Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pułkownik zawahał się i zerknął bojaźliwie pod stół, ale rychło zaczął znowu z szerokim gestem.
— I oto, co widzimy!... Na łanach zbóż wstają kłosy, niby szeregi żołnierzy; ciągną się rzędy buraków, kartofli, marchwi pastewnej, niby łańcuchy tyraljerki; niby armaty ryczą maszyny, młocarnie, żniwiarki, lokomobile... Na bagniskach kopią rowy, zakładają miny drenów... Zawikłe nieużytki stają się warowniami...
— Wsypie nas... wszystkich wsypie... — bąknął, podnosząc się, Orsza. Ale pułkownik nie zważał i grzmiał dalej.
— Na uwrociach manewrują baterje pługów... Wznoszą się szańce snopów i kopie siana... Cichy szmer nowej walki grzmi nad opuszczonemi przez pobitych polami... Ale gdzież jest ręka, która kieruje tym całym atakiem? Któż jest ten sławny i umiejętny wódz, ogarniający okiem dalekie przestrzenie? Kto w przyszłość prowadzi niezwyciężone okopy? Kto wrogowi gotuje pewną zgubę w tej mobilizacji wszystkich sił narodu? Zapewne, twardy to mąż, hartownej duszy, zaprawny w srogich bojach... O, nie, nie mąż to srogi, a białogłowa!... Słodka, przez wszystkich uwielbiana, nasza solenizantka! Oddajmy jej cześć w tych trudnych czasach! Niech więc żyje nam, niech nam przewodzi, niech króluje!
Kieliszek drżał mu w ręku, gdy wyciągnął go