Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nu wyszedł Antoś z Kaziem. Młody Ramocki podkradł się do matki na palcach i znagła przypadł do jej kolan.
— Ach, to ty Antosiu?... Jakże mię przestraszyłeś!...
— Mamuchno, ja... my ci nic nie przynosimy... prócz siebie!... — prawił chłopak, tuląc do jej nóg złotą głowę.
— Zapewne, że nie jest to rzecz tak doskonała, jakbym pragnęła... — śmiała się pani Ramocka, zapuszczając palce w czuprynę syna. — Ale, cóż robić, da Bóg, że zczasem będzie lepiej... Prawda, synku?...
— Będzie lepiej mamuchno... będzie zupełnie dobrze... byle tylko nie było dziś deszczu i wiatru, byle była pogoda!
— Ach, wisusy. To spać w lesie możecie w słotę, a w moje imieniny Panu Bogu warunki stawiacie? Bardzo proszę weselić się i bawić bez żadnych zastrzeżeń... Ale i bez... zbytków! Niechno kolega Kazimierz się zbliży! Widzę, że to dziwne podrapanie gałęziami na twarzy już się zgoiło... Cóż acan powie?
Wyciągnęła rękę do zarumienionego, jak burak, chłopca i podczas, gdy on ją całował, przyciągnęła go do siebie, aż znalazł się obok jej syna.
— Uczcie się, chłopcy, ach uczcie, pracujcie, bo w tem tylko zbawienie wasze i kraju! — westchnęła.
— Mamuchno, kiedy indziej... bo przecie te-