Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

modlił się głośno. Tak zeszło do rana. O świtaniu kozacy zaczęli szturmować do zasuniętych drzwi izby.
— Haziajka, dawaj zawtrak! — wołali, waląc butami w cienką ścianę i klnąc.
Teresia skoczyła, by wynieść im z komory wczoraj upieczony dla nich chleb, lecz Roman nie pozwolił jej iść i sam ją zastąpił. Zapytany o bratową odpowiedział, że chora, bo się podźwignęła. Kozacy spojrzeli na siebie i zaśmieli się rubasznie.
— Będzie ją nasz świaszczennik kurował. Wot jaki... Ha!...
Zabrali chleb i poszli do ogólnego kotła na śniadanie.
Roman opowiedział w izbie co słyszał, niepokój ogarnął wszystkich. Teresia chciała zanieść dziecko do chaty swoich rodziców i tam je ukryć, lecz Józefat nie pozwolił, gdyż na wsi panował ruch niezwykły.Nahajkami wypędzano mężczyzn i kobiety z domów i kazano im bronować drogę, czyścić, zamiatać, a gdy już wszystko było w porządku, ustawili ludzi w dwa szeregi po obu stronach drogi i naczelnik powiatu, dziki i spasiony jak wół, wołał, że będzie zaraz jechał tędy ich „batiuszka i otiec — preświetłyj archirej”, że gdy kareta się zbliży, aby wszyscy wierni parafjanie jak na komendę poodkrywali głowy. Naczelnik chciał urządzić próbę. Lud stał w szeregach, blady, znękany, wiele oczu załzawionych, ciała drżące z głodu i zimna.Naczelnik tłomaczył, że gdy zawoła „smirno“ i rękę wzniesie do góry, aby w tej samej chwili pochyliły się nisko głowy — bez czapek. Cieszył się ze spodziewanego widoku. Zlustrował szeregi, zrobił pyszną minę wodza i machnąwszy ramieniem krzyknął gromkim głosem:
— Smirno!