvray, młody człowiek zawołał: „Cóż za śliczna miejscowość!“
— Tak, młodzieńcze, ale to strony nie do wytrzymania, z powodu charakteru mieszkańców. Musiałbyś się tu codzień pojedynkować. Ot, nie dalej jak trzy miesiące temu, biłem się tutaj — rzekł pokazując na most na Cise — na pistolety z pewnym przeklętym farbiarzem: ale... dałem mu szkołę!...





  1. Mowa o Rewolucji lipcowej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.