Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zyskam, ale wyznaję, że lękam się tych wszystkich nowości...
— Pewnie, że zyskasz, bo będziesz mógł do naszej krochmalni dostarczać po dobrej cenie kartofle, a nie sprzedawać ich, jak obecnie, za byle co Frajdmanowi...
— Frajdman nie jest jeszcze najgorszy, a krochmalnia niewiadomo, czy będzie i kiedy będzie, i czy się utrzyma. Boję się wszystkich tych nowinek i tych teoryj, płynących z Warszawy... — szeptał cicho i smutno Orsza.
— Co za teoryj? O krochmalni jeszcze nieboszczyk stryj myślał. Wszystkim się w głowach przewraca, a mnie djabli biorą, kiedy słyszę te dowodzenia... Niby to pracować nauczyliśmy się dopiero z artykułów „Przeglądu Tygodniowego“, albo wymyślań „Nowin“! Cała ta ich filozofja — to mi śmierdzi...
Orsza z gestem przerażenia podniósł ręce do góry. Rozmawiali w sali i mrok, panujący zawsze w tym wielkim pokoju z oknami przyćmionemi dzikiem winem werandy, rzucał smętne popielate cienie na długą postać wystraszonego szlachcica. Józio spojrzał nań, uśmiechnął się życzliwie i uścisnął mu rękę.
— Wiesz, Bolek, że człowiek to porządne bydle. Doprawdy zawsze mu przyjemnie, kiedy jest ktoś, co się więcej od niego boi... — szepnął wesoło. — Chodźmy do stołowego, obiad już na stole. Słyszę, że wołają.
Długi stół w jadalni, nakryty śnieżnym