Z ulicy rosyjskiej/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Z ulicy rosyjskiej
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. С улицы
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Dostałem ja się z kolei w zawodzie strzelca do Krymu. Krym, uważa szanowny pan, jak cały Wschód wogóle, to istne gniazdo włóczęgów i aferzystów, a kto tam już raz był, tego pociągnie tam zawsze. Ciepło, morze, góry, pięknie, pieniądze się walają do koła. Dlatego też tam aż się roi od nierobów. Osiedliłem się tam i ja. Z jednej strony związałem się z jedną babą, a do tego puszczała mi się krew ustami, więc trzeba było osiedlić się w cieplejszym klimacie. Zapuściłem tedy korzenie na Krymie.
Z początku mi się wiodło, ale wkrótce się urwało. Nastała zima, mroźna, a ja bardzo osłabłem; nocą poty, dniem febra, zacząłem kaszleć, po prostu z nóg leciałem. Bieda! Najważniejsze, że sezon się kończył, złote barany wyjechały do Moskwy, do Petersburga, zostali tylko chorzy golcy. A miejscowym mieszkańcom rdzennym osoba moja naprzykrzyła się do ckliwości. Spotykali sucho: „Przepraszam, pan znowu? Już po raz czwarty? Wybacz pan, ja nie Vanderbildt, aby wszystkich brać na utrzymanie“.
Kobieta mnie porzuciła. Ładna była bestja, gorąca, zła, niecierpliwa, nienasycona; przez całe moje życie jedna mi się taka trafiła. Lubiła żyć szeroko, Polka była. Wołali ją Zosia. Na pożegnanie zrobiła mi skandal na ulicy; wpadła w pasję, żem nic nie dostał. „Ty — krzyczała — nieszczęśliwy strzelcze, plugawcze kryminalny, podłe ścierwo!“ Poszła i już do domu nie wróciła.
Straciłem głowę. Jakoż z litości jednego kapitana dostałem się parowcem z Krymu tutaj. Tu poszło jeszcze gorzej; po prostu, nędza! Zima ostra, ja w letnim paltociku, buty dziurawe, kaszel mnie zgina we dwoje. Wiatr od morza dogryza — ach! aż przegania ze strony na stronę. Żem ja to przeżył, wydziwić się nie mogę! A najgorsze ze wszystkiego, że straciłem odwagę. Proszę, a głos mi się łamie i łzy duszą. Wtedy poznałem, że prawdziwa nędza rzadko znajduje współczucie. Prawdziwe nieszczęście, nie wiedzieć dlaczego, wygląda nienaturalnie. „Tyś pijany, obrzydliwcze, jedzie od ciebie jak z kufy, idź się przespać!“ A ja nietylko, żem nic nie pił, ale nie jadłem od wczoraj. Poszedłem do doktora. Umyślnie ze złości wybrałem najdroższego. I co szanowny pan sobie myśli? Okazał się najpoczciwszym człowiekiem. Nie mówię już, że mnie leczył za darmo. Myśmy się na doktorów nigdy nie uskarżali. Jak już który był bardzo wzięty, to bywało powiada: „Nie mam czasu rozgadywać się z panem; tu masz pan kartkę i idź pan do mojego asystenta“. A jeszcze na wychodnem woła: „Słuchajno pan, gdzież pan idziesz? Panu może pieniędzy potrzeba? Masz pan tu, a wychodź pan prędko“. A ten po prostu, poczciwa dusza, choć żyd, leczył darmo, dawał na lekarstwa, obdarzał ubraniami, które były, uważa szanowny pan, z przeszłego wieku. Darował mi palto na wełnianej wacie. Zacząłem się po trochu poprawiać. Raz mi mój doktor powiada: „Słuchaj jegomość, nie przykrzy ci się bez zajęcia? Ja tu miałbym dla ciebie posadę. Chciałbyś być za buchaltera pod „Wschodnią gwiazdą?“ — „Całą duszą, rękami i nogami“. — „No to idźże tam o jedenastej jutro, zgłoś się do gospodarza i powiedz, że ja cię posyłam. On już wie“.
Dostałem się do hotelu i trochem odetchnął. Obowiązek lekki — siedzę i piszę sobie rachunki dla odjeżdżających. Pensji dwadzieścia pięć rubli, stół, herbata od właściciela, pokój, prawda pod schodami, ale ostatecznie pokój, własne legowisko. Rozejrzawszy się, począłem zarabiać trochę na rachunkach. Robiło się to całkiem po prostu. Gościowi pisałem rachunek trochę wyższy, a do książki wpisywałem rzeczywisty, różnicę brałem. Nieporozumienia były bardzo rzadkie. Zdarzyło się, że pakuje mi się do kantoru jakiś obcy ziemianin w prochowniku i zaczyna harmider, to ja mu natychmiast z miłym uśmieszkiem: „Ach, czyżby możliwe? Takiemu szanownemu gościowi? Natychmiast się to sprawdzi... Uważa szanowny pan, że to dwadzieścia numerów, zamięszanie“... Zagaduję go... mięknie.
A przecież, przecież stanowisko było dość liche. Zacząłem się rozglądać naokoło i widzę, że kelnerzy lepiej stoją, jak ja. Po cztery lub pięć rubli zarabiają dziennie, a nawet po sześć, siedm a nawet po dziesięć przy sposobności. Do tego muszę dodać, że ze mną byli sobie sans façon. Myślał ja, myślał, gdy w tem opróżniło się jedno miejsce kelnera. Poszedłem do gospodarza i prosiłem o nie. Ten z początku zamrugał oczami i powiada: „Zmiłuj się pan, jakżeż to? Pan przecież wyższy oficer, jakże to panu tu będą „ty“ mówić! Mnie to nawet nie będzie składnie zwracać się w ten sposób do pana, a nie mogę robić różnicy, sam pan to zrozumie, nie wypada“. Uspokoiłem go, odkrywszy mu część mojego życia, oczywiście nie najciemniejsze ustępy, ale przecież opowiedziawszy mu niektóre zdarzenia. Zgodził się. Mądry był człowiek.
Z początku mi kelnerzy srodze dokuczali, bo bądź co bądź z lepszego byłem stanu; byłem oficerem, niedawno jak pan w redakcji siedziałem. Lecz to przeszło. Bo primo ja sam miałem ostre zęby, secundo, mam doskonałą zdolność naginania się do wszystkiego. A czem jeszcze zdobyłem sobie u nich poważanie — to wiadomościami prawno-sądowemi. Kelnerzy mają ustawicznie do czynienia z sądem i z policją, po największej części z powodu awantur i niepłacenia rachunków. Trudno mi też było przywyknąć do tej służby. Kelnerstwo to tylko tak na oko wydaje się łatwem. Przedewszystkiem trzeba cały dzień trzymać się na nogach, a bywają dnie, że i na chwilę usiąść nie można. Starzy kelnerzy uczyli mnie między innemi z początku, że lepiej jest zupełnie nie przysiadać, bo człowiek rozdelikaca się i cały słabnie. W pierwszych dniach jak przychodziłem do domu, to tak mnie bolały krzyże i nogi, żem omal nie krzyczał.
Potem pamięć potrzebna szczególniejsza. Na który stół nosisz, co w kuchni obstalować, ile marek należy się w bufecie, a jak zażądają rachunku, trzeba wszystko pamiętać. Zapomnisz o czemś — awantura gotowa. Ale i z tem szybko się obeznałem i począłem funkcjonować nie już tak, jak inni, ale lepiej. Stali goście bardzo mnie lubili, szczególniej ci, którzy przychodzili do separatek z porządnemi damami. Może być dlatego, żem był obyty z życiem więcej, jak inni. Znałem ja ten interes. Nie wlepiam ślepiów w damę, nie włażę do separatki, gdy nie muszę, przy drzwiach nie sterczę, zachowuję się skromnie i swobodnie. Inny, choć i stary kelner, co zęby zjadł na kelnerskiej służbie, a nie rozumie, jak w takich okolicznościach powinien się zachowywać. Robi wesołka, omal że się nie umizga, włazi do separatki nie wołany, niby spuszczać story w oknach. Zdaje się mówić: „My przecież wiemy, pocoście tu przyjechali. Wiemy, ale milczymy“. A ja tę całą politykę szybko posiadłem. Lubiły mnie też te kompanie, które szeroko hulały. Bywało, nawiozą śpiewaczek, szansonistek takich najlepszych, wyprawiają bezeceństwa takie, coby inny tylko plunął, a ja jakby nigdy nic, usługuję tak, jakby naokoło mnie nie ludzie byli, ale bezduszne rzeczy. To też moi goście tak zwykle mówili kelnerom: „Nie, przyjacielu, masz tu dobry napiwek, ale idź zawołaj tutaj do posługi Andrzeja, bośmy do niego przywykli“.
Jak się kończyło u nas w restauracji wydawać kolację, to przy bufecie zostawał się tylko jeden kelner dyżurny na przypadek, gdyby z pod numerów kto czego zażądał. A nas większa część braliśmy fraki we węzełki i szli do restauracji „Wenecja“ posiedzieć ze dwie godzinki, pograć w karty i w bilard.
Jak my się tam ze służbą obchodzili, Boże wielki! Rozwalamy się na stołkach, nogi nie omal na stół: „Ej, ty chamie, gwoździu!“ Innych nazwisk nie było dla usługujących. „Nie widzisz sukinsynie, komu służysz? Jakiś likier przyniósł? W pyski was walić chamów!“ Ten oczywiście widzi, że nad nim znęca się swój brat, zuchwalec bezczelny, ale musi milczeć z obowiązku. Napiwki dawaliśmy za to grube.
A jak obrabialiśmy między sobą państwo, które u nas bywało! Bo też i prawdę powiedziawszy, państwo myślicie, że my jak manekiny, nic nie widzimy, nie słyszymy, nie rozumimy. A przed nami nic się nie ukryje. Wiemy, kto lubi pić na cudzy rachunek, kto pieniądze towarzyszowi potajemnie zabiera do węzełka z chusteczki albo wsuwa do buta. Gdy zaś dama przyszła raz do gabinetu z jednym panem, a drugi raz z innym, to zapewniam szanownego pana, żeśmy napewno zawsze odgadli, który z nich był mąż, a który... tak. Na takie to nie mieliśmy innych nazw, jak swołocz, włóczykij i flondra. Lubiliśmy też rozgadywać się o właścicielach restauracji, jak to który z nich dorabiał się. Przy tej sposobności zrozumiałem „Tajemnice dworu madryckiego“. Co nazwisko, to zbrodnia, grabież, zabójstwo albo jeszcze gorzej.
Pozwoli szanowny pan przedstawić sobie kolekcję: Jarczenko, właściciel pierwszorzędnego hotelu „Berlińskiego“, dwanaście tysięcy czystego dochodu. Historyczne dane: Był przez trzy lata portjerem w domu publicznym, założył obskurny szynczek, a w pięć lat z tego hotel „Berlin“. Teraz puszcza własne konie na wyścigach. Zwracam uwagę, że właśnie w tym domu, gdzie on był portjerem, ostatni raz widziano obywatela ziemskiego Onofrienkę, który może sobie szanowny pan przypomina, zginął bez wieści. Z tego powodu siedział Jarczenko sześć miesięcy w śledztwie, ale go wypuszczono dla braku dowodów.
Cypeniuk i Leszczeniecki. Jeden trzyma bufet na statkach parowych, drugi hotel „Warszawa“. Obaj mają własne kamienice. Cypeniuk — znany. Leszczeniecki ma utrzymankę, jakąś wiedeńską gwiazdę. Pierwej oba służyli za kelnerów numerowych w hotelu „Kijów“. Za nich jeden kupiec z Moskwy nagłą śmiercią zakończył życie w numerze. Cypeniuka wzięli, bo go zdradziły podrapania na rękach i na czole. Marynowali go w śledztwie półtora roku, ale nie mogli sobie z nim dać rady. Zaciął się, jak byk, no i puścili go.
Teraz Kazimierz Chrzanowski. Ogród „Tiwoli“ z kafeszantanem. Jeździ automobilem. Zajmował się maklerstwem. Trzy swoje siostry puścił w obrót, każdą w piętnastu latach, co było podstawą dalszej jego karjery.
Nagórski był na utrzymaniu u sześćdziesięcioletniej staruchy. Malewicz — umeblowane pokoje na Wielkiej Dworjańskiej, 300 numerów, toż samo, tylko jeszcze gorzej, wstyd mówić. I tak dalej. Słowem wszyscy „Ustawa karna“ na gębach. Ja też wogóle mogę szanownemu panu przyznać się, że w te opowiadania o prostych chłopach, co przychodzą do stolicy z łapciami na ramieniu, a umierają w posiadaniu miljonów, które własną pracą zdobyli, słabo wierzę. We fundamencie takich fortun leży zawsze oszustwo, jeżeli nie krew.
Myśli szanowny pan, żeśmy ich potępiali? O! Przeciwnie! Mówiło się: „Ot, zuch, jak się sprytnie urządził. Nie było się nad czem namyślać. Niechby się ino mnie coś takiego trafiło, tak samobym po łbie walił!“ Rozjuszaliśmy się wszyscy, jakieśmy o tych rzeczach rozprawiali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.