Z dramatów małżeńskich/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Blanche Lizely.

Nazajutrz o wpół do pierwszej, pan de Nancey wyruszył w stronę Pól Elizejskich, mówiąc sobie w duszy, iż jest to niemiła i upokarzająca pańszczyzna, szukać posagu pod opieką swego dostawcy.
Lecz było to złe konieczne. Popełnił szaleństwo tracąc majątek, musiał takowy odzyskać, idąc ciernistą drogą, która prowadziła do miliona.
Dawid Meyer ubrany jaśniej i pospoliciej, niż kiedykolwiek, oczekiwał hrabiego. Nadymała go pycha. Myśl, że służy za przewodnika jednemu z najwięcej poszukiwanych młodzieńców high-lifu, łechtała dziwnie jego próżność. Obiecywał sobie wyzyskać ten stosunek z hrabią, opowiadając o nim szeroko i długo damom, z któremi łączyła go zażyłość, wie. dział o ile go to w ich oczach podniesie. Hrabiemu oddawszy tak wielką usługę, stanie się niezbędnym...
a kto wie, może z czasem i hrabina?... Dlaczegóż by nie.
Faeton zaprzężony czekał na podwórzu.
Przy nim stał służący, ubrany bardzo starannie, a róża w dziurce od surduta. Konie niecierpliwiły się. Pyszne to były okazy, czystej krwi, rosłe, zgrabne, wspaniałe, pełne harmonii w kształtach.
— Brawo, panie hrabio, jesteś pan akuratny, jak chronometr Breguet’a, to wybornie! — zawołał Dawid Meyer. — Kieliszek madery i w drogę!!!
Paweł byłby chętnie odmówił zakąski, lecz bał się obrazić handlarza, który wprowadził go do maleńkiego gabineciku, gdzie stało biurko, fotel, kilka stołków i półki mahoniowe. Ściany pokryte były akwarelami, wyobrażającemi podobizny znanych wyścigowców i innemi przyborami sportu konnego. Na półkach stała taca z zakąską, cygarami i winem.
Dawid nalał kieliszki po same brzegi.
— Polecam to wino panu hrabiemu, nie chwaląc się, sądzę, że jest wyjątkowo dobre. Dziesięć lat w beczce, pięć w butelkach, to coś znaczy... — Za zdrowie pana hrabiego!...
Trzeba było przyjąć toast. Paweł wypił, wino było wyborne.
Zapalili cygara i wsiedli do faetonu.
Dawid ujął cugle i „zdał rękę.“ Konie ruszyły równym, wyciągniętym kłusem. Przez większą połowę drogi, mówili jedynie o koniach. Meyer wystawiał wartość i zalety zaprzęgu, który w rzeczy samej zasługiwał na uznanie, a nawet na zapał znawców.
Gdy przedmiot został dostatecznie wyczerpany i decyzya powzięta, że w razie dobrego obrotu interesów, para stepper’ów przejdzie ze stajni handlarza, do stajen hrabiego, w zamian za sumkę ośmnastu tysięcy franków. zaległo chwilowe milczenie. »
Paweł przerwał je słowami:
— Panna Lizely spodziewa się nas dzisiaj?
— Do licha! — odparł Meyer — nie popełniłbym nigdy tej niezręczności, żeby hrabiego wieźć do Ville-d’Avray na niepewne... Nie, nie, tak głupim nie jestem! Wyszedłszy wczoraj od pana, posłałem depesze... Oto jej brzmienie: „Jutro, druga godzina, obadwaj z hrabią de Nancey przyjedziemy obejrzeć kuca.“ To wystarcza, będziemy dobrze przyjęci!...
— Cóż to za kuce, o którym pan wspomniałeś?
— To pretekst... wszakże trzeba było upozorować wizytę. Pan hrabia nie jedziesz do Ville-d’Avzay starać się o pannę, lecz obejrzeć Misiecot’a, którego ona chce się pozbyć, bo jest nerwowy, co jest niedogodne dla kobiety, nawet umiejącej dobrze powozić. W tym wypadku, choćbyście się państwo sobie nie podobali (co by mnie mocno dziwiło) niczyja miłość własna dotkniętą nie będzie, interes pozoruje wystąpienie.
— Pyszny układ! — zaśmiał się Paweł.
— Mój Boże, myśl ta sama mi przyszła. Prawda, że nie jeden komedyopisarz mógłby mi pozazdrościć zręczności... Jeśli na wyjezdnem dziś, pan hrabia poprosi o pozwolenie powtórzenia wizyty, a panna Lizely da przyzwolenie swoje, świadczyć to będzie, że mamy kota w worku. Przy drugiej bytności nastąpi porozumienie, rzeczy pójdą wyścigowem tempem, p. mer z Ville-d’Avzay niech temperuje pióra, a rejent niech pisze intercyze...
W trakcie tej rozmowy konie biegły szybko, a powóz toczył się wśród rozkosznej okolicy, która otaczała swą zielenią Paryż przed napadem prusaków, a która i wkrótce po najściu odzyskała dawną swą świetność.
Wkrótce minęli Ville-d’Avzay i po lewej stronie stawów, wjechali w cienistą aleję, bardzo starannie utrzymaną.
— Dojeżdżamy — rzekł Dawid Meyer, wskazując końcem swego bata, biały mur, okalający ogród pełen drzew kasztanowych, lip i jaworów.
Cmoknięcie podnieciło konie, które zdwoiły szybkość w biegu, po pięciu minutach faeton zatrzymał się przed żelaznem ogrodzeniem, lekkiem i eleganckiem.
Służący zeskoczył z koziołka i pociągnął za dzwonek. Ogrodnik otworzył bramę i powóz wtoczył się do środka posesyi.
— No cóż panie hrabio? — wszak jest szyk!
— Ślicznie tu — odparł Paweł.
Pan de Nancey nie nie przesadził. Piękna wysypana żwirem droga, okalała wspaniały trawnik, który wznosił się nieco i niknął u stóp gęstych zielonych klombów. Gdzie niegdzie stuletnie drzewa, stojące samotnie lub po kilka razem, ocieniały trawnik, na którym w harmonijnym nieładzie porozrzucano kosze rzadkich, różnobarwnych kwiatów.
Wśród klombów widniał prześliczny szwajcarski domek, cały z rzeźbionego-drzewa. Lekki jak koronka balkon, opleciony pnącemi roślinami, wznosił się nad samem brzegiem miniaturowego jeziora, o przejrzystej wodzie, po której pływały dwa wspaniałe łabędzie.
Na prawo, na wpół zakryty zielenią, stał ceglany budynek, mieszczący wozownie i stajnie.
Na lewo. widać było szklanny dach oranżeryi, górujący nad klombami z południowych roślin.
Mur okalający posiadłość, przykryty z wewnątrz bluszczem i winną latoroślą, nie zasłaniał czarującego widoku, który roztaczał się w dal, na wioski i ogrody okoliczne.
Nie potrzebujemy dodawać, że całość utrzymana była w nieporównanym porządku, na każdym kroku znać było staranie o upiększenie tego uroczego zacisza.
Faeton wiozący hrabiego, zatrzymał się przed gankiem przystrojonym drzewami pomarańczowemi i krzakami róż sztamowych. U progu stał lokaj czarno ubrany, w którym łatwo było poznać anglika.
— James!... — zawołał Dawid. — Czy pani jest już powiadomiona o naszym przybyciu? Czy jest w domu, czy w parku?
— Pani jest w domu. Kogo będę miał honor meldować?
— Proszę zameldować pana hrabiego de Nancey, a jeśli się wam podoba, możecie też powiedzieć, że i ja przyjechałem... Przecież mnie znacie?
Przybyli wysiedli z powozu i wolno wchodzili na schody... James się skłonił i poprowadził ich przez kilka wspaniale urządzonych pokoi, aż do drzwi chińskiego gabineciku, którego ściany obciągnięte były kosztowną materyą, otworzył je, wymienił nazwiska przybyłych i cofnął się w tył wskazując im drogę.
Na otomance z książką w ręku, w pozycyi na wpół leżącej, ujrzeli młodą kobietę, która na widok wchodzących podniosła się natychmiast. Na twarz jej wystąpił lekki rumieniec, który nie uszedł uwagi Pawła.
Tą młodą kobietą była właśnie panna Blanche Lizely, która jak wiemy, żyła samotnie z dochodów od majątku odziedziczonego, a którą służba nazywała „panią Lizely *.
Pan de Nancey stosownie do zapewnień Dawida Meyera, spodziewał się ujrzeć ładną osóbkę, co jednak nie przeszkodziło, iż został olśniony dziwną i niepospolitą pięknością pani domu. Uczuł nieprzeparty pociąg do tej istoty, od której wiał jakiś dziwny niby magnetyczny prąd.
Córa Ewy, którą nazwaliśmy Blanche Lizely, istnieje pod innym nazwiskiem. Wielu paryżan zna ją dobrze i pozna ją, nim zdążymy skreślić tu jej sylwetkę, gdyż jaką ją hrabia de Nancey ujrzał w roku 1867, taką pozostała przez długie następne lata.
Przedstawić sobie proszę 25-cio-letnią kobietę, prędzej wysoką niż nizką, kształtną, rozrośniętą w biodrach, z utoczonemi pysznie ramionami. Pierś jej, jak u greckich posągów, ręce patrycyuszki, łabędzia szyjka podtrzymująca klasycznych kształtów główkę.
Był to posąg wyrzeźbiony dłutem Fidyasza, tylko zamiast zimnego marmuru, widziałeś przepyszną karnacyę ciała kobiecego.
A twarz, czy równie klasyczną była? Bynajmniej. Trudno było znaleźć rysy mniej klasyczne, nie w nich regularnego, lecz za to, jakiś wyraz dziwny, odrębny. Olbrzymie blond włosy splecione w warkocze, otaczały po razy kilka głowę, przygniatając swym ciężarem tysiące loczków. wymykających się na wszystkie strony. Z pod tego złotego kasku, widniało czoło szerokie, lecz nizkie. Nad oczyma brwi czarne i wązkie, nakreślały harde łuki. Płeć jej przezroczysto biała, lekko różowiła się na policzkach, które pokrywał brzoskwiniowy iście puszek, oczy olbrzymie. czarne, otaczały długie rzęsy rzucające cień na szerokie źrenice. Usta kształtne purpurowe, gdy je uśmiech odchylił, pozwalały dostrzedz drobne i równe zęby, dziwnej białości. Nos orli o ruchomych nozdrzach. Dołeczek w bródce nieco przedłużonej, dodawał wdzięku tej niepospolitej twarzy.
Czego jednak opisać niepodobna, to tej dziwnej sprzeczności, jaką wytwarzały jasne włosy z oczyma czarności dżetu, karminowe usta i brwi czarne, z dziwną białością cery.
Oczy głównie były przepyszne! W wyrazie ich nie było nic zmysłowego, a jednak płomienie, które rzucały, dziwnie niepokoiły serca i zmysły innych.
Była to istna Meluzyna. Poeci opisywali i marzyli o takich czarownicach złotowłosych, które przyrządzały napój miłośny. Jedna kropla tego napoju wystarczała, by nawet posągi z marmuru rozgorzały gwałtowną ku nim miłością.
Paweł był człowiekiem przeżytym, jakim być musi młodzieniec, który w przeciągu lat kilku, roztrwoni przeszło milion majątku, którego znaczniejszą część rozsypał pod nogi wyznawczyń Wenery paryzkiej, a jednak, dziś, doznał tak silnego wrażenia, iż sam siebie nie poznawał.
Panna Lizely przemówiła pierwsza. Głos jej nizki, lecz dźwięczny, dziwnie przemawiał do duszy. Słysząc go, zdawało się, iż posiada dźwięki, już gdzieś słyszane i niezapomniane.
Paweł słuchał gdy mówiła o kucu, którego sprzedać pragnie, chwaliła jego zalety, lecz p. de Nancey słuchał jedynie dźwięków głosu, nie zwracając Żadnej uwagi na wyrzeczone słowa.
Nagle mówić przestała. Spostrzegła widocznie, iż wywarła wrażenie. Paweł zadrżał, niby zbudzony z uśpienia.
— Zdaje mi się, że p. hrabia mnie nie słucha? — zagadnęła. — Gdybym się nie bała popełnić niedyskrecyi, zapytałabym: O czem pan myśli?
Pan de Nancey z oczyma utkwionemi w obliczu mówiącej, szukał w pamięci, gdzie i kiedy widział te złote włosy, te oczy, które dziś napełniały go tak dziwnem wzruszeniem. Myślał, ile lat upłynęło od chwili, gdy to zjawisko ukazało mu się przelotnie.
Zdawało mu się, że było to w lasku Bulońskim, wśród tłumu powozów i jeźdźców. Pamiętał tę postać na wpół leżąca w otwartej karecie o ośmiu resorach. Lecz w mgle wspomnień, obok niej, ukazywała mu się inna postać, starca — snadź wielkiego pana, który mówiąc do swej młodej towarzyszki, patrzył na nią, wcale nie ojcowskim wzrokiem.
Czy Paweł widział to istotnie w przeszłości, czy też obecnie podlegał złudzeniu? Nie wiedział dobrze.
— Daruje pani, słucham teraz — odparł.
— Z roztargnieniem! — szepnęła Blanche z uśmiechem.
— Być może... przyznaję... Lecz to nie moja, a pani wina...
— Moja?... Jakim sposobem?...
— Ujrzawszy panią zadaję sobie pytanie: gdzie dawniej już ją widziałem?...
— Więc pan mnie zapamiętał?
— Kto panią raz widzi, ten zapomnieć jej nie potrafi? Lecz ze wstydem przyznaje się, iż zapamiętałem jedynie panią... wszystko inne zatarło się w mej pamięci... Obraz został, ramy zniknęły.
— Pomogę więc pamięci pańskiej. Po trzy razy zeszliśmy się w życiu. Najpierw, na pierwszem przedstawieniu „Wielkiej Księżnej“ byłam ukrytą w parterowej loży, nie widzialną wtedy dla pana. Nazwisko pańskie wymówione głośniej przez jednego z towarzyszy, zwróciło moją uwagę. Drugi raz widziałam pana w operze. Dawano „Proroka“. I wtedy lornetka pańska nie zatrzymała się na mojej loży. Trzecie spotkanie miało miejsce przed pół rokiem w lasku Bulońskim nad brzegiem jeziora. Pan przejeżdżałeś konno, koło mego powozu i spojrzenia nasze się skrzyżowały.
— Tak, tak — zawołał hrabia — zdaje mi się, że to było wczoraj. Pani była w towarzystwie?...
Purpurowy rumieniec oblał twarz panny Lizely.
— Tak.. — rzekła po chwili, a w głosie jej drżało wzruszenie. — Lord Sudley, mój stary przyjaciel był ze mną.
— Pomieszanie jej było widocznem. Zmieniła nagle przedmiot rozmowy.
— Wróćmy do rzeczy — zaczęła. — Jeśli pan sobie życzy, pójdziemy obejrzeć kuca.
— Bardzo chętnie poznam Misticot’a, — rzekł Paweł z uśmiechem.
Blanche wzięła do ręki różową parasolkę. leżącą na stołku, otworzyła szklanne drzwi wiodące z buduaru do parku i wyszła pierwsza, zatrzymując się na werendzie.
Pan de Nancey podał jej ramię, na którem wsparła się bez wahania.
Cienisty szpaler lipowy, prowadził do stajen. Idąc Paweł patrzył na swą towarzyszkę, studyując tę postać, od której zdawał się wiać jakiś czar nieprzeparty.
Miała na sobie suknię białą z indyjskiego muślinu, przybraną niebieską wstążką. Wycięty nieco stanik, pozwalał widzieć białą szyję, rozcięte rękawy spływając malowniczo, odsłaniały całkiem, utoczone ramiona. Te cudne kształty, to ciało jędrne, powleczone atłasową skórą, ten upajający zapach, który wydzielały suknie i włosy, upajały hrabiego silniej i prędzej, niż hiszpańskie wino najstarsze.
Czuł, iż go przebiegał dreszcz rozkoszny, poprzednik silnej, gwałtownej namiętności. Ramią jego, na którem opierała się ręka panny Lizely, paliło go pod rękawem.
Pogrążony w myślach, przejęty do głębi, nie spostrzegał, że jego milczenie mogło wydać się dziwnem, nawet śmiesznem.
Blanche milczała także. Niekiedy podnosiła na towarzysza oczy, lecz widząc jego spojrzenie zwrócone ku sobie, spuszczała głowę, uśmiechając się nieznacznie.
Dawid Meyer szedł za niemi w przyzwoitej odległości. Ręce utopił w kieszeniach kraciastej marynarki. Był uradowany. Mrużył oczy, uśmiechał się szepcząc:
— Dobrze idzie! synogarlice zaczynają gruchać! Do licha! ładny z nich zaprzęg, powinni dobrze chodzić w parze! Dług odbiorę i zachowam dla siebie klienta, który się nie targuje!
Stanęli u celu wycieczki, czar się rozwiał. Paweł odzyskawszy panowanie nad samym sobą, stał się rozmownym i wesołym. Blanche była swobodną i uprzejmą.:
Misticot’a (pretekst dzisiejszej wizyty) został ze stajni wyprowadzony. Był to kuc szpakowaty, o czarnej grzywie i takimż ogonie. Pan de Nancey uznał jego zalety, lecz zaopiniował, iż dla niego jest za mały, na co Blanche i Dawid Meyer zgodzili się w zupełności i kuca wprowadzono napowrót do stajni, gdzie go towarzysze jego powitali głośnem rżeniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.