Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do pani Ramockiej. Spojrzeli sobie głęboko i znacząco w oczy.
Zrobił się ruch; wszyscy śpieszyli z kieliszkami w tę stronę. Jeden Orsza wyrywał się z rąk Józia.
— Nie, ja wyjeżdżam!... Już wiem, na czem się to skończy... Już to słyszałem... To się skończy... pod kluczem!
— Ależ zostań! Upewniam cię... Czyż nie znasz starego? On przecież już powiedział coś takiego na jakimś bankiecie... w Warszawie... powiedział publicznie... a nie ruszyli go! Zastanów się!... Zresztą wyjazdem obrazisz i zatrwożysz stryjenkę... — mitygował go Józio. — Zaczekaj choć na teatr. Zdziczałeś zupełnie... Siedzisz w Koszycach, jak borsuk w norze...
— To prawda, zdziczałem... Męczą mię ludzie!... zgodził się żałośnie Orsza. — Pójdźmy do starego dworu! Opowiem ci...