Z ulicy rosyjskiej/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Z ulicy rosyjskiej
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. С улицы
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Czem ja byłem potem? Raczej niech szanowny pan zapyta, czem ja nie byłem? Jakie mnie się przytrafiały koziołki! Byłem dziesiętnikiem przy budowie kanałów, byłem palaczem przy nawigacji Azowskiej, byłem rysownikiem, komiwojażerem, uczniem u dentysty, nosiłem worki w przystani, a w tem mieście byłem nakładaczem w drukarni. W tym czasie, gdy byłem nakładaczem, ożeniłem się. Głupio to wypadło. No, ale wszystko jedno, bom w półtora roku uciekł i porzucił żonę z dzieckiem. Zajmujące mieliśmy dziecko, po prostu rozkosz! Ale, bo ja też wogóle do szaleństwa kocham dzieci i zwierzęta. Rozeszliśmy się bez żadnych ceregieli. Nie było ani kłótni, ani bitki, ani zdrady. Po prostu mnie coś pognało pewnego majowego poranka. Przy tem miałem takie przekonanie, że bezemnie to sobie żona potrafi jakoś takoś urządzić życie, a przy mnie musi wszystko pójść w djabły. Wobec tego, nie mówiąc ani słowa, zakrywszy płaszczem pół twarzy, wsunąłem po prostu paszport do kieszeni i jazda do innego miasta.
Potem byłem śpiewakiem, występowałem w chórze operetki, także i przy teatrze w dramacie służyłem, występując w rolach chłopów i jako drugi komik ze śpiewem. Posługaczem w monasterze byłem rok cały. A zresztą to już i nie pamiętam.
Z monasteru wyrzucili mnie nagle w jednej chwili. Byłem tam przydzielony do posług w izbach gościnnych. Nieźle się wiodło, życie było wesołe. Z okręgowej kasy płacili mi dziesięć rubli miesięcznie przy całem utrzymaniu, no i były poboczne dochody. Piło się ślicznie przy każdej sposobności... Wogóle dobrze się działo. Chytry najczęściej się wiesza przy świętych... Tak już jest. Latem do spowiedzi złaziło się do nas tysiące bab, po największej części wiejskich, kupcowych i mniejszych właścicielek realności, różnych, i młodych i starych. Szczególniejsza to rzecz, że niema dla kobiety nic słodszego, jak grzeszyć i z tego się spowiadać i znowu grzeszyć. A już tem częściej, gdy się znajdą w miejscu tak wspaniale urządzonem do modlitwy, do wzdychania, gdzie tak miło, tak spokojnie... A oto, dlaczego mnie wygnali z tego świętego miejsca.
Wisiały tam na ścianach w tych gościnnych izbach takie drukowane karty, nie do modlitwy, ale takie... jakby to powiedzieć... rymowane sentencje ojca Powsiekakia. Tytuł miały: „Walka duchowna z niewidzialnym wrogiem“. Do dziś dnia pamiętam urywki z nich, jak np.: „Bracie, módl się, gdy drzwi zamykasz, bo wtedy zwierza duszegubnego unikasz... Rozewrze on paszczękę grzechu ognistego, a ty nie zaniedbuj kłaść krzyża świętego... Usiłuje on cię trzasnąć lenistwa ogonem, a ty go odganiaj skruchą, no, i postu szponem... Naprzeciw baterji jego lubieżności niech dusza twoja prędko wał mocny wymości... Będzie on w ciebie walił kartaczem zazdrości, lecz cię obroni Zbawiciel od jego podłości“... I tak dalej o bombach, granatach, patronach i kulach. A... ja z braciszkiem od gościnnych izb, Prokorem, jakem się raz urżnął, wziąłem ołówek i ponad tamtymi wierszami podopisywałem moje własne, coś nakształt tych, co to, za pozwoleniem, pisze się po ścianach w miejscach ustępowych. I zupełnie o tem zapomniałem.
Aż tu raz nagłe nasłali nam nowego przełożonego. Przyjechał ten nowy komendant do monastyru, pooglądał, błogosławił i był bardzo zadowolony z porządku. Nakoniec przyszedł do gościnnych izb poważny taki pasterz, okazały, brodaty, nie arhirej, ale konfitura! Za nim ojciec ichumen, ojciec kaznaczej, ojciec ekonom i inni ojcowie; wszyscy bracia się zgromadzili. No i my służba z gościnnych izb stoimy skromnie pod ścianami z pobożnemi minami jak zdrętwieli.
Biskup się zapytuje: „A co to wy tu macie na ścianach?“ — „To, mówi ojciec ekonom, porozwieszaliśmy zasady zbawienia dla prostego ludu... niby w formie wierszów“. Podszedł najprzewielebniejszy, popatrzył chwilę, potem obrócił się do braci, cały czerwony z gniewu. „Czyj to nikczemny ołówek popisał te obrzydliwości?“ Potoczył oczami po nas wszystkich. Bystry arcypasterz spostrzegł, że Prokor zmienił się na twarzy i zaraz na niego palcem wskazał: „Ty!“ Prokor bęc mu do nóg: „Odpuść najprzewielebniejszy władyko, byłem tego pisania świadkiem, lecz za słaby byłem, aby nie pozwolić. To pisał posługacz Andrzej“. Zwrócił się wtedy władyka do mnie: „Jeżeli, powiedział, w jabłku znajdzie się robak, to się go wyrzyna ze środka i odrzuca, aby całe jabłko nie przepadło. Jutro wygnać tego pisarza z monasteru. Niech w ulicznych gazetkach uprawia swoje podłe rzemiosło“.
I co szanowny pan myśli? Pokazało się, że to był naprawdę prorok! Nie minęło i trzy miesiące, a za wolą losów rzeczywiście umieściłem się przy jednej gazecie, najprzód jako korektor, a potem jako reporter.
Lekkie tam było powietrze i wesołe, bo nie żądali ani wykształcenia, ani talentu, a sprawy załatwiało się głównie w szynkowniach, kawiarniach, wszyscy naokoło schlebiali! Miło! Lecz i tutaj się urwało. Taki już ten mój los.
Zarabialiśmy wszyscy po trochu ubocznie. Naprzykład w ogrodach zamiejskich, w kafeszantanach koło bufetu. Wspomniało się w dziesięciu wierszach dajmy na to, że wczoraj widzieliśmy nowozaangażowaną przez niestrudzonego właściciela „Gwadalkwiwiru“ meksykańską gwiazdę Puzu-Lapuzu, występującą jako niezrównana... i t. d., no i jest kredyt. Fejletoniści reklamowali tak niby mimochodem gastronomiczne zakłady, romansopisarze prowadzili swoich bohaterów po pewnych restauracjach i tak dalej. Odkarmialiśmy się też i przy sądach pokoju. Sądzą np. piekarza za to, że u niego czeladź sypia w korytach, restauratora za to, że u niego brud, cukiernika za sacharynę, a już najczęściej piekarzy i cukierników. A ja sobie siedzę za stołem sądowym na widoku i od czasu do czasu coś notuję w notesiku. A komuż miło figurować w kronice gazety? Otóż niby ja to coś notuję, a zerkam na bok i widzę, że mój piekarz nie odchodzi, choć sprawa jego już dawno skończona; nie odchodzi, a ciągle na mnie niespokojnie okiem rzuca. Tak ja z dziesięć minut jeszcze sobie bałamucę, a potem swobodnie, jakbym był u siebie w domu, wychodzę ze sali. On za mną, na ulicy pyta czułym głosem: „Przepraszam najmocniej, czy pan nie reporter? A ja basem na niego: „Reporter — czego pan chcesz?“ „Ja, tak, he... he... he... Bo to właśnie moja teraz była sprawa, może pan słyszał?“ — „Słyszałem“. „A czy pan notował?“ „Notowałem“. „E, bo to taka sprawa; po prostu niepotrzebnie mnie pan zaprotokołował... Ale, ale przepraszam, bośmy to przecież na ulicy, stoimy... Nie byłby pan łaskaw wstąpić tu ze mną na chwileczkę? Tu obok jest restauracja... jabym panu to wszystko... w porządku... Uważa pan, bo to i pora stosowna na kieliszek wódeczki. A są tu podobno i flaki po polsku. Możebyśmy wstąpili?“ Na chwilę robię się surowym. „No i owszem, na to mówiący i sam miałem nie co innego na myśli, więc zresztą umówmy się, że na połowę płacimy. My w redakcji mamy osobno na wszelkie tego rodzaju... jakże tam...“ Oczywiście wychodzi się z traktjerni i sytym i pijanym i z dziesiątką w kieszeni.
Powtarzam, że się urwało, a urwało się dlatego, żem nie mój kąsek połknął. Był u nas w redakcji niejaki Frukt, który prowadził kronikę miejscową i pisał niedzielne fejletony. Po prostu szanownemu panu powiem, że to był lew, nie człowiek! Sam niech szanowny pan osądzi, czy dużo można zarobić na pisaniu sprawozdań z rady miejskiej, albo na dwóch tysiącach wierszy fejletonu rocznie? No, powiedzmy dwieście, trzysta rubli rocznie. A on lokaja sobie trzymał, stołował się w „Belle-vue“ i u „Blanki“, miał utrzymankę, francuskę, ubierał się jak król Salomon w całej okazałości. Pił tylko szampana i to tak, że po prostu przy zupie już mu flakon podawali. Słowem był gracz!
On to raz w redakcji bierze mnie na bok. Tajemnica! „Słuchaj pan, powiada, jest interes. Możemy obaj zarobić tysiące. Chcesz pan?“ Cóżbym miał nie chcieć!“ „Zgoda! Zaraz panu dam gotowe cyfry. Pojedziesz pan do Dehterenki. Znasz go pan?“ „Znam“. „On w przeciągu dwóch tygodni ogłosi niewypłacalność, więc teraz dla niego rzeczą jest bardzo ważną, ażeby nikt nie wiedział w jakim stanie są jego interesa. Rozumiesz pan?“ I dał mi instrukcję najszczegółowszą.
Przyjechałem do Dehterenki. „Pan przyjmuje?“ — „Przyjmuje“. — „Proszę oddać mój bilet wizytowy“. A na moim bilecie: Współpracownik takiej a takiej gazety, korespondent takiego a takiego tygodnika stołecznego, a nad tem jeszcze na postrach szlachecka korona! — Wyszedł do mnie. „Czy mam zaszczyt mówić z panem Dehtereńkiem? — „Tak jest, ja sam. Czem panu mogę służyć?“ „Ja, uważa pan, zamierzam napisać szereg artykułów popularno-ekonomicznych o przemyśle wschodnim. Naturalnie jeden z najobszerniejszych artykułów poświęcony będzie pańskiej firmie, która tak wybitnie...“ słowem fura komplementów. On jakby nic, słucha, milczy, zdrów taki numer, siwy, wąsaty, z maleńkiemi oczkami, żylasty. „Dobrze to wszystko, powiada, ale cóż ja w tem mogę?“ „A oto, mówię mu, zebrałem ja tu nieco danych w cyfrach w tej oto książeczce i chciałbym dla dokładności na wszelki przypadek sprawdzić, a może pan, szanowny panie Tarasie Kuryłowiczu, może i nieco by dodał?“ Roześmiał się bałwan, wziął książeczkę i odszedł. W minutkę jakąś wrócił. „Nie, powiada wszystko tu dokładnie zestawione. Cóż tam nieco ja zresztą dodałem... Zresztą z drukiem to może się pan wstrzymać troszeczkę, a może być, że ja panu wkrótce dam inne cyfry. Do widzenia się“.
Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem pięćset nowiutkich. Mało. Wtedy, uważa pan, ten sam monasterski, na duszę łakomy zwierz, strzelił do mnie bombę łakomstwa. Przyjechałem do redakcji; mag i czarnoksiężnik czekał na mnie. „No i cóż?“ — „Tak jak nic“, odpowiadam. Wysłuchał mnie, popatrzył w książeczkę i oddał ją. „To, mówi, mnie nie dotyczy. Słuchajno krokodylu, czy ty nie łżesz?“ „Klnę się na Boga i uczciwość!...“ „Aha, powiada, kiedy tak... dobrze... Dam ja mu bobu“. Na drugi dzień wyrżnął ci artykuł. No ale jak podstępnie to zrobił szelma. Ani nazwiska, ani imienia nie podał, ale każde dziecko z tego widziało, że to Dehtereńko puszczony w kurs. Ale źle się skończyło. Dehtereńko jak tylko przeczytał gazetę, wziął na kieł i natychmiast do gubernatora. Gubernator wezwał do siebie redaktora i tego samego wieczora jeszcze mnie, sługę Bożego, wylali z redakcji na ulicę do djablej matki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.