Z ulicy rosyjskiej/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Z ulicy rosyjskiej
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. С улицы
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Przez dwa lata potem z czego żyłem? Dalibóg, nie wiem. Za mieszkanie nie płaciłem, to się samo przez się rozumie; przebywałem po szynkowniach i chodziłem po lombardach. Głównie żyłem z pożyczek. Znajomych miałem mnóstwo w mieście jeszcze z czasów gazeciarskich. Zrobiłem w tym czasie filozoficzne spostrzeżenie, że z dowcipem i z nagłością należy pożyczać. Spotkawszy kogoś ze znajomych na bulwarze, należy pogadać, a potem nagle z taką obojętną miną wtrącić: „Ale, a propros, nie ma też pan tak rubla lub dwóch do jutra?“ Rubel to taka kwota, co wiadoma rzecz, nie obowiązuje. I tak nic nie robiąc, potrafiłem nie tylko nie umrzeć z głodu, ale jeszcze codzień wieczorem bywać podochoconym.
Od czasu do czasu trafiał się też i jaki zarobek. Jeden profesor z litości powierzył mi uporządkowanie swojej bibljoteki i zrobienie katalogu. Znany był staruszek, cały siwy, taki milutki i bezgranicznie dobry. Przez siedm miesięcy porządkowałem mu bibljotekę a jak raz zdecydowałem się ją przejrzeć, to aż jęknął biedaczysko. Nawet się rozpłakał: „Powiedz mi przynajmniej, na litość boską, przemówił, komuś sprzedawał? Ja to trzy razy, cztery, pięć razy tyle zapłacę, coś dostał, bo to przecież same białe kruki, jedyne egzemplarze!“ Żal mi się go zrobiło strasznie, ażem sam się rozpłakał, ale gdzież to można było to spamiętać? Sprzedawałem najwięcej na tandecie z ręki do ręki i na wagę.
Kobiety mnie też utrzymywały. I już to mój los przeklęty, że mi się trafiały baby najserdeczniejsze, najłagodniejsze, nawet z pomiędzy kucharek, przekupek, ulicznic, a nawet utrzymanek. Dlaczego tak było, djabli chyba wiedzą — ja nie wiem.
Ale bądź co bądź żyło się jakoś. Znalazłem drogę i do przytułków noclegowych. Razu pewnego nocowałem we Florowskim monastyrze (wogóle miałem mimowolny pociąg do różnych miejscowości duchownych). Chociaż to monastyr żeński, mimo to utrzymują tam sale noclegowe i dla jednej i osobno dla drugiej płci. Oddział szlachecki kosztuje jednego grzywiennika. Ten przytułek noclegowy nazwaliśmy od nazwiska monastyru hotelem Florida albo gospodą Florencją. Przyszedłem późno; silnie pijany. Jest tam taka długa oszklona galerja, a na prawo same komórki, każda na cztery osoby. Wskazano mi jednę wolną jeszcze pryczę i położyłem się. Rano stróż wszystkich budzi po kolei. Ja się nie wyspałem, głowa mi pęka z opilstwa, zły jestem jak sto djabłów. Patrzę vis a vis mnie krząta się młody człowiek, krótko ostrzyżony, bródka á la Anri Katr, ale bielizna na nim za przeproszeniem brudna jak noc. I wyglądam się w pasji, co będzie dalej? Młody człowiek zaczyna sobie czyścić buty. Czyści i czyści, stęka i stęka, nakoniec skończył; w butach można się przejrzeć. Potem zaczyna tak samo dokładnie czyścić surducik, kamizelkę; poczem nagle wyciąga z pod materaca spodnie; pokazuje się, że na nich spał całą noc. Pytam się go: „Na cóż to młodzieniec je tak schował, dla bezpieczeństwa? Żeby nie ukradli?“. „Nie, powiada, ja nie dlatego, żeby nie wyszły z fasonu, lepiej będą leżały“. Ja mu powiadam, czy to nie wszystko jedno w naszem położeniu, jak spodnie leżą? Byleby czyste sumienie mieć i kieliszek wódki“. A on się śmieje i pyta mi się: „A co to jest sumienie? Czy to jest co do jedzenia?“. Spodobał mi się; widzę, że człowiek nie nudny, więc proponuję wspólny spacer do traktjerni. „Ja, odpowiada mi, wogóle z przyjemnością przyjmuję zaproszenie, ale z rana to się boję, boby odemnie czuć było, a muszę iść do zajęcia“. „E, głupstwo, mówię mu, przekąsisz pan herbatą, przepłuczesz pan i przejdzie“. Zaczął się wahać, „możnaby rzeczywiście herbatą“. Tymczasem kończył toaletę. Gors papierowy, zdjął z gwoździa, kołnierzyk czyściutki, czarną krawatkę z niebieskiemi gwiazdkami; patrzę a bodajcie! Po prostu członek paryskiego dżokejklubu z żurnala mód, nawet na spodniach z przodu zaprasowanie. Ja mu mówię: „A to ci przemiana!“ A ten się tylko uśmiechnął i powiada: „U nas inaczej nie idzie!“
Słowo do słowa i zaszliśmy razem do szyneczku, do jednego, drugiego, trzeciego. Nakoniec widzę, że nasze fundusze wyciekły, i że niema czem zapłacić. Wtedy on pyta: „A która też teraz godzina?“ „Czwarta“. „Poczekaj pan tu na mnie z kwadransik“. Wdziewa czapkę ze szlacheckim galonem i za drzwi. Spuściłem nos na kwintę i mówię sobie: No, stary przyjacielu, teraz punkt ciężkości przeniesiony na ciebie. Oczywiście nie obędzie się bez kozy. Dowcipny jednak figiel ze strony tego młodzieńca. Ale mimo to czekam. Kazałem sobie dać gazetę. Przechodzi kwadrans i dwadzieścia minut i pół godziny i więcej... Zdążyłem przeczytać już wszystkie inseraty o tem, że uciekł czarny pudel, że potrzebny reporter... Przyznaję, żem upadł na duchu. Kelner chodzi koło mnie z najgroźniejszą miną. Przychodzi do stołu i dalejże mi pod nosem ścierać z obrusa serwetką i bez potrzeby przestawiać nakrycia. Co tu robić? Już mnie zebrało na odwagę, żeby poprosić o rachunek, gdy nagle wpada mój młody człowiek. „Cóż, naczekałeś się pan?“ „No, niby przyznać muszę...“ „Ale, głupstwo. Kelner, co się należy?” „Dwa dwadzieścia!” „Daj nam tu jeszcze butelkę czerwonego, a tu masz” — i brzdęk złotem o stół.
Poprzyjaźniliśmy się tego dnia a wieczorem zwierzył mi się zupełnie: „Moje zajęcie, powiada, całkiem proste, choć nie tak łatwe, jakby się na oko wydawało. Ja — strzelam”. „Niby jakże to pan strzelasz? Żebrzesz pan z powodu ubóstwa?” „Nie, zupełnie nie tak. Na ulicy z powodu nędzy żebrzą nieogoleni, z sinymi nosami i w łachmanach; dla takich dwudziestówka to bogactwo Szecherezady. A sam pan osądź, czyby się ktokolwiek odważył dać mnie dwadzieścia kopiejek, gdy mam uniformową czapkę na głowie, schludny garniturek, a w dodatku pięknie brzmiące szlacheckie nazwisko? Wchodzę śmiało do domu, każę się zaanonsować, przedstawiam się, podaję rękę jak równy równemu. „Proszę mi wybaczyć, że nachodzę, ale chwilowo znalazłem się w przykrych okolicznościach, oczekując z dnia na dzień otrzymania posady... Jakżeby się ten odważył dać mi mniej jak rubla? Nigdy w życiu!“
Spodobało mi się wszystko, co mi opowiadał. Spróbowałem i ja na drugi dzień tej samej taktyki. Bałem się z początku, ale nic, po trochu się wzwyczaiłem, przywykłem i począłem strzelać jak mistrz. Gdybym był nie zachorował, tobym był nie zaniechał tego życia. Ono i poniżające i niebezpieczne, ale zajmujące i zawsze pieniądze w kieszeni — duże pieniądze i lekkie.
Liczyć trzeba zawsze na psychologję. Wchodzę naprzykład do inżyniera, wtedy robię technika budowlanego: wysokie buty, w kieszeni stary meter drewniany; u kupca jestem byłym subjektem; u mecenasa sztuki — autorem; u wydawcy — literatem; pomiędzy oficerami robią na mnie składkę, jako na byłego oficera. Encyklopedja!... Lawirować trzeba i wyślizgiwać się jak wąż, każdej chwili na pikiecie, cały na baczności, aby się nie zdradzić, nie przesolić, nie wpaść w żebraczy ton. Cały czas patrzeć mu w oczy, nie i nie w oczy, ale nad nos, bo w ten sposób ostatecznie i sam się człowiek nie miesza i jemu się zdaje, że masz taki rzetelny, honorowy wygląd biednego pracownika, prześladowanego przez losy. Najważniejsze wyczekać, kiedy on się stropi i zażenuje się albo za ciebie, albo za swój wspaniały gabinet. Najtwardszego człowieka można koniec końców tak zawstydzić, że oczy spuszcza i zaczyna ręką w kieszeni szukać portmonetki. Wtedy trzeba nacisnąć pedał i niema czego obawiać się przesolenia. Wszystko jedno, że on ci w głębi duszy nie wierzy i żeś mu do ostateczności wstrętny, ale już nie dać, nie ośmieli się, nie zdecyduje się. W tem psychologja.
Prawda, że trafiało się i inaczej. Raz strzelałem ja kiedyś w członka jakiegoś słowiańskiego czy bałkańskiego Towarzystwa w Odesie. Nie, przepraszam, nie słowiańskiego Towarzystwa, bom potem się dowiedział, że on sam jakieś Towarzystwo zawiązał. On był, zdaje się, Czech, czy Chorwat, czy coś w tym rodzaju. To jego Towarzystwo miało za zadanie, by się zbierali w oznaczone dnie świąteczne dzieci i dorośli, przeważnie ludzie z prostego stanu w dużym lokalu bez ograniczeń jakichkolwiek, więc by mogli tam przychodzić i studenci i oficerowie i gimnazistki, a nawet mogłyby się i władze tem zainteresować, gdyby i gubernator i arhierej albo policmajster, jednem słowem idylla w cieniu drzew. I aby wszyscy w tem zgromadzeniu pod kierunkiem tego dalmatyńca śpiewali pieśni wyłącznie patrjotyczne i nabożne. Ale ja silnie podejrzewam, że całe to nabożne, śpiewackie Towarzystwo nie było niczem innem, jak tylko strzelaniną, ale na bardzo wielką skalę zakrojoną! Zresztą wiem to z pewnością, że pisywał on listy do różnych wysoko postawionych osób i ustawicznie naciągał na cele ideowo-patrjotyczne.
Zapędziłem się do niego. Poważny, ogromny pan, broda do pasa, twarz szeroka, taka otwarta, dobrotliwa, łysy.
— „Pan prezes owego wspaniałego, sympatycznego Towarzystwa? — „A jakże... ja, ja! — Cały na pańskie usługi“. I obiema rękami ściska mnie za rękę. Zacząłem ja mu śpiewać. Śpiewam i śpiewam, a on coraz uprzejmiejszy, głową w takt mi przytakuje, jakby porcelanowy słoń. W końcu powiada: „Wszystko to bardzo ładnie, ja rzeczywiście gotów jestem służyć, czem mogę, ale wybaczy pan, że muszę mieć dowód, że pan jesteś właśnie tym, za kogo się przedstawiasz. Dlatego pozwól pan zobaczyć pański paszport“. Coś mnie kolnęło w sercu, ale niedoświadczony i nieostrożny wyjmuję z bocznej kieszeni legitymację — w strzeleckim zawodzie należy ją mieć zawsze przy sobie — i podaję mu ją. On błyskawicznie buchnął ją do szuflady i trzask, zamknął ją na klucz, a palcem przycisnął taster dzwonka elektrycznego. „Dasza! Biegnij natychmiast po policję!“ Zacząłem go błagać, na kolana przed nim padać, obrośnięte ręce mu całować, ale ani rusz. Zagadałem do niego ostrzej, a ten najspokojniej wyjął z drugiej szuflady rewolwer i położył go przed sobą. „Spróbuj-no!“, powiada. Energiczny mężczyzna. Musiałem odsiedzieć dwa miesiące za niedozwoloną profesjonalną żebraninę.
No, ale to przypadek wyjątkowy. O drugim takim anim nawet nie słyszał nigdy. Dlatego, że, a mówię jak przed Bogiem, położywszy rękę na sercu, dlatego, że ludzie jeżeli ich brać nie hurtem, ale pojedynczo, to po większej części przyzwoici, dobrzy, zacni i czuli na nędzę. Prawda, że pomagają oni częściej nie tym, co się należy. Ale niema rady, nahalność zawsze prawdopodobniejsza od potrzeby. Czegoż się pan śmieje? Za pańskie zdrowie!
Dalej, dla czego to życie było przyjemne, to dla wolności. Sprzykrzyło mi się w jednem mieście, tom strzelił do innego i nawet bilet II. klasy wydusił, spakował kuferek i do następnego i do stolicy. Na powiat, do właścicieli dóbr, do Krymu, na Wołgę, na Kaukaz. Pieniędzy wszędzie masa, nieraz po dwadzieścia pięć rubli na dzień zarabiałem, piło się, kobiet się przerzucało bez liku — raj!
Prawdę mówiąc to przychodziło i przyciągnąć pasa czasami. Bywały miasta, gdzie wszystkie adresy były zepsute, bo albo za dużo zjechało się strzelców, albo niektórzy z nich zjawiali się pijani albo też wpadli w ręce policji i przez to do gazet i szup!... Tak, że nie szło. Męczy się człowiek i męczy, z hotelu przenosi się do przytułków noclegowych, zbytnie ubrania puszcza i bieliznę...
Wtedy nie było już co grymasić i trzeba było palić na ulicy. W tem to już wyrobił się szablon. Trzeba strzelać szybko, żeby nie dokuczyć, nie zatrzymywać, a i faraonowych myszy trzeba unikać, dlatego musisz się starać skoncentrować wszystko razem i zwięzłość i dobitność i krasomówstwo. Bijesz na aktora naprzykład: „Łaskawy panie, minutkę uwagi! Artysta dramatyczny — w roli nędzarza! Kontrast rzeczywiście straszny! Okropna ironja losu! Nie rzuciłby pan kilka centimów na obiad!?“ Do studenta mówię tak: „Kolego! Pomóż byłemu pracownikowi, wydalonemu administracyjnym porządkiem ze stolicy! Trzy dni nie miałem w ustach ni ziarnka maku!“ Gdy idzie wesoła kompanja podchmielonych, walę na oryginalność: „Panowie zrywacie róże życia, mnie zostają ciernie. Wyście syci, a ja głodny. Wy pijecie lafit i soterna, a moja dusza pragnie ordynarnej hary! Pomóżcie do zdobycia półkwaterka byłemu profesorowi czarnej i białej magji a obecnie kawalerowi zielonego węża!“ Skutkuje... Uśmieją się i dadzą, czasem nawet więcej, jak się spodziewałeś.
A jakie ananasy były wśród nas! Jeden naprzykład, niejaki Zabłoński, wysokiego wzrostu piękność, brodę i wąsy golił, twarz pełna, nos orli, niema co, pierwszy amant stołecznej sceny! Ten cztery tysiące rubli rocznie puszczał. I nie pił, z kobietami się nie rozbijał. Miał słabość do szykownego ubierania się. Surdut zawsze najmodniejszy, frak — na wszelki przypadek, brązowe rękawiczki, garnitur koloru takiego elektrik, laska ze srebrną rączką, palto stosowne do pory roku. Chwalił się, że od piętnastego roku życia nic rodzinę nie kosztował. Zadziwiająco dobrze znał geografję Rosji. Bywało, że mu ktokolwiek dla żartu wymienił jaką lichą mieścinę, to on natychmiast recytował: „Stoi nad rzeczką Wichładą, młyn walcowy, z inteligencji jest tam prezes zarządu, taki sobie, daje ale skąpo; okolniczy dziki marszałek szlachty jak trzeźwy — wygania, jak pijany — daje ile żądasz“. I tak ze wszystkimi szczegółami.
Śliczny naród! Byli między nami tacy, którzy sami nie strzelali, ale tylko podawali adresy, służyli za książki adresowe. Taki zawsze razem z tobą wychodził na robotę. Idzie przez ulicę i zaraz zaczyna mruczeć pod nosem, tajemniczo: „Na prawo murowany dwór, Szpeht Arnold Karłowicz, architekt; bezwątpienia przyjmie, z początku będzie wymyślać brzydko, ale nie trzeba się stropić, ale przegadać jak wielbłąda. Piątka“. Albo: „Arystarhow Paweł Pawłowicz; u siebie w domu nie daje, trzeba go złapać w banku ziemskim między trzecią a piątą: nie cierpi długich rozhoworów“. „Girczycz mechanik obok; zepsute miejsce, ani pensa“. „Margareta Francowna Pauli, śliczna kobieta; do niej trzeba napisać kaligraficznie i literackim stylem; kocha się w literaturze pięknej“. I tak dalej. Rozumie się, że takiemu przewodnikowi należy się połowa albo trzecia część, zależnie od umowy.
Byli i tacy, którzy tylko pisali listy niewykształconym. W tem był też szablon: „Najszanowniejsza, Najzacniejsza Pani i Dobrodziejko! Wielkiego miłosierdzia pełne Twoje serce i znane współczucie dla bliźnich przez losy prześladowanych, ośmielają mnie“... i tak dalej etc. etc. Takich listów nosi się przy sobie z pięć, ze sześć na wszelki przypadek bez adresu niczyjego. Niektórzy dołączają do listu swój paszport i później przychodzą po niego.
Byli starcy, którzy we dwóch i trzech miejscach otrzymywali co miesiąc pensję i z tego żyli. Dla takiego starca najważniejszą rzeczą poczciwy wygląd dopełniony siwizną. Ale i jakież oni mają potrzeby?! Herbata, tytoń, kieliszek wódeczki, gazetka i zresztą nic więcej.
Był jeszcze, pamiętam, i niejaki Bogojawleński, poprzednio seminarzysta. Złota, rozumna głowa, ale z wejrzenia zupełnie szewc i do tego zezowaty. Ten zazwyczaj siadywał u siebie w numerze rozebrany do koszuli, pił i listy pisał. A około niego kręciło się kilku ludzi na posyłkach. Ach! Jak on pisał! Przedewszystkiem kaligrafja. Pismo okrągłe, czarne (tuszem pisał), nadzwyczaj czytelnie, jak najpiękniejszy druk. A dalej styl. Cudów dokonywał listami. Wiadomo ogólnie, że niepodobna wzruszyć popa — to fakt. To istne krzemienie! Myśmy ich wszyscy omijali. A on jak wytnie takiemu archimandrycie ośm stronic z różnymi tekstami i to wybiera mu nie takie teksty, jak np. „ręka dającego nie zbiednieje“ albo „proście a będzie wam dano“, ale takie „z Mądrości Syna Syrakowa“, z proroka Borucha i do tego jeszcze w nawiasie doda: „ustęp ten a ten, wiersz taki a taki“. Wspaniałe pisywał listy i nigdy nie doznał odmowy.
Ale żaden nie składał pieniędzy. Wszystko się przepuszczało. Kobiety to ta niektóre składały na książeczki oszczędności, ale i to do pierwszego miłosnego stosunku. Znaną jest maniera u kobiet, strzelać „na maszynę do szycia“. Takim pomagają czasem dość obficie, ale przystojnym i to rzadko bezinteresownie.
Może szanownego pana to nie zajmuje, może pan nie życzy sobie... To tak z początku.
Straszna to hołota, ci strzelcy, gorsi od kryminalistów. Ci ostatecznie stanowią jakąś jedność, mają swoje ambicje, odwagę. Strzelcy — nie. Za rubla sprzeda i zdradzi jeden drugiego, splugawi, zdenuncjuje, spotwarzy. Zazdrośniki, kłamcy, tchórze, łakomcy. Wogóle powiem, szanownemu panu, że ilum widział włóczęgów, to z nich najgorsi ci, co się z klasy wykształconych rekrutują! Wszyscy ci dymisjonowani oficerowie, przepite studenty i aktorzy. Wstrętni! Na słodki kąsek łakomi a pracy nienawidzą wszystkimi fibrami duszy. Cóż? Ja tu mówię i o sobie. To nie to, co prawdziwe włóczęgi. Taki leży na słońcu do góry brzuchem i niczego mu nie trzeba. Pakuje do brzucha czarny chleb z arbuzem. Wyleży się, to idzie do przystani grzbiet łamać. Cóż jemu? Nie boi się niczego, nikogo nie uznaje, nikomu się nie kłania. To też trzeba przyznać, że patrzyli oni na nas, strzelców z profesji, jak na gady. Ale co? Kiepskie złodzieje, oberwańcy i ci nami gardzili. A trzeba się było i z nimi spotykać na noclegach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.