Zacisze/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Imieniny zapowiadały się świetnie. Żniwa dzięki dobrej pogodzie ukończono już prawie w całej okolicy. Dzień wypadł ciepły, cichy, zlekka przyćmiony muślinem srebrnych chmur.
Należało spodziewać się ogromnego zjazdu sąsiadów.
Pani Ramocka przyjmowała życzenia i upominki od dzieci i domowników od wczesnego ranka, uwijając się jednocześnie po domu i wglądając w najmniejsze gospodarcze szczegóły gotowanego przyjęcia.
Nareszcie znalazła chwilkę czasu, siadła zadumana w fotelu na obrosłej dzikim winem werandzie, i zapatrzyła się w grzędy kwiatów barwnych, wyspanych, wymytych rosą, ziejących cudną świeżą woń, zapatrzyła się na lustra stawów w zielonym wądole, na odbicia drzew, pochylonych nad kryształami żywej wody, zasłuchała się w pluskot tak dobrze znany srebrnych kaskad, lejących się z pod przywartych śluz.
Zamyślona nie spostrzegła, jak z drzwi salonu wyszedł Antoś z Kaziem. Młody Ramocki podkradł się do matki na palcach i znagła przypadł do jej kolan.
— Ach, to ty Antosiu?... Jakże mię przestraszyłeś!...
— Mamuchno, ja... my ci nic nie przynosimy... prócz siebie!... — prawił chłopak, tuląc do jej nóg złotą głowę.
— Zapewne, że nie jest to rzecz tak doskonała, jakbym pragnęła... — śmiała się pani Ramocka, zapuszczając palce w czuprynę syna. — Ale, cóż robić, da Bóg, że zczasem będzie lepiej... Prawda, synku?...
— Będzie lepiej mamuchno... będzie zupełnie dobrze... byle tylko nie było dziś deszczu i wiatru, byle była pogoda!
— Ach, wisusy. To spać w lesie możecie w słotę, a w moje imieniny Panu Bogu warunki stawiacie? Bardzo proszę weselić się i bawić bez żadnych zastrzeżeń... Ale i bez... zbytków! Niechno kolega Kazimierz się zbliży! Widzę, że to dziwne podrapanie gałęziami na twarzy już się zgoiło... Cóż acan powie?
Wyciągnęła rękę do zarumienionego, jak burak, chłopca i podczas, gdy on ją całował, przyciągnęła go do siebie, aż znalazł się obok jej syna.
— Uczcie się, chłopcy, ach uczcie, pracujcie, bo w tem tylko zbawienie wasze i kraju! — westchnęła.
— Mamuchno, kiedy indziej... bo przecie teraz wakacje... i w dodatku taka uroczystość! — błagał z śmieszną przesadą Antoś.
— Dobrze! Idźcie w takim razie zaraz i zobaczcie, gdzie są panny. Niech się nigdzie nie oddalają, gdyż lada chwila mogą się zacząć zjeżdżać goście. Rwęccy przyjadą zapewne na obiad. Niech więc panny nie odchodzą, bo sama nie będę miała czasu nikogo bawić!
Znowu troska zamąciła jej oczy; wstała i odeszła w głąb domu.
Józio już ją tam szukał po pokojach.
— Proszę stryjenki! — Frajdman!... Chciałem go odprawić, ale nastaje, że ma niezmiernie ważny i pilny interes.
— Cóż znowu? Daliby mi choć dzisiaj spokój!
Weszła jednak do gabinetu, gdzie stał w pośrodku w atłasowym żupanie krępy, barczysty żyd, najbogatszy kupiec z Kocmołowa; poza nim, bliżej drzwi chował się skromnie dworski pachciarz, Mordko, w obdartym chałacie.
— Moje uszanowanie jaśnie wielmożnej pani! Życzymy wszelkiego szczęścia w ten dzień i na cały rok. Pociechy z syna... —- zaczął kupiec, kłaniając się nisko i gładząc brodę.
— Dzień dobry, panie Frajdman, dziękuję bardzo! — uśmiechnęła się pani Ramocka. — Jakiż to interes sprowadza kupca do nas?
Frajdman chrząknął i zerknął na krzesło.
To długo gadać! To jest ważny i długi interes...
— A odłożyć go nie można na kiedy indziej?
— Nie, proszę jaśnie pani... Sam interes odłożyć można, dlaczego nie? Ale początek jego to musi być zaraz... On nie może czekać, bo on już jest... już się podobno robi... Właśnie my przyszli się dowiedzieć...
Po twarzy pani Ramockiej przeszedł przykry cień.
— My nic nie ukrywamy, nie mamy potrzeby ukrywać, ale i spowiadać się nie jesteśmy obowiązani! — zaczął Józio, wysuwając się trochę naprzód.
— Niech pan Józio pozwoli, z przeproszeniem pana Józia... Ale ja chcę mówić z samą dziedziczką... Chodzi nam... wedle... lasu. Gadają, co dziedziczka chce ten las sprzedać... Ja mam parę tysiąców na Zaciszu, to ja mogę jeszcze dodać... na ten las... Poco go innym sprzedawać?
— Któż to gada? — spytała głucho Ramocka.
— Ludzie gadają... w miasteczku gadają... wszyscy gadają... że poto wielmożna pani jeździła do Warszawy szukać pieniądzów... A poco szukać w Warszawie, jeżeli tutaj są... Niech tylko wielmożna pani powie słowo...
— Żadnego słowa mówić nie chcę. Dziś moje rodzinne święto, Frajdman to dobrze wie, i proszę mi dać spokój!
— Owszem, chodzi właśnie o ten spokój... To tylko małe słowo. Czy wielmożna pani sprzedaje ten las, czy nie?
— Powiedziałam, że nie chcę mówić dzisiaj o niczem.
— Dobrze, to ja przyjdę jutro. Ale ja chciałem wiedzieć, co ja mam mówić. Bo jeżeli jaśnie wielmożna pani powie — nie, to koniec... Ja zaraz powiem, że to plotka, żeby nie gadali... A inaczej, to ja też muszę usłyszeć... co jest... Ja mam te kilka tysiąców na Zaciszu...
Pani Ramocka zmarszczyła brwi.
— Już to słyszałam i dobrze pamiętam. Niechże więc kupiec powie, że nic nie wie...
Żyd nie spuszczał bystrych oczu z zachmurzonej twarzy dziedziczki Zacisza...
— To ja powiem, że — nie... Ale czy ja mam przyjść jutro?
Potrzeby żadnej niema, ale... nie zamykam domu przed nikim... Nie o tym jednak interesie nawet jutro, nie o tym... będziemy rozmawiać... Nie życzę sobie!
Kiwnęła głowę i odeszła; został Józio, który stał przed żydami wyprostowany i milczący, jak egzekutor.
Ci szwargotali między sobą, czas jakiś kiwali głowami, ruszali brwiami, trzęśli brodami i pejsami. Wreszcie, skłoniwszy się Józiowi, wyszli.
Na obiad nikt z sąsiadów nie przyjechał, wyjąwszy pana Orszy, dalekiego krewnego pani Ramockiej a brata Cesi, właściciela mająteczku Koszyce, który widać było z okien zaciszańskiego dworu. Z Orszą powrócił do Zacisza pułkownik Jaskulski z nieodłącznym Blondynem. Obaj napolowali się ostatniemi czasy dowoli na dubelty na wspaniałych mokradłach koszyckich.
Pan Orsza był wysoki, chudy i łysawy blondyn, z długiemi obwisłemi na dół wąsami. Zaraz po przyjeździe, objąwszy za ramiona Józia, odprowadził go na stronę i jął badać, co znaczy przyjazd do Zacisza Frajdmana, z którym był się na drodze spotkał.
— Ha, mówił żyd, że przyjechał winszować stryjence... Czy ja wiem?...
— Gadaj zdrów!... Pewnie o las, bo gadają, że sprzedajecie las, że szukacie kupca.
— Kto gada? I skąd te plotki? — oburzał się Józio.
— Cóż w tem zdrożnego, że chcecie las sprzedać? Rozumiem, że nie rozgłaszacie tego przed czasem, choćby ze względu na serwituty, ale...
— Serwituty są tak małe, że wcale nie mogą stanąć na przeszkodzie... — przerwał Józio.
— Ale mnie mógłbyś przecie powiedzieć. Może i ja przytem coś zarobię... — ciągnął Orsza.
— Myśleliśmy o tem, ale widzisz, to już chyba przy cechowaniu. A teraz milcz na Boga, cały interes już puszczony w ruch, idzie dobrze 1 może nas całkowicie wyzwolić z kłopotów... Wtedy wszystko rozkwitnie; zdrenujemy łąki i wprowadzimy uprawę kartofli na wielką skalę, a zczasem może wybudujemy nawet własną krochmalnię...
— Daj wam Boże!... Może i ja co na tem zyskam, ale wyznaję, że lękam się tych wszystkich nowości...
— Pewnie, że zyskasz, bo będziesz mógł do naszej krochmalni dostarczać po dobrej cenie kartofle, a nie sprzedawać ich, jak obecnie, za byle co Frajdmanowi...
— Frajdman nie jest jeszcze najgorszy, a krochmalnia niewiadomo, czy będzie i kiedy będzie, i czy się utrzyma. Boję się wszystkich tych nowinek i tych teoryj, płynących z Warszawy... — szeptał cicho i smutno Orsza.
— Co za teoryj? O krochmalni jeszcze nieboszczyk stryj myślał. Wszystkim się w głowach przewraca, a mnie djabli biorą, kiedy słyszę te dowodzenia... Niby to pracować nauczyliśmy się dopiero z artykułów „Przeglądu Tygodniowego“, albo wymyślań „Nowin“! Cała ta ich filozofja — to mi śmierdzi...
Orsza z gestem przerażenia podniósł ręce do góry. Rozmawiali w sali i mrok, panujący zawsze w tym wielkim pokoju z oknami przyćmionemi dzikiem winem werandy, rzucał smętne popielate cienie na długą postać wystraszonego szlachcica. Józio spojrzał nań, uśmiechnął się życzliwie i uścisnął mu rękę.
— Wiesz, Bolek, że człowiek to porządne bydle. Doprawdy zawsze mu przyjemnie, kiedy jest ktoś, co się więcej od niego boi... — szepnął wesoło. — Chodźmy do stołowego, obiad już na stole. Słyszę, że wołają.
Długi stół w jadalni, nakryty śnieżnym obrusem, zastawiony odświętnie srebrem, szklankami, kieliszkami, butelkami z winem, miodem, piwem, bukietami kwiatów, obsiedli już domownicy i goście. Wrzało od wesołych głosów młodzieży, podnieconej widokiem licznych butelek i perspektywą smacznych potraw.
Izyda deklamował patetycznie w stronę Cesi:

Raz mi mówiono, że tu są na ziemi
Białe anioły z skrzydłami białemi,
Które, gdy wezmą w poświęcone dłonie
Serce człowieka, niosą je... w ustronie...

— Bardzo proszę!... — protestowała Cesia.

Tam kopią dołki, piasek w oczy sypią...
A przedewszystkiem szczypią, szczypią, szczypią!...

— Tego już za wiele!
— A co, może nie?... Gotów jestem pokazać ślady, jeżeli panie pozwolą.
— Izydo, Izydo, znowu wylecisz za drzwi — upominał go poważnie Karpowicz.

— Ten Spartanin woli inną piosenkę:

Cóżeś szablą wypłakała?
Kilka szczerbów w dziejach pleśni!
Cóżeś pieśnią wyrąbała?
Kilka tonów, co świat prześni!...

— Ale można i tak:

Cóżeś szczerbą wypłakała?
Kilka szabel w dziejach pleśni!...
Cóżeś pieśnią wyszczerbała?
Kilka tonów, co świat prześni!...

— Wierszyk doskonały! Okrągły, jak kula!... Nie ma ani początku, ani końca, ani żadnej rzeczy, która jego jest... ino sam środeczek! A w tym pulchnym środeczku, jak w buzi, siedzi morał następujący:

Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta!...

— Tak, tak... Medyku, nudziarzu... Pozostanie po tobie pustynia. Więc wędruj. Albowiem powiadam ci, że koniec końców utkniesz w gąszczu dobrej klienteli... Wszystko głupstwo, a pieniążki grunt... Były, są i będą po wsze czasy. Święta trójca wieczności, w trzech osobach, zarówno u buddystów, jak u innych... narodowości! Co, może nie?
Karpowicz udawał, że się śmieje, ale Kazio pięści zaciskał.
— Doprawdy, zbiję go, zbiję tego cyninika!... — szeptał do Antosia. Ten przytrzymywał go za rękę i śmiał się.
— Daj pokój!... Przecie on żartuje i to, doprawdy, zabawne...
Żartom Izydy kres położył Orsza, który przysłuchiwał się rozmowie młodych od dłuższego czasu i rzekł nagle głuchym i smutnym basem:
— Oj, przestańcie się bawić, bo źle się bawicie!
Nastało ogólne milczenie.
— Pewnie znowu Izydor coś zrobił? — spytała pani Ramocka. — Za dużo panna Małgorzata wina i miodu postawiła w tym końcu.
— Wcale nie, proszę cioci... — cieniutkim głosem odpowiedział Izyda. — Tylko oni mówią, że człowiek od małpy pochodzi, a ja z nimi zgodzić się nie mogę...
Odpowiedź była tak nieoczekiwana, że nawet na ustach pani Ramockiej zaświtał blady uśmiech.
Pan Orsza kiwał głową z wyrazem nagany.
— Nie pochwalam!...
— No, nic znowu takiego... Smyki!... — bronił młodzieży Józio.
— Wszystko to ze Wschodu... — mruczał tajemniczo Orsza i wyjaśniał coś cicho a długo, pochylając się do ucha sąsiada.
Znowu zawrzało dokoła stołu. Podano lody, potem deser, polało się złote wino do staroświeckich rzniętych kieliszków. Wtem pułkownik Jaskulski zadzwonił w brzeg szklanki i podniósł się.
— Cicho, cicho!... Uwaga!
— Pułkownik mówi!
— Szanowna i nieskończenie droga nam wszystkim solenizantko!... Nie ten zna burze, który z wichrami wchodzi w zawody, i nie ten ino walczy, co broń dzierży w dłoni. Nie poniechaliśmy i tego w swoim czasie. Wszystkich zażyliśmy fortelów, wszystkich wypróbowaliśmy dróg i sposobów... Bóg nie zechciał. Były lata upadku narodu. Potem nastąpiły lata odkupienia. Szukaliśmy pomocy i oparcia po wszystkich krańcach świata, zasypaliśmy naszemi kościami ziemie bliskie i dalekie... Przepływaliśmy rzeki i morza, przemierzyli pustynie... Bóg nie zechciał!... Krótką zorzą zapłonęło Księstwo Warszawskie... Królestwo Kongresowe ledwie poczęte gasnąć poczęło w nocy bez gwiazd nadziei... Przyszedł następnie nieszczęsny rok, mój rok... Zostały jeno popioły... i... żywe, ogorzałe pnie...
Tu głos mówcy załamał się i wytarł on pośpiesznie nos wielką, jak płachta kolorową, chustą. Orsza próbował wstać, ale Józio go przytrzymał.
— ...Przyszły czasy... niedawne, czasy nadludzkich wysiłków, czasy ofiarności bez granic, i bezgranicznego upokorzenia... W arenie świata, wobec obojętnych narodów, umierał samotny gladjator... Nic nie zostało prócz honoru i... rozpaczy... Ale i te czasy minęły koleją rzeczy, a został... naród. Bo naród umrzeć nie może; on tylko zmienia broń, strategję i swe taktyczne obroty, zgodnie z wymaganiami epoki i terenu... Inne lata, inne pieśni... Dziś ten walczy, kto pracuje, kto skrzętnie zbiera rozproszone bogactwa i siły... Niewiadomo, jakie zdania postawi, nam przyszłość... Ale musi nas zastać zdrowych, silnych, zasobnych i rozważnych... przedewszystkiem rozważnych...
— Blondyn, pójdź tu do nogi!... — szepnął cichutko Izyda.
— Pułkownik zawahał się i zerknął bojaźliwie pod stół, ale rychło zaczął znowu z szerokim gestem.
— I oto, co widzimy!... Na łanach zbóż wstają kłosy, niby szeregi żołnierzy; ciągną się rzędy buraków, kartofli, marchwi pastewnej, niby łańcuchy tyraljerki; niby armaty ryczą maszyny, młocarnie, żniwiarki, lokomobile... Na bagniskach kopią rowy, zakładają miny drenów... Zawikłe nieużytki stają się warowniami...
— Wsypie nas... wszystkich wsypie... — bąknął, podnosząc się, Orsza. Ale pułkownik nie zważał i grzmiał dalej.
— Na uwrociach manewrują baterje pługów... Wznoszą się szańce snopów i kopie siana... Cichy szmer nowej walki grzmi nad opuszczonemi przez pobitych polami... Ale gdzież jest ręka, która kieruje tym całym atakiem? Któż jest ten sławny i umiejętny wódz, ogarniający okiem dalekie przestrzenie? Kto w przyszłość prowadzi niezwyciężone okopy? Kto wrogowi gotuje pewną zgubę w tej mobilizacji wszystkich sił narodu? Zapewne, twardy to mąż, hartownej duszy, zaprawny w srogich bojach... O, nie, nie mąż to srogi, a białogłowa!... Słodka, przez wszystkich uwielbiana, nasza solenizantka! Oddajmy jej cześć w tych trudnych czasach! Niech więc żyje nam, niech nam przewodzi, niech króluje!
Kieliszek drżał mu w ręku, gdy wyciągnął go do pani Ramockiej. Spojrzeli sobie głęboko i znacząco w oczy.
Zrobił się ruch; wszyscy śpieszyli z kieliszkami w tę stronę. Jeden Orsza wyrywał się z rąk Józia.
— Nie, ja wyjeżdżam!... Już wiem, na czem się to skończy... Już to słyszałem... To się skończy... pod kluczem!
— Ależ zostań! Upewniam cię... Czyż nie znasz starego? On przecież już powiedział coś takiego na jakimś bankiecie... w Warszawie... powiedział publicznie... a nie ruszyli go! Zastanów się!... Zresztą wyjazdem obrazisz i zatrwożysz stryjenkę... — mitygował go Józio. — Zaczekaj choć na teatr. Zdziczałeś zupełnie... Siedzisz w Koszycach, jak borsuk w norze...
— To prawda, zdziczałem... Męczą mię ludzie!... zgodził się żałośnie Orsza. — Pójdźmy do starego dworu! Opowiem ci...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.