Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A odłożyć go nie można na kiedy indziej?
— Nie, proszę jaśnie pani... Sam interes odłożyć można, dlaczego nie? Ale początek jego to musi być zaraz... On nie może czekać, bo on już jest... już się podobno robi... Właśnie my przyszli się dowiedzieć...
Po twarzy pani Ramockiej przeszedł przykry cień.
— My nic nie ukrywamy, nie mamy potrzeby ukrywać, ale i spowiadać się nie jesteśmy obowiązani! — zaczął Józio, wysuwając się trochę naprzód.
— Niech pan Józio pozwoli, z przeproszeniem pana Józia... Ale ja chcę mówić z samą dziedziczką... Chodzi nam... wedle... lasu. Gadają, co dziedziczka chce ten las sprzedać... Ja mam parę tysiąców na Zaciszu, to ja mogę jeszcze dodać... na ten las... Poco go innym sprzedawać?
— Któż to gada? — spytała głucho Ramocka.
— Ludzie gadają... w miasteczku gadają... wszyscy gadają... że poto wielmożna pani jeździła do Warszawy szukać pieniądzów... A poco szukać w Warszawie, jeżeli tutaj są... Niech tylko wielmożna pani powie słowo...
— Żadnego słowa mówić nie chcę. Dziś moje rodzinne święto, Frajdman to dobrze wie, i proszę mi dać spokój!
— Owszem, chodzi właśnie o ten spokój... To tylko małe słowo. Czy wielmożna pani sprzedaje ten las, czy nie?