Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiedziałam, że nie chcę mówić dzisiaj o niczem.
— Dobrze, to ja przyjdę jutro. Ale ja chciałem wiedzieć, co ja mam mówić. Bo jeżeli jaśnie wielmożna pani powie — nie, to koniec... Ja zaraz powiem, że to plotka, żeby nie gadali... A inaczej, to ja też muszę usłyszeć... co jest... Ja mam te kilka tysiąców na Zaciszu...
Pani Ramocka zmarszczyła brwi.
— Już to słyszałam i dobrze pamiętam. Niechże więc kupiec powie, że nic nie wie...
Żyd nie spuszczał bystrych oczu z zachmurzonej twarzy dziedziczki Zacisza...
— To ja powiem, że — nie... Ale czy ja mam przyjść jutro?
Potrzeby żadnej niema, ale... nie zamykam domu przed nikim... Nie o tym jednak interesie nawet jutro, nie o tym... będziemy rozmawiać... Nie życzę sobie!
Kiwnęła głowę i odeszła; został Józio, który stał przed żydami wyprostowany i milczący, jak egzekutor.
Ci szwargotali między sobą, czas jakiś kiwali głowami, ruszali brwiami, trzęśli brodami i pejsami. Wreszcie, skłoniwszy się Józiowi, wyszli.
Na obiad nikt z sąsiadów nie przyjechał, wyjąwszy pana Orszy, dalekiego krewnego pani Ramockiej a brata Cesi, właściciela mająteczku Koszyce, który widać było z okien zaciszańskiego dworu. Z Orszą powrócił do Zacisza pułkownik Jaskulski z nieodłącznym Blondynem. Obaj na-