Za wiarę

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Za wiarę
Podtytuł z autentycznych źródeł
Pochodzenie Prawa ludzi
Wydawca Kazimierz Kotlarski
Data wyd. 1922
Druk Zakł. Graf. J . Pietrzykowski
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZA WIARĘ
(Z AUTENTYCZNYCH ŹRÓDEŁ)
Cicho i ponuro było w chacie starego Józefata.Syna i wnuka wywieźli mu Moskale w głąb Rosji bo należeli do „opornych”. Nie chcieli przyjąć prawo, sławia, nie chodzili do cerkwi. Prześladowanie ich trwało długo, byli katowani, bici, dostali po sto rózeg za to, że przepędzili popa ze wsi, gdy ten przyjechał by po unickim księdzu objąć parafję. Wreszcie tak umęczonych, zlanych krwią, wsadzono na kibitkę i wysłano daleko, na całe lata.W chacie został, dziewięćdziesięcioletni Józefat, żona wywiezionego wnuka Marjanna, z trojgiem drobnych dzieci i młodszy wnuk Roman, chłopak dwudziestoletni, gospodarz teraz i opiekun gruntu, chaty i rodziny zesłanego brata.Pomimo obecności młodego chłopca i małych dzieci smutek panował w rodzinie — ciężkie chmury niedoli nie znikały, wisząc ciągle i grożąc.Była jesień, wczesna jeszcze, lecz już słotna, zamglona.Ranki zimne spowijały całą wieś w moty siwych mgieł, dymy z kominów tłukły się pomiędzy domostwami, tworząc obraz smutku, niedoli i biedy.Bo i żałoba i bieda była we wsi. Od kilku już tygodni stało tu wojsko, dwustu kozaków rozlokowanych po chatach na koszt gospodarzy.

Wieś musiała ich żywić, dawać obroki koniom, najlepsze izby pozabierano dla żołnierzy, stajnie również; własne konie gospodarze zmuszeni byli trzymać w chlewach. Nędza zajrzała do wsi. Jak podczas wojny bydło szło na rzeź: świnie, cielęta — nastarczyć nie można było żarłoczności Moskali, którzy, na swoją rękę rabując dobytek gospodarzy, paśli konie na oziminach, plądrowali po wszystkich zagrodach bezkarnie. I w chacie starego Józefata nie było już prawie co do garnka włożyć: dzieci płakały z głodu, Marjanna leżała na tapczanie, modląc się cicho. Stary Józefat siedział przy piecu i suchemi kostkami palców przebierał paciorki różańca, mamląc niezrozumiałe słowa, bezzębnemi zapadniętemi ustami.Mrok wieczorny otulał izbę cieniem smutku, wszystko w niej płakało, wszystko zdawało się konać.
— Matulu, jeść chce się — zakwiliła najmłodsza, czteroletnia dziewczynka, chudziutka i czarna, jak pająk kołysząca się na cienkich nożynach.
Piąstkami brudnemi tarła oczy zapłakane, — a zapadnięty brzuszek i całe nędzne ciałko trzęsło się od żałosnego szlochu głodnego dziecka.
— Michałek! ugotuj krzynę kartofli, pożywicie się ździebko, a i dziadulkowi dajcie — rzekła Marjanna, na pół z jękiem, wpychając głowę w poduszkę.
Ośmioletni chłopak zabrał się żywo do roboty, przyniósł z sieni kartofle w koszyczku i kozikiem zaczął je skrobać, gdy w tem weszła do izby młodziutka i zgrabna dziewczyna, ni sąc w ręku zawiniątko i garnuszek,
— Teresia, Teresia! — krzyknęły dzieci radośnie rzucając się do niej wszystkie razem.
— Co przyniosłaś? — daj nam jeść — wołała maleńka Naścia.
Sześcioletnia dziewczynka chwyciła przybyłą za spódnicę, wielkie, smutne oczy wlepiła w świeżą, jak maj, twarz dziewczyny.
Widocznie był to gość mile witany w chacie, bo Marjanna uśmiechnęła się do niej, a staruszek Józefat zamamrotał coś i rękę podniósł, jakby błogosławiąc.
— Niech będzie pochwalony — przemówiła nareszcie dziewczyna.
— Na wieki, a gdzie to Roman, Teresiu — spytał dziad.
— A to nie wiecie, zabrali go z pola od kopania ziemniaków i popędzili, żeby błoto zgarniał z traktu, bo jakiś starszy ma jechać.
— Któż taki znowu?
— Mówią, że błahoczynnyj do cerkwi, czy sam archirej.
— „Siejba była w płakaniu a żniwo w weselu“ — zaszeptał staruszek ulubioną cytatę z biblji. Nowa jakaś bieda na nas?
— Pewno, że nowa. Cerkiew szykują na gwałt.Spędzili kozaki kilkanaście kobiet pod nahajkam i i teraz zamiatają cerkiew, szorują własnemi łzami, a krwią z pleców własnych ją zmywając.
— Oj dolo, dolo nasza.
— Nie biadajcie tak dziadusiu, dzieci się strachają. Bóg da, że i to przejdzie, tyleśmy przebidowali.. Co to wam gospodyni?...
Teresia przestraszona podbiegła do tapczana.
Marjanna leżała blada zlana potem.
Kiwnęła głową na dziewczynę, a gdy ta się do niej pochyliła, szepnęła kilka cichych słów.Teresia wybiegła z chałupy.
Dzieci wszczęły alarm, pisk głośny i płacz rozległ się w cichej przed chwilą izbie.Z za ściany dały się słyszeć grube głosy żołnierskie i klątwy.
— Cicho dzieci, Teresia zaraz wróci, zagotuje wam wieczerzę, zapali ogień — uspakajał staruszek.Patrzał podejrzliwie z lękiem na drzwi zasunięte skrzynią, prowadzące do świetlicy, którą zajmowali kozacy, to znów trwożne rzucał spojrzenia na jęczącą kobietę.
— Zmiłuj się, Chryste, wyratuj nas, Chryste, dziecko ocal, Chryste, szeptał starzec, trzęsąc się cały w sobie, jak liść suchy na wietrze.Przygarnął do siebie dziewczynki i gadał im coś i głaskał jasne główki. Michałek zaczął znowu skrobać kartofle.Zrobiło się ciemno w chacie i straszno, ale niebawem nadeszła Teresia z jakąś starą kobieciną, która siadła przy chorej. Dziewczyna, gawędząc wesoło do dzieci, rozpaliła zręcznie ogień, nastawiła w garnku kortofle i mleko przyniesione, rozdała dzieciom po sporym kawałku czarnego chleba. Krzątała się żwawo, wciąż do dzieci zagadując, a one chodziły za nią i jak w obraz na nią patrzyły. Gdy wreszcie nakarmione ułożyła spać i zakołysała najmłodszą Nastusię, wtedy siadła przy staruszku i jęła go karmić tak samo jak dzieci. Maczała chleb w mleku i podając mu do zwiędłych ust szeptała niespokojnie.
— Jak myślicie dziadusiu nie usłyszą Moskale, uda się, czy nie?...
— Szkoda, w nocy łacniej co usłyszą, a już wtedy Chryste zbaw nas i to dzieciątko niewinne, co się ma urodzić.
Drzwi cicho skrzypnęły, wszedł Roman, przemokły od deszczu, zziębnięty.
Teresia skoczyła do niego.
— Zmień odzienie, Romanku, ogrzej się, zaraz dam ci jeść.
Chłopak stał jak słup, bez ruchu, zmieniony, zbolały.
— A cóż ci to znowu?.. Co się stało?...
— A to jutro przyjeżdża prawosławnych popów Kilku i archirej, kozaki gadają, że będą porządek robili we wsi, będą chrzcili dzieci, dawali śluby...
— Komu?...— jęknąła dziewczyna...
— A no tym co się pobrać mają, starszy prawi, że i nam ślub w cerkwi dadzą, mówił żebysię przyszykować.
Dziewczyna załamała ręce.
— I ty pójdziesz d o cerkwi — ty... poszedłbyś?...
Chłopak przeszył ją gniewnym wzrokiem.
— Ja po woli swojej nie pójdę, ale jak kozaki zawloką.
— To co, to co jak zawloką, to ty mnie weźmiesz od prawosławnego popa od prestoła?.. Któż to ciebie może do tego zniewolić?... Co?...
— Jak się uwezmą, to i mnie i ciebie zniewolą — mruknął.
— Mnie?... Niedoczekanie ich! cóż to języka w gębie nie mam, nie mogę powiedzieć im, że ciebie nie chcę, że za mąż się nie wybieram, że mi ślub i chłopak nie w głowie?... Co mi zrobią jak im tak powiem? Żadnego prawa na to niema, żeby kogo niewolić, jak kto sam nie chce. Widzicie ich zbóje bezecne!...
Chłopak patrzał na nią z przerażeniem.
— I ty to naprawdę zrobisz, takiż ci to już niemiły jestem, Teresiu, tak się to odemnie odmawiasz?...
Dziewczyna wzięła się pod boki i stanęła przed nim, wyzywająca a śmiała i wesoła.
— A ty, jak, ciebie spytają, czy mnie chcesz, to co im rzekniesz? — przemówiła hardo.
— To rzeknę co prawda, że cię miłuję dawno i chcę pojąć za żonę.
— Ha! tak im powiesz, a wierze im się tak podoba. Oni nas zaraz do prestoła zawiodą a zaczną nas po swojemu — wieńczat’, — a ty będziesz stał jak dureń i słuchał i przysięgał mnie po kacapsku i zatracisz wiarę swoją na wieki wieków. Kiedy tak, to sobie rób co chcesz, ale ja się wziąć nie dam, nawet siłą.
Tyle było dziwnej mocy i energji w głosie dziewczyny, taka niezłomna stanowczość, że chłopak poczuł się ostatecznie zgnębionym.
— Nie chcesz ty mnie widać, nie miłujesz wcale, nic ci miłym nie jestem.
Teresi łzy w oczach błysnęły.
— Ej Romanek, Romanek, czy ty tak jak dzieciak nic nie rozumiesz, że mi serce krwawisz. A toż jedyny ratunek dla nas jak powiemy, że ty mnie nie chcesz, a ja ciebie. Jakby im objawić naszą wolę, to i cóż, powieńczają nas i zatracą na wieki.
— A dzieci wasze prawosławne jużby byli, schyzmatycy, — groźnie zamruczał stary Józefat, który całej rozmowy wysłuchał uważnie.
Roman się rozpogodził.
— To ty, Tereska, chcesz mnie po dawnemu? — zawołał radośnie i wyciągnął ramiona do dziewczyny.
Zarumieniona przygarnęła się do niego i jęła szeptać miłośnie.
— Z tobą chcę iść na dolę i na niedolę, z tobą po wiek cały żyć chcę, tylko nie w prawosławnej cerkwi tobie przysięgać. Tam nie pójdę!
Starzec wyciągnął nad nimi suche, żylaste ręce i żegnając ich mruczał wzruszony:
— Siejba była w płakaniu, a żniwo w weselu oglądać będziecie. Amen.

...........................

Wicher jesienny wył na dworze, i trząsł chałupą z taką siłą, że zdawało się, iż rozniesie ją na szczątki.Trzeszczały krokwie dachu, dygotały ściany, zimno przenikliwe było w izbie starego Józefata, gdy zaraz po północy zakwilił w niej cichy płacz niemowlęcy.Zaledwo wykąpano i spowito chłopczynę, gdy pradziad ochrzcił go z wody, nadając mu imię zesłanego ojca — Jana. Wszyscy w izbie zachowali się tak, jakby chcąc ukryć zbrodnię. Gdy dziecko zaczynało kwilić, natychmiast Roman i Teresa udawali silny kaszel, chodzili, stukali statkami, a Józefat modlił się głośno. Tak zeszło do rana. O świtaniu kozacy zaczęli szturmować do zasuniętych drzwi izby.
— Haziajka, dawaj zawtrak! — wołali, waląc butami w cienką ścianę i klnąc.
Teresia skoczyła, by wynieść im z komory wczoraj upieczony dla nich chleb, lecz Roman nie pozwolił jej iść i sam ją zastąpił. Zapytany o bratową odpowiedział, że chora, bo się podźwignęła. Kozacy spojrzeli na siebie i zaśmieli się rubasznie.
— Będzie ją nasz świaszczennik kurował. Wot jaki... Ha!...
Zabrali chleb i poszli do ogólnego kotła na śniadanie.
Roman opowiedział w izbie co słyszał, niepokó ogarnął wszystkich. Teresia chciała zanieść dziecko do chaty swoich rodziców i tam je ukryć, lecz Józefat nie pozwolił, gdyż na wsi panował ruch niezwykły.Nahajkami wypędzano mężczyzn i kobiety z domów i kazano im bronować drogę, czyścić, zamiatać, a gdy już wszystko było w porządku, ustawili ludzi w dwa szeregi po obu stronach drogi i naczelnik powiatu, dziki i spasiony jak wół, wołał, że będzie zaraz jechał tędy ich „batiuszka i otiec — preświetłyj archirej”, że gdy kareta się zbliży, aby wszyscy wierni parafjanie jak na komendę poodkrywali głowy. Naczelnik chciał urządzić próbę. Lud stał w szeregach, blady, znękany, wiele oczu załzawionych, ciała drżące z głodu i zimna.Naczelnik tłomaczył, że gdy zawoła „smirno“ i rękę wzniesie do góry, aby w tej samej chwili pochyliły się nisko głowy — bez czapek. Cieszył się ze spodziewanego widoku. Zlustrował szeregi, zrobił pyszną minę wodza i machnąwszy ramieniem krzyknął gromkim głosem:
— Smirno! Ludzie stali jak wmurowani, nie pochyliła się ani jedna głowa, ani jedna ręka nie zdjęła czapki!
Naczelnik wrzasnął raz jeszcze:
— Smirno podlecy!
Lud ani drgnął, niemy, głuchy, jakby martwy.
Moskal wściekał się. Rzucił się na chłopów z pięściami, najbliżej stojącego gospodarza kopnął w brzuch i buchnął pięścią między oczy tak silnie, że ten zatoczył się z jękiem, wyrzucając krew ustami. Szmer oburzenia przebiegł szeregi, ludzie zaczęli się cofać w przerażeniu, gdy naczelnik jak zwierz rozjuszony skoczył do nich, bił, kopał i klął okropnem i wyrazami. Krzyczał na kozaków, rozkazując im puścić w ruch nahajki. Zaczęłyby się zwykłe w takich razach ohydne sceny katowania ludzi, lecz nagle rozległ się gwałtowny tętent. Na spienionym koniu wpadł między szeregi ludu dragon z eskorty, oznajmiając, że kareta archireja nadjeżdża. Naczelnik złapał się za głowę, ryknął na swoich kozaków z nahajkami, aby „poszli won i odstupili miatieżnikow“, do polaków zaś zwrócił się w ostatnim paroksyzmie głniewu:
— Szapki dałojl... ssu... k.... syny!
Nie skończył przekleństwa, gdy zobaczył już tylko plecy uciekających. W jednej sekundzie szeregi splątały się, wykręciły rzec można na pięcie i poszły w rozsypkę, jak stado szarych wróbli, w które padł strzał. Na drodze został naczelnik z policją, stażnikami i kozacy. Kareta archireja wjeżdżała właśnie w ulicę.
Wieś jakby wymarła. Ale cisza ta złowroga trwała bardzo krótko, bo gdy zajęczały cerkiewne dzwony na „molebje“ we wsi powstał sądny dzień. Krzyki bitych dzieci i kobiet rozniosły się żałośnie, świst nahajek, ciche jęki katowanych mężczyzn i bezwstydne klątwy kozackie przemieniły więś w jąkąś kaźnię straszliwą. Wywłóczono ludzi z chałup, mężczyzn i kobiety. Kozacy rozciągali ich na drodze i bili nahajkam i, kijami rózgami, czemkolwiek. Żołdactwo podniecone dzikimi rozkazami naczelnika pastwiło się nad ludem bez miłosierdzia.Krwawe plamy potworzyły się na oczyszczonej z błota ulicy.
A w zamęcie i zgiełku tej potwornej orgji barbarzyńców, słychać było ciągle wycie naczelnika:
— Pajdiosz w cerkow na molebje! pajdiotie łatinskije sobaki, proklatyje papisty. Nu — gowori!...
— Nie pójdziemy choćbyś nas pozabijał, naczelniku. Tak nam Boże dopomóż — wołały stanowcze głosy nieszczęśliwych, a silnych i bohaterskich, za wiarę swą męczonych polaków.
I znowu świstały rózgi i znowu droga plamiła się krwią i znowu jęki wtórowały biciom dzwonów cerkiewnych. Wreszcie sam i kozacy zaprzestali kaźni, wymówili posłuszeństwo policji. Kilku gospodarzy zbroczonych krwią, w strzępach ubiorów, odniesiono napół żywych do chałup, między nimi i Romana, który miał całe plecy i nogi poszarpane od nahajek i kijów. Gdy go kozacy wnieśli do izby, stary Józefat i Marjanna leżeli krzyżem na ziemi nieprzytomni prawie z przerażenia i grozy.
Dzieci, w ciśnięte w kącie na piecu, płakały rzewnie, a niemowlę zawinięte w szmaty, leżało w poduszce, pod łóżkiem ukryte.
Kozacy położyli omdlałego chłopca na tapczanie coś mruknęli i odeszli, lecz tuż za nimi wpadł naczelnik. Kopnął Marjannę i krzyknął:
— Gdzie twój rebionok?!..
Kobieta zerwała się jak lwica, włosy zjeżyły jej się na głowie, lecz ostygła natychmiast.
Wzruszyła tylko ramionami.
— Gdzie rebionok... skaży! Kobieta wskazała trójkę skulonych dzieci na piecu. Naczelnik pchnął ją w piersi i krzyknął w pasji:
— Hej policja!
Wpadło kilku strażników.
Naczelnik kazał im szukać dziecka narodzonego w nocy. Kobieta runęła na pościel, lecz ją przemocą w kilku zwlekli i odrzucili precz — stary Józefat podpęłznął i położył się krzyżem tuż koło tapczanu, który żołnierze, aż do desek przetrząsnęli, szukali wszędzie... napróżno. Naczelnik pienił się ze złości.
— Kuda ty skryła rebionka?... wrzasnął, przyskakując w pasji do Marjanny.
Kobieta spojrzała na niego ponuro, usta jej zwarły się z mocną stanowczością, poczem spuściła powieki i rzekła głucho.
— Dziecko umarło.
?..
— Nu — tak pokaży miertwiecal Naczelnik stanął w pozie wyzywającej, szyderczy, straszny. — Nu, babo, pokaży, żywo, my jego pohoronim.
Kobieta milczała. Oczy miała wbite w ziemię, okropną bladość na twarzy.
Rysy jej ściągał bezmierny ból, strach, rozpacz, niepokój osiadł na ustach, nogi pod nią drżały, słaba była bardzo, bezsilna, nie władna sobą, lecz zatrzęsła się cała, gdy naczelnik ryknął z gniewem, by natychmiast oddała mu dziecko żywe czy martwe.Rozwścieczony moskal tupał nogami, groził pięścią, wreszcie uderzył Marjannę w piersi. Kobieta zajęczała, cofnęła się z rozłożonemi rękoma i runęła na wznak stuknąwszy głową o kant skrzynki drewnianej.
Zemdlała.
Józefat dźwignął się z ziemi, stanął drżący i wzniósłszy ramiona w górę, jak suche, bezpióre skrzydła, zwrócony do naczelnika, zawołał grzmiącym głosem:
— Za krzywdy, jakie czynisz, przeklęty bądź na wieki!
I stał tak groźny, pełen wielkiego majestatu w swej starości, pełen powagi i niezwykłej jakby jakiejś wyroczni zwiastującej zemstę prześladowcom.Był jak mściciel całego męczonego ludu, jak praojciec narodu i surowy sędzia.
— Przeklęty, przeklęty, wyrzucały starcze piersi, a oczy ciskały błyskawice świętego oburzenia.
Naczelnik spojrzał na starca i zdrętwiał, było w nim coś co moskala przeraziło, co mu skuło język i związało pięści.
W pierwszej chwili rzucił się do przeklinającego, lecz stanął jak wryty, niby niewidzialną siłą zatrzymany.
Starzec nie opuszczał ramion, trzęsły się czarną pomarszczoną skórą powleczone dłonie, lecz nie opadały, przeciwnie wznosiły się wyżej, roztwierały jak szpony. Cała twarz starcza skurczyła się i zbiegła, niby w dziób rozdrażnionego orła, który broni swego gniazda przed napaścią sępa ścierwnika.Gromy miał w źrenicach, może ostatnie w życiu, potęgę i moc w twarzy, grozę w podniesionych ramionach.Postąpił parę kroków naprzód, naczelnik bezwiednie cofnął się w tył i tak wolno, wolno, w ciszy brzemiennej, niepojętym jakimś zabobonnym strachem starzec posuwał się naprzód, naczelnik zaś, niby zwierz wystraszony — cofał się przed nim, dotknąwszy plecmi drzwi, zaklął przez zaciśnięte zęby i wypadł z chaty.
Za progiem oprzytomniał. Wściekłość go porwała. Zwartemi pięściami buchnął w ścianę domostwa z okrutnym rykiem.
— Ja was..., nie zabudu!...
Józefat tymczasem wyczerpany, trzęsący się, zwiesił ramiona i zgarbiony szybko podlazł do leżącej niewiasty...
Chwycił kwaterkę wody i jął zwilżać skronie omdlałej. Gdy oprzytomniała, dźwignął ją z niespodziewaną siłą.
— Jest?..spytała z przestrachem.
— Jest, Bogu chwała, nie znalazł, ale oni tu wrócą.
Pomógł kobiecie przywlec się do pościeli, lecz Marjanna wczołgała się pod tapczan.Wyciągnęła niemowlę z powijakiem, i tuliła w ramionach.
= Niebożątko moje, ledwoś oczkami na świat spojrzało, a już niedola nad tobą. Biedoto! Raczek mój milenki!
Całowała dziecko ze łzami i przykładała do piersi swej.
A Józefat zajął się teraz pobitym Romanem.
Wnet nadbiegła Teresia i spłakana, rozżalona, upadła na nogi narzeczonego.
— Romeczek jedyny, Romuś! Ach! jak Ciebie skatowały te psy wściekłe, te ludojady zatracone! Boże mój Boże, znowu jeden jęk w chałupach, znowu krew, znowu sroga krzywda i poniewierka. Poza sadami biegłam do was, jak zając się kryjąc, bo jak którą złapią to zaraz biją.
Aj, Romuś Romuś nieszczęsny!
Żwawo zajęła się chłopakiem, pomagając dziadowi, okładała zimną wodą pobite plecy i boki Romana, on uśmiechał się do niej wdzięczny za jej troskliwość, ale ciągle przytem kaszlał i krztusił się spluwając krwią.
Na wsi uciszyło się zwolna.Do cerkwi nik nie poszedł, pobici leżeli w chatach, na ulicy wojsko baraszkowało. Archirej odjechł, nie widząc naw et nikogo, został tylko pop przeznaczony tu na stałego „świaszczennika“ i policja z naczelnikiem.
Wieczór zapadł ciemny i słotny, deszcz mżył gęsto, zim no było przenikliwe.W chacie Józefata nie palili światła, Teresia gotowała wieczerzę, pomagał jej Michałek, Józefat siedział przy Romku i zmieniał mu okłady, a Marjanna, wciśnięta w najciemniejszy kąt izby, karmiła piersią niemowlę, pod piecem dwie dziewczynki bawiły się z królikami.
— Kozaki jeszcze się zabawiają na wsi, bo ich w świetlicy nie słychać — szepnęła Teresia.
— Daj Boże, by i na całą noc nie przyszli odrzekła Marjanna — człowiek choć przez moment ciszy zażyje, a odetchnie.
— Nie daj Boże nawet takiej ciszy, cała wieś jak wymarła, chaty jak groby, że już i życie obmierzło człowiekowi — narzekał Roman.
— Siejba była w płakaniu, wnuku mój, a jak czas próby minie, obfity plon zbierać będziecie w radości a weselu... Nikt nie wie dnia ani godziny i kiedy przepełni się miara — mówił pradziad zwykłym swym kaznodziejskim tonem. Nagle umilkł, szmer jakiś z zewnątrz zaniepokoił go. Wszyscy drgnęli nasłuchując.
Chyba ktoś idzie do nas, słychać kroki — szepnęła Teresia.
— Może kozaki wracają do świetlicy...
W tem gwałtowną siłą pchnięte drzwi, złamały się i rozwarły z łoskotem, do izby wpadło kilku strażników i żołnierzy. Z zaprogu huknął tubalny głos naczelnika.
— Wot że ja k wam jeszczo raz w gosti prihożu! nu tiepier nie sam. Hej rebiata sprawties choroszo!
Czterech strażników jak tygrysów rzuciło się na Marjannę. W jednej chwili wyrwali jej dziecko od piersi i z łupem swym wybiegli na dwór. Kobieta z przerażającym krzykiem runęła za nimi, skoczyła Teresia, Józefat, nawet pobity Roman zerwał się z łóżka, lecz kozacy stanęli murem, zatrzymując wszystkich brutalnie.
Marjanna zawyła niby raniona wilczyca, jednym skokiem dopadła do okna, wywaliła je i znikła w czarnej otchłani nocy.
Biegła za strażnikami, którzy unosili kwilące na wietrze niemowlę. Nadludzką siłą gnana doganiała ich prawie, pędziła z szaleństwem w duszy, z rozpaczą, z niesłychaną zawziętością i bólem tragicznym.Już, już łapie za szynel jednego zbója, gdy ten machnął płazem pałasza uderzając kobietę w ramię, aż się zachwiała.Biegnie znowu, biegnie jakby skrzydła mając, już łapie moskala za cholewę od buta lecz on kopnął ją jak psa. Uderzona obcasem pod piersi niewiasta upadła z jękiem, ale zerwała się natychmiast.
Biegnie i biegnie reszty sił dobywa, a ma już ich zapas bardzo mały. Mgła zasłania jej oczy wlepione w plecy strażników, uchem łowi słabe kwilenie dziecka jest ono jednak jej podnietą i tą siłą olbrzymią, tą mocą, która ją utrzymuje na nogach, która ją skołataną i chorą rzuca w ciemną, słotną noc na ratunek dziecinie. Rozpacz ją niesie i straszliwe poczucie krzywdy.
A przed nią ciem ne postacie policjantów i oświetlona jaskrawo cerkiew prawosławna.
Jeszcze kilkanaście kroków, raczej wprost susów dzikich i stażnicy wpadli do cerkwi, drzwi się raptownie zatrzasnęły, Marjanna uderzyła czołem o ich zaworę i upadła na próg. Słysząc zewnątrz krzyk dziecka i głos świaszczennika nieszczęsna kobieta oszalała, zerwała się jak burza i do drzwi zaczęła szturmować. Biła ramionami i głową w twardy dąb, czepiała się i zwieszała całym ciężarem na klamce, darła palcami zawiasy. Krew okryła jej ręce, pokaleczoną miała twarz, lecz nie ustawała w swym szale. Gryzła drzwi, jej krzyk przeraźliwy w strząsał przerażeniem.
— Oddajcie mi syna, oddajcie dziecko! ono moje! nikt nie ma do niego prawa!...
— Zabraliście mnie ojca, wywieźliście, sierotą chcecie zamordować!.. Pomsty Boże, Boże! Zabierz Boże dziecko do Swej chwały, zanim pop jego ochrzci. Ludzie, ludzie na ratunek, na ratunek!
Krzyczała tak, raczej wyła, tłukąc czołem zalanem krwią w żelazne okucie drzwi cerkiewnych. Krzyk jej był coraz słabszy, coraz cichszy wreszcie umilkł zupełnie, Marjanna zemdlała powtórnie.
Znaleźli ją tak na schodach okrwawioną i na pół żywą. Przy niej w chustach owinięte leżało spłakane, ochrypłe od krzyku dziecko.
Gdy przeniesiono matkę i niemowlę do chałupy Józefat i Teresia zajęli się niemi żywo, ludzie z całej wsi zeszli się ratować nieszczęśliwych, lecz Marjanna zachorowała ciężko była w gorączce i prawie ciągle nieprzytomna.Rozpalona z oczyma błędnemi zrywała się z pościeli krzycząc:
— Jasia ratujcie, nie dajcie popowi!.. Janie (wołała męża) syna ci chrzczą w cerkwi, na prawosławie — Boże ratuj... pcmścij!..
Chwilami gdy odzyskiwała przytomność zaczynała cicho płakać, tak boleśnie, że nikt z obecnych łkania tego znieść nie mógł.
I znowu wpadała w rozpacz, gdy na jej wołanie podano jej dziecko także chore, przeziębione, beznadziejnie skrzeczące jakimś rozdzierającym skrzypem chrypki, Marjanna nagle popatrzała na główkę maleńką niemowlęcia i odetchnęła.
— Nie chcę!.., nie chcę, zabierzcie, prawosławny!..Popu go oddajcie.
— Toż wasze, matko, toż wasze rodzone i niewinne — zapłakała rzewnie Teresia tuląc dziecinę do siebie.
— Precz, precz, prawosławny!...
Marjanna znowu wpadła w malignę.
Po pewnym czasie uspokoiła się nieco, zażądała księdza, wszyscy spojrzeli po sobie strwożeni. Józefat klęknął i jął się modlić, Marjanna kazała podać sobie syna, przygarnęła do siebie, całowała, pieszcząc i szepcząc do dziecka najczulsze słowa. Ludzie nie mogli spokojnie patrzeć na to wyraźne pożegnanie matki z niemowlęciem. Jeden szloch był w izbie, szloch głuchy, bo tłumiony, by nie płoszyć chorej szloch pełen bólu, żałosny, płynący prosto z serc najwyższą goryczą przepełnionych. Świszczący szept Marjanny i chrzypienie śmiertelnie chorego dziecka wywołało co raz częstsze wybuchy głośniejszego płaczu, a nawet ten i ów cisnął przekleństwo oburzenia grożąc pięścią w stronę zajętej przez moskali świetlicy.I znowu cisza złowroga zajęła izbę, śmierć była już tu i wszyscy ją odczuwali. Chora kobieta nie chciała oddać dziecka nikomu, garnęła je do swej zgorączkowanej piersi i bełkotała coś bezprzytomnie. Wszyscy rozumieli, że ani dla matki, a ni dla dziecka ratunku już niema.
Strach okrutny wpełznął do izby, strach i przerażenie, jakie niesie z sobą śmierć. Lecz zarazem z tą marą straszliwą, wpłynął jakby cichy duch rezygnacji, Anioł pokoju i słodkiem tchnieniem swem złagodził nieco grozę, uciszył ból, ukoił rozpaczą przejęte serca tych ludzi, nieszczęściem zdruzgotanych.Wiew piór anielskich rozsiał wśród zebranych melodję niebiańską, grał im w duszach hejnał wzniosły, choć pełen tragizmu i żalu, że oto nowe ofiary za wiarę, nowa męka, nowa krew i dwa życia idą do stóp najwyższych, jako świadectwo niezwalczonej siły narodu, niezłomnej mocy ukochania swej religji.I wszyscy pomimo bólu poczuli się dziwnie mocarni, do dalszych ofiar zdolni, do walk i obrony kościoła natchnieni.
To nowe nieszczęście nie złamało ich energji, podnieciło ją tylko, krzepił ich żywo pulsujący w sercach ideał umiłowania Wiary i Ojczyzny.
Wszyscy pragnęliby umierać dla tej świętej idei.
Blady świt spadł na okna, omaścił je ołowiem i wpełznął do izby, gdy Marjanna konała. Dziecko leżało przy niej, martwe już od godziny, zasnęło cicho na wieki, przeżywszy jedną tylko dobę na święcie i już w niedoli.
Matka szła za synaczkiem swym umęczona, obojętna już na nędze ziemskie, zapatrzona jakby w świetlistą przyszłość pozagrobową. Oczy gasnące utkwione miała w obrazie Matki Bożej, karmiącej dzieciątko Jezus, a usta kobiety szeptały coś niezrozumiałego. Raz jeden powtórnie głośniej zawołała księdza, budząc większe jeszcze przerażenie wśród zebranych.
Bali się, by żołnierze nie usłyszeli wołania i nie sprowadzili popa.
Józefat zapalił gromnicę, szept modlitwy za konających rozległ się dokoła, zmieszany z cichym szlochem obecnych.
Umierająca oczy trzymała uparcie wlepione w obraz i nagle źrenice niewiasty rozszerzyły się dziwnie, trysnął z nich blask jakiś niezwykły, zapłonęły ogniem szczęścia niebywałego, rysy twarzy wypiękniały, odmalował się na obliczu zachwyt, uniesienie, ekstaza. Wszyscy zdumieni tą zmianą szczególną na twarzy niewiasty spojrzeli śladem jej wzroku na obraz, lecz w tej chwili umierająca wyciągnęła ramiona do wizerunku Najświętszej Panny, z okrzykiem tak radosnym i pełnym uczucia, jakby przemawiała do Niej Samej już w Niebiosach.
— Matuchno! mówisz do mnie., wołasz mnie...idę... idę... Najświętsza Boża... rodzicielko..
Szepcząc te słowa, cicho opadła na posłanie.
Skonała.
Oblicze Bożej rodzicielki jaśniało w brzasku świtu przedmroczną pogodą i uśmiechem boskiej, macierzyńskiej dobroci. Pół przymknięte oczy spoczywały na zmarłej ze słodyczą, usta przeczystej Dziewicy zdawały się szeptać do umęczonej niewiasty i jej dzieciny, ciche słowa boskiego przebaczenia i wiekuistej łaski dla ofiar za wiarę.

...........................

Przez cały dzień w chacie Józefata zachowywano się tak, jakby nic nie zaszło.
Ciało niewiasty i dziecka przykryto pierzyną, nie palono świec, nawet małe dzieci, prócz Michałka, nie wiedziały, że już nie mają matki.
Dziewczynki dopytywały się ciągle Teresi i pradziada dlaczego mama śpi, czemu nie je obiadu, a oni łykając gorzkie łzy musieli wstrzymywać dzieci od zaglądania pod pierzynę, bo ciągle trwali w obawie, by się kozacy nie dowiedzieli o śmierci. Paru przyjaciół Romana w najgłębszej tajemnicy, po różnych domostwach, częściami robili trumnę.
Wieczorem przeniesiono ją do chaty Józefata z zachowaniem wielkich ostrożności.
Cicho, bez świateł i śpiewów tylko przy szmerze modlitw pogrzebowych złożono w cztery deski zwłoki Marjanny i jej dziecka, poczem po północy, gdy cała wieś spała, kilku chłopców dźwignęło trumnę,wynieśli ją z chaty w czarną, wietrzną noc.Szczupły orszak po za stodołami pełznął w stronę starego cmentarzyka i po godzinie wędrówki utonął w gąszczu bezlistnych już drzew. Zaledwo jednak uczestnicy pogrzebu zdążyli powrócić nad ranem do domów swoich, już do chaty Józefata wpadł świaszczennik z naczelnikiem, pytając o zmarłą matkę i dziecko. Pradziad wskazał im pusty tapczan:
— Niema ich już i już praw do nich nie macie — rzekł głucho.
— Kuda wy ich skryli?..— wrzasnął policjant.
— Pochowali tam, gdzie być powinni — odrzekł Józefat z godnością.
Naczelnik zamierzył się na dziada szablą, lecz pop wstrzymał go za ramię i coś mruknął niechętnie.
Moskal spojrzał dokoła.
Na barłogu leżał Roman skatowany, chory, jak Łazarz cały w ranach, przy Teresi siedziały dzieci w skupionej gromadce, wystraszone, blade nędzne, litość wzbudzające. Ostatecznie mścić się nie było na kim, bo dziewczyna wyglądała jak na pół żywa.Lecz naczelnik nagle coś sobie przypomniał. Skoczył do Teresi i chwycił ją za ramię.
— Słysz, ty jego niewiesta, hal? — wskazał na Romana.
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę.
— Nie rozumiem.
— Nie ponimajesz, ha! Nu, ty z nim zaruczena! Ty za niego zamuż choczesz.
Teresia zaprzeczyła ruchem głowy.
Moskal zaśmiał się bezczelnie i zaczął coś szeptać do popa. Świaszczennik spytał Romana:
— Ty! choczesz na niej żenitsia?..
— Nie! ani ja jej nie chcę, ani ona mnie — zaprzeczył chłopak energicznie.
— Nu, a co ona tu robi u was?..
— Ona nasza krewna, familjantka — informował Józefat.
Naczelnik zwrócił się do niego w pasji.
— A ty didu mołczy, ja ciebie znaju.Ty tamtych pochoronił, a tych my powienczajem w cerkwi.
Krzyczał na starego, groził Teresi i Romanowi, namawiał popa, aby im natychmiast ślub dawał, lecz chłopak i dziewczyna zaprzeczali stanowczo, pop zaś widząc stan zdrowia Rom ana mitygował naczelnika i wyprowadził go z izby.
Gdy wyszli, Józefat upadł na kolana i uderzył czołem o glinianą polepą. Z ust starczych wybiegła modlitwa dziękczynna:
— Chryste, za tą łaską, jakąś na nas zesłał, że oni na katolickim cmentarzu leżą, bądź pochwalony n a wieki. Chryste! ocal jeszcze tych młodych, ocal ich Panie, zmiłuj się nad nimi....

...........................

Zima wlokła się długo, ciążka smutkiem, nędzą i żałobą. Stary Józefat podupadał na zdrowiu, chyląc się już widocznie ku końcowi istnienia.Wiek i nieszczęście popychały go do grobu, do którego sam tęsknił. Żywił tylko ostatnie gorące pragnienie, aby połączyć nareszcie Teresią z Rom anem i zabezpieczyć rodziną, chatą i grunt od ostatecznej zagłady.Roman chorował długo, zdawało się, że już do zdrowia nigdy nie powróci, kulał na jedną nogą i kaszlał ciężko.Jednak czas, młody i silny organizm i troskliwe starania Teresi uleczyły go zupełnie.Gdy nadeszła wiosna Roman zaczął wychodzić z pługiem w pole. Słaby jeszcze był, lecz sił nabierał z każdym dniem więcej. Przeciwnie Józefat nikł w oczach i tym rychlej oczekiwał śmierci.
O ślubie Romana z Teresią nikt nie mówił we wsi, choć wszyscy wiedzieii, że pobrać się mają.
Wojsko wywądrowało ze wsi, jeszcze w połowie zimy, bo już nie było co jeść, ani co rabować, policja zjawiała się tu rzadziej, świaszczennik siedział cicho, prawie bezczynny, przeklinając własne położenie.
Na tydzień przed Zielonemi Świątkami Roman i Teresia znikli ze wsi, lecz nikt o tem nie mówił, chociaż wiedziano, że poszli w dalsze okolice Podlasia, skąd wyruszyła kompanja do Częstochowy. Narzeczeni przyłączyli się do niej i jako pątnicy, szli pieszo na Jasną Górę, śpiewając pieśni pobożne, z nadzieją w swych duszach skołatanych — z radością w sercach m iłujących się wiernie, że wreszcie czas ich szczęścia nadejdzie, i że połączeni węzłem małżeńskim rozpoczną własne życie na dolę i niedolę.
Gdy ujrzeli z daleka wieżyce kościoła Jasnogórskiego padli oboje na kolana i łkali rzewnym płaczem wdzięczności i szczęścia niezmiernego, za łaskę, jakiej dostąpili, płakali łzami radości, jak rozbitki, którzy ratunek swój widzą i czują się ocaleni.
Leżąc na drodze w pyle i spiekocie słońca, modlili się całą duszą, żarem serc rozpłomienionych, ekstazą młodości i miłości. Oto świątynia przed nim i, gdzie oboje przysięgę od siebie odbiorą, oto kościół wielki, potęgą swą i cudami słynący, do którego oni oboje serca swe niosą, by je złożyć żywe i tęskniące wiarą u stóp Przenajświętszej Dziewicy. Nie można ich było oderwać od tej modlitwy i utulić w płaczu. Pątnicy z kompanji zainteresowali się nimi serdecznie, wszystkich rozrzewniła wiara tych młodych, zapał ich i tragiczne ich przejścia i nadzieja w jaśniejszą przyszłość.
Gdy weszli do kaplicy cudownej Teresia i Roman leżeli krzyżem podczas nabożeństwa, a dusze ich były w niebiosach, pokorne, ciche, oddane Bogu, radosne.
Po nieszporach ksiądz zakonnik udzieliwszy im spowiedzi i komunji pobłogosławił ich związek małżeński. Teresia i Roman oczy mieli utkwione w ciemnych rysach cudownego Oblicza, źrenice ich były pełne łez i pełne ognia wiary, że zwalczą wszelkie niedole, prześladowania i męki za ten jeden moment błogosławiony, zdobytego szczęścia.Słowa przysięgi jasno i wyraźnie płynęły z ich ust, widzieli przed sobą życie i nie lękali się iść śmiało w jego odmęty, czuli w sobie siłę i moc do trwania i przetrwania.Jak natchnieni odchodzili od ołtarza, hymny podniosłe rozśpiewały się w nich, świat w ich oczach w tej minucie nie posiadał cieni jeno szeroką, przejasną, złotą świecił zorzą.
Tegoż dnia wieczorem powracali koleją do dom u, spiesząc do dzieci, zostawionych tylko pod opieką zniedołężniałego i chorego Józefata. Cicho pożegnali się z pątnikami i we dwoje ruszyli na dworzec kolejowy. Ciemno już było, szli milcząc trzymając się za ręce. Nagle Teresia szepnęła:
— Romek... czegoś mi tak smutno.
— A czegóż, jedyna, toż już razem będziemy teraz, żonusiu ty moja umiłowana.Żeby nie ty, Tereśka, to i ja bytu się zmarnował w tej chorobie i dziad by może już nie żył. Ty jak nasz anioł byłaś i będziesz:
— Dałby Bóg, ale mi czegoś tak smutno, tak dziwnie, że i boję się znowu....
— Cyt... cyt dziewczyno moja. słyszysz moja, ty już, moja na wieki.
— Prawda Romek, ja twoja, ale czego taki smutek spadł i dokucza?
— Cichoj... cichoj...
Wsiadając do natłoczonego wagonu trzeciej klasy, Teresia zadrżała całem ciałem i chwyciła Romka za rękę z przerażeniem.
— Co ci to luba?
— Żandarm! ten sam co był u nas w jesieni.
— Przywidziało ci się!..
— Nie, nie, to ten sam co był u nas z naczelnikiem, jak Marjanna umarła.
— No to i cóż, teraz go tu po służbie wysłali i tu jest.
— A czego on tak na nas patrzy?.., — szepnęła młoda kobieta z dreszczem straszliwej trwogi.
Roman spojrzał i sam zatrząsł się ze zgrozy.Ścisnął mocno rękę żony.
— Prawda, czego ta bestja ślipia na nas wywala?
Targnął nim okrutny niepokój, lecz wnet się opanował.
— Cichoj Teresia, nie oglądaj się za nim, poznał nas pewno i patrzy, ale to i cóż, z kompanją przyszliśmy i teraz odjeżdżamy. Będą nas karali za to, że z kompanją szliśmy, albo to my jedni. Wsiadajmy do wagonu bo już czas.
Teresia i Roman ulokowali się jako tako w przepełnionym wagonie nie mogąc się pozbyć niepokoju wzrastającego w ich duszach ustawicznie.
Teresia czuła ściśnięcie serca bolesne jakieś, piersi Rom ana gniótł ciężar niebywały, a męczący.Przeczucie okropne spadło na nich huraganem i sprawdziło się natychmiast.
Zanim pociąg ruszył do wagonu ich weszło kilku żandarmów na czele tego, którego spostrzegła Teresia. Nagle i brutalnie policjanci chwycili oboje małżonków za bary, krępując im ręce. Roman wyr wał się, złapał w pół żonę i skoczył do ucieczki, lecz go umiejscowili żandarm i i wyszarpnęli Teresię z jego ramion.
Zawrzała krótka, straszna bójka. Roman i Teresia walczyli jak młode lwięta, z dziką pasją i energją, z szałem obłędnym.
Opierających się rozpaczliwie wyprowadzono przemocą z wagonu, pomimo ogólnego protestu pasażerów.
W biurze policyjnem przeczytano im wyrok bezapelacyjny, skazujący ich za tajne wzięcie ślubu w katolickim kościele, na wysyłkę do Syberji w dwie różne strony, bezzwłocznie.
Teresia i Roman byli jak pod gromem, skuło ich przerażenie i groza, energja ich złamała się ostatecznie. Nie mogli się już bronić, nie mogli zaprzeczyć, byli śledzeni i złapani na fakcie, bez ratunku. Stojąc w otoczeniu żołnierzy z karabinami — powiązane mieli ręce i pokaleczone, na twarzach nieszczęsnych beznadziejna rozpacz wyryła okrutne swe, katowskie piętno. Patrzyli na siebie z taką rozdzierającą tragedją w oczach, że naw et w jaskini tyarysów mogliby wywołać współczucie.
Gdy ich rozdzielono, Teresia runęła do nóg policjanta starszego i sino białe usta przytknęła do butów tyrana, jęcząc, błagając o zmiłowanie, lecz on ją odtrącił grubjańsko.
Pasażerowie, którzy ich chcieli bronić informowani przez Romka, przedstawili policji położenie ich rodziny, zostawionej bez opieki, lecz to wpływu na moskali nie miało żadnego, na wszelkie prośby i tłómaczenia daw ano suchą, krótką odpowiedź:
— Takoj ukaz.
Wówczas Roman błagał już tylko o jedną łaskę, by ich nie rozłączać z sobą. Zaklinał żandarmów na wszystko, co dla nich święte.Teresia z płaczem, śmiertelnie zmieniona, żebrała o tę łaskę, do kolan moskiewskich się chyląc.
Nic nie pomogło.
— Takoj ukaz — było jedyną odpowiedzią.
Z oszalałym krzykiem rozpaczy i bólu rzuciła się Teresia na piersi męża, gdy im pożegnać się pozwolono. Roman szarpnął więzami z wściekłością, aż krew trysnęła z pod oków. — Zbóje bezecni!.. pomsta nad wami, za nas...za mękę... Teresiu!
Rozdzielono ich siłą, trzech żandarmów uprowadzało kobietę.
— Romek!.. Romek!.— nieludzkim zawyła skowytem i znikła z oczu męża, jeno krzyk jej słyszał i targał się, jak zwierz ranny w klatce.
Głową, zwichrzoną bezdennym żalem, z obłędem w oczach jął walić w mur ściany, nie czując krwi, która mu z czoła spływała strumieniem.
— Jezu!... Jezu!... Jezu!...— wybiegły jęki z ust, zalanych krwią i łzami.
Rozbiłby głowę i skonał w tym jęku, gdyby nie krótka, zimna komenda:
— Usmirit!..
Żołnierze oderwali go od ściany jak upiora.
Nie był to już człowiek, jeno widmo ludzkie, nie było w nim duszy, jeno wielkie rumowisko ostatecznej, krwawej niedoli.
Wkrótce dwa różne pociągi wiozły ją i jego w dwie odległe od siebie, dalekie, północne siedziby zesłańców i męczenników — za wiarę.

.........................

Nad osierociałą chatą Józefata anielskie unosiły się skrzydła i chór aniołów śpiewał pieśń niebieską, pieśń nadziei, pieśń wiekuistego trwania wierzącym.

— Nie zginiecie!... chwała i cześć w am wszystkim, którzy za wiarę znosicie katusze. Nie zginiecie... żyć będziecie wiecznie w narodzie i na ziemi własnej.Sława za wytrwanie, nagroda za męki — to przyszłość twoja bohaterski ludu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.