Głos ziemi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Głos ziemi
Pochodzenie Prawa ludzi
Wydawca Kazimierz Kotlarski
Data wyd. 1922
Druk Zakł. Graf. J . Pietrzykowski
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GŁOS ZIEMI.
Antoni powraca z Ameryki. Śpieszy bardzo do wsi rodzinnej, bo to już Wielka Sobota, przed nim zaś kawał drogi.

— Na święta do domu, do rodziny, już na zawsze — myśli Antoni z podniosłem uczuciem.
Za oceanem przebył parę lat. Dużo świata widział, dużo nowych ludzi. Dwa razy chorował ciężko z nadmiaru pracy. Przetrwał straszliwą burzę morską. Miesiącami nie widywał światła dziennego, zajęty w kopalniach. Pracował, jak wół, ciągnąc mozół, i nawet nie wiele zarobił. Pieniądze pochłonęły choroby i podróże tam i z powrotem. Nareszcie jest w kraju; rwał się do niego, tęsknił, zamierał z żalu, że może go już nie ujrzy.
Ale Bóg łaskawy, pozwolił synowi powrócić do matki żywicielki. Antoni od odległej stacji kolejowej idzie piechotą, rozgląda się ciekawie po niwach odmłodzonych wiosną, ogarnia wzrokiem rozpromienionym pola orane i futra ozimin bujnych, krótkich, lecz gęstych.
Białe i niebieskie przylaszczki rozbiegły się już po lasach, niby dzieci krasnoludków, hoże, w koszulinach, i panoszą się, głusząc młodą trawkę.Sasanki, blado-lila włochatki, tworzą miejscami sute bukiety. Idą za niemi jaskry-pływacze, rozsiadłe na zielonych tratwach liści; pełzną w bagienkach i na mokradłach i zakładają swe stolice. Głowy dumne, krzycząco żółte wzniosły do słońca, grzeją się rozkosznie i piją wodę. Na smugi zazielenione spadł z tęczy odłam fijoletowy, powstało mnóstwo fijołków.
Antoni patrzy na te cuda i łzy zalewają mu oczy.
— Oto nasz kraj piękny! Szczęśliwość sama! Gdzieżby tam Ameryce równać się do naszych pól — myśli Antoni.
Pierś mu wzbiera miłością do łanów ojczystych.
Gdy noc powoli zapadła, wędrowiec nie odpoczął. Idzie wytężając wzrok osłabiony, i wciąga w piersi zapachy, karmiące duszę stęsknioną.
— Chleb pachnie! Wszędzie pachnie nasz chleb rodzinny, jakby świeżo wypieczony przez Małgośkę moją. To ziemia tak roznosi się dokoła — medytuje podróżnik.
Idzie wśród pól i słucha, jak żaby na bagienkach zaczynają rechotać bojaźliwie. Uczą się dopiero. Raz przebił powietrze krzyk przeciągły.
— Czajki wrzeszczą! Niebożęta kochane!
Antoni mija las, nie poznając jaki, choć okolicę znał doskonale. Jest zmęczony, senny. Kilka godzin wędruje tak po omacku, odpoczywając krótko.
Zaczyna świtać; powietrze mętnieje, rzednie, różowieje. Drobne pyłki świetlne fruwają tam i sam.Niebo staje się różowo-fijoletowe, na krysztale rozpięte. Na polanach leśnych i przehalinach ciągną słonki, chrzypienie ich odzywa się, ostatnie już tej wiosny. Rozlegają się głosy dzikich gołębi.
Tyle młodego życia, tyle gwaru!
— „Święty Wincenty wesoły w ptaszęty“ mówią starzy ludzie — myśli Antoni.— Śliczności wiosenka! Kwiecień plecień“, — bo się wszystko plecie z sobą: kwiaty i ptaki i wszelaki stwór.
Świt rośnie. Srebrne blachy okuły niebo. Od wschodu rozbłyskują długie moty złocistych nici i zwijają się z runa w delje przepyszne.
Idzie ta złocistość z różem zmieszana, idzie przepiękna, wiecznie młoda, dziewica-jutrzenka, dźwigając słońce. Świat czyha na pojawienie się jej, by rozgrzmieć najwyższą radością, by powitać godnie przejasny majestat, panujący nad Bożym domem.
Antoni usiadł na granicy lasu, pod sosną, patrzy i patrzy w złotą ścianę, podnoszącą się na wschodzie. Zapomniał, gdzie jest i jaki dzień się budzi. Chciał zdrzemnąć, trud podróży zwalił go z nóg. Senne powieki nie zamykają się jednak.Antoni poznaje las dworski, widzi, że sosny te same, i droga jakby znajoma, i pole obok także jakieś przyjacielskie. Zda się wędrowcowi, że te rozłogi ramiona do niego wyciągają, słyszy ich głos:
— Synu rodzony. Nie poznajesz nas, zapomniałeś?! Antoniemu serce szarpać się zaczyna.
— Matko Boska! Śni mi się, czy co?
Z pól nadleciał wiaterek rzeźki i wywinął kozła na odkrytej głowie wędrowca, targnął go za czuprynę.
— Hej! Hej! Nie poznajesz mię, braciszku? — Hi-ha!! — terkocze wesoło.
W górze, pod świtem zapłonionym, drżą drobne skrzydełka, w uszy Antoniego leci słodki świergot skowronka:
— Gospodarzu! Go-spo-da-rzu! w pole czas, siać czas! Tralala! oj dana! Cwirrr!..
Podróżnik rozmarza się zupełnie.
Ach! jeszcze inne głosy wołają na niego:
— Klee, klee! Wróciłeś! Dzień dobry. Klee...klee! — zanosi się bocian.
— Ku-ku. Kuku!! ty i ja wróciliśmy! Kuku!
— Kukawka już jest! la Boga!!
Uderza go w słuch pisk kulików wodnych, jakby z nad stawu w Klonowie.
— A to co?!
Właśnie krzyknęła czajka rozgniewana:
— Widzita go! Nie poznał nas! Głupi! Zły...
Antoni, poderwany siłą uczuć, wstaje i rozgląda się.
— Czyżby to już? Czyżby?!
Nagle powietrze zadrżało. Buchnął weń głos dzwonów tonem początkowym. Rozlega się hejnał ogromny serc śpiżowych; wielki, niebotyczny. Roztętniały niesie się już szeroko potopem dźwięków, niesie swój ton poważny ponad pola i bory:
— Alleluja!! Alleluja!!
W naturze wszystko umilkło i słucha pieśni Zmartwychwstania w skupieniu modlitewnem.
Wędrowiec rzuca się naprzód z okrzykiem, co mu piersi rwie.
— Nasze dzwony! Klonowskie dzwony! Rezurekcja!!!
Biegnie pędem przez miedze jeszcze nagie, w skokach szalonych przesadza rowczaki pełne wody. Nie czuje zmęczenia, jeno w duszy szczęście bez granic i promienność. Oczy Antoniego wlepiają się w biały kościółek, widny, jak na dłoni, skąd właśnie wychodzi procesja.
— Boże wielki! Ja już u siebie, ja w domu!
Chwyta go płacz rzewny, łzy ciekną po policzkach rozpalonych wrażeniem.
— Jam nie poznał pól klonowskich, siedziałem drzemiąc, a za plecami miałem swoją wieś — Boże!
Wyrzut bolesny nurtuje Antoniego.
Biegnie, potyka się, zrywa i biegnie bez przerwy, prawie bez oddechu. Unosi go siła ogromna, tęsknota żenie go wskroś pól i łąk runią obrosłych.Pragnienie widoku swoich, pragnienie modlitwy wspólnej na zagonie rodzinnym, pragnienie duszy, upojonej błogością, serca, które wyszarpnęło się z piersi i leci naprzód, by paść w hołdzie przed Hostją Najświętszą.
Ameryka, ocean, świat cały wydają się Antoniemu małemi i biednemi wobec tego kościółka, wobec tych dzwonów rozkolebanych, wobec kwiecistych szarf chorągwi, co łopocą na wietrze, słońce zaś gra na nich, jak na arfie tęczowej. Bo świetny m agnat dnia wypłynął już całą wielkością i ciska na kościół, na ziemię, na lud rozmodlony zdrój darów królewskich.
Emigrant kilku potężnymi susami dopada muru kościelnego i — w środku rozwartej bramy runął na twarz przed zbliżającą się monstrancją. Załkał radosnym szlochem szczęścia, aż ból sprawiającym.Ramionami obejmuje ziemię ukochaną, całuje ją sercem miłującem, co mu wargi roztula.
— Ziemio nasza! Matko nasza. Ty nadewszystko najdroższa! — szepcze bezpamiętnie.
Wita ją, jak wygnaniec, jak syn, który zranił ją ucieczką po grosz cudzy, po chleb lepszy, niż ona dać może. Przeprasza ją teraz, że skrzywdził, że ją opuszczał. Modli się do niej i łka.
— Ona jest jedyna!
Z obcych krajów przywiózł zdrowie nadwątlone, ręce od pracy popuchłe i żal i duszę, przez tęsknotę zżartą. Aż oto znowu jest na swoim zagonie i już nie odejdzie!
— Ziemio nasza!............
Procesja zbliża się powoli, z powagą. Łomocą chorągwie o drzewce, faluje purpura baldachimu. Pieśń święta leci z potęgą bezmierną, razem z brzmieniem dzwonów, i daje światu wieść uroczystą:
Chrystus Pan Zmartwychwstał.
Pieśń szumi melodją górną, wzwyż, ponad obłoki, po nizinach zbóż, rozlewa się hojnie, wszędzie głosząc radośnie:
— Alleluja!
Antoni dźwignął się z ziemi i wmieszał w tłum ludzki. Śpiewa z natchnieniem z głębi duszy.
Nagle zawisły mu na szyi ręce młodej kobiety. Głos przepojony szczęściem, radosny, woła serdecznie:
— Antoni! adyć. wróciłeś?! Mój ty!!
— Małgośka! Żono kochana!
— Wesoły nam dziś dzień nastał! Wesoły! wołają razem, przejęci wspólną uciechą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień rozbłysł zupełnie.
Gdy dzwony umilkły, wnet gruchają świergoty, piski, wrzaski ptaków. Drzewa rozwijają swój po szum, sieją woń miodową z lepkich pączków. Wiosna się uśmiecha do życia, do słońca i ludzi.
Wiosna się rozgwarza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.