Z Pennsylwańskiego piekła/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Na drugi dzień rano, zajął Jan swoje miejsce w kopalni.
Jego bezpośrednim panem, jest tutaj ów Szczepan, który razem z gospodarzem Jana poszedł na meeting. On, wydziela robotę, i on wypłaca co tydzień zarobione pieniądze.
W Polsce nazywał się Szczepan Skała, tutaj przetłomaczono jego nazwisko i teraz znany jest ogólnie jako Steve Stein, z czego jest bardzo dumny i o ile może stara się zakryć swoje polskie pochodzenie.
Nie on jeden niestety!
Zresztą powodzi mu się bardzo dobrze. Dzięki protekcyi w zarządzie kopalń, (należy przecie do Blackboków), dostał najlepszą żyłę węglową, na jaką przed trzema miesiącami natknięto się w poszukiwaniach nowych pokładów.
Zjeżdża się do niej wprawdzie blisko 1000 stóp pod powierzchnię ziemi, bardzo prymitywnie urządzoną windą, ale zato ma 7 stóp grubości i rozłożona równo między twardymi pokładami skały kredowej.
Górnik nie potrzebuje tracić ani godziny na “strzelaniu skał” co zabiera najwięcej czasu i najwięcej wymaga trudu, bo ma zupełnie wolny dostęp do pokładu i za jednym strzałem odwala 10 do 12 wózków czystego węgla.
Wczoraj w dwóch godzinach zapalił dwie miny, (dziury powywiercał Jan), odwalił węgla ze cztery szychty i ma spokój na jakie 24 godzin. Jego dwaj pomocnicy mają pełne ręce roboty; za władowanie węgla na wózki, zapłaci obydwom około trzech dolarów, a sam zagarnie dziesiątkę.
Wprawdzie jest wydatek na proch i na olej, ale to bagatela. Jest za co hulać!
Zazdroszczą mu też wszyscy Walijczycy, Niemcy i Ajrysze w kopalni.
— Przeklęty Polak — mówią — skąd takie łaski u zarządu dla tego słowianina.... A trzeba wiedzieć, że w ich gwarze Słowianin — Slave znaczy to samo co niewolnik.
— Niewolnik, Polak przeklęty!.... Od takich i innych obelg, trzęsie się całe zagłębie węglowe w Pensylwanii, obija się o uszy i znieprawia dusze 100.000 nieszczęśników, którzy tu przybyli szukać pracy i chleba, bo go nie było w ojczyźnie....
— Przeklęty Polak! — Skąd on może mieć takie łaski u zarządu...
Zapominają ci Niemcy, Ajrysze i Walijczycy, że tych “przeklętych Polaków” jest przecież sto tysięcy!
Sto tysięcy — to siła!
Siłę tę starają się mieć za sobą, rozumie się jak najtańszym kosztem, i zarządy kopalń i partye polityczne, a czasem nawet oni, Niemcy, Ajrysze i Walijczycy, zajmujący stanowiska górników, gdy wydają wojnę zarządom kopalń, aby z nich wydusić nowe jakieś ustępstwo.
W masie tej stotysięcznej, znajdzie się zawsze parę set, a nawet parę tysięcy, uprzywilejowanych, którym kosztem reszty, dobrze, a nawet bardzo dobrze się dzieje.
Na listę tych uprzywilejowanych miał wszelkie szanse dostać się także i Jan.
Ma poważanie w unii, zorganizował gniazdo Sokołów, wierzą mu, kupią się obok niego....
To też Joe Smith, jego przyjaciel i gospodarz mający różne podejrzane stosunki i w kwaterze partyi politycznej i z urzędnikami kopalń okolicznych, otrzymał polecenie, wciągnięcia go do loży Blackboków.
Jan oparł się stanowczo.
Obiecywano mu miejsce rachmistrza [w kwate]rach[1] głównego zarządu, jednej z największych kopalń antracytu i stałe poparcie — nie przyjął.
— Chcę pozostać sobą, — tłomaczył się przyjacielowi.
— W tej chwili, kiedy zajęty jest ładowaniem odłamów “nastrzelanego węgla” na wózek, umysł jego z wytężeniem pracuje nad tą właśnie kwestyą.
Chociaż dopiero rok drugi jest w Ameryce, słyszał już wiele o tem, jak tu po całym kraju rozszerzone są rozmaite sekty wyznaniowe, to znowu loże, różnych organizacyi tajnych, które po za praktyką guseł, rytuałów i zabobonów, o formach często śmiesznych, częściej głupich, mają cele polityczne, społeczne, ale najczęściej ekonomiczne, ściśle niestety związane z wyzyskiem najbiedniejszych, ale za to najliczniejszych mas ludu roboczego.
— Stać się narzędziem wyzysku swoich własnych braci... nigdy! Choćby mi i zmarnieć przyszło w tej Ameryce, za żadną cenę nie będę Judaszem w obec tych biedaków.
Po chwili przychodzi myśl inna:
— A może tak źle nie jest, może czem innem zwróciłem na siebie uwagę, może rzeczywiście z moich zdolności uczciwie zechcą korzystać?.... Czy mam prawo deptać własnymi nogami szczęście osobiste....
Instynkt jednak co innego powiada.
Przypomniał sobie różne epizody z życia swego przyjaciela, dawniej zacnego chłopca, dziś — kreatury niezmiernie zagadkowej.
Przypomina sobie rozmowy z nim na temat Blakboków toczone.
— W organizacyi jest kilka, czy kilkanaście stopni. Ma być oczywiście przyjętym do najniższego; ma ślubować bezwzględne posłuszeństwo, tajemnicę... karność.
— W obec kogo karność?....
— W obec ludzi, których nie będzie mógł nawet znać, ale którzy przyjdą do niego z hasłem...
— Kto wydaje hasła?
— Oczywiście ci, co stoją na czele.
— Kto stoi na czele?...
Józef nie umiał mu powiedzieć.
Józef nie wie, ale Jan się domyśla. Patrzy przecież na jego życie i widzi, że wszystko cokolwiek robi, (a rezultatem jego roboty zawsze jest krzywda ludzka) wychodzi w końcu na korzyść właścicieli kopalń.
— Więc, kompaniści, i ich sprzymierzeńcy stoją na czele.
— Może jednak się mylę — kłębiło mu się po głowie. Organizacya opartą jest na wzajemnej pomocy stowarzyszonych.....
— Tak, ale kosztem tych, którzy stoją po za nią, a to jest krzywda.... A po za nią stoją przedewszystkiem wszyscy Polacy.
A potem te gusła... ten rytuał...
Józef mówił, że całuje się czarnego kozła ....pod ogon....
Sataniści, czarna msza, cześć oddawana dyabłu, czarownice, płonące stosy, inkwizycya i wszystko co wiedział z historyi o strasznych chorobach dawnych wieków, stają mu przed oczyma budząc podejrzenie i ciekawość.
Któż mu zaręczy, że w Ameryce podkładem głównym rozlicznych tajnych organizacyi, rytuałów i guseł, nie są dawniejsze wierzenia Katarów, albo Adamitów.....[2]
Warto by się przekonać... przychodzi myśl nowa, nowy sofizmat, popierający argumentacyę Józefa....
— Głupstwo! — zawołał wreszcie, ale tak głośno, że go usłyszał towarzysz niedoli, drugi helper Szczepana, stary Maciej, pracujący o kilkanaście kroków dalej, wiercąc nową dziurę w pokładzie.
— Coście mówili panie — zapytał przestając roboty.
— At, nic... kolano sobie stłukłem o skałę.
Ale starego Macieja też coś ugniatało na duszy, zostawił robotę i zbliżył się do towarzysza na pogawędkę.
— Czy bardzo boli — zapytał, ocierając pot z czoła.
— Bagatela, już przestało. Dziura gotowa?
— Niedługo będzie. Zaraz pomogę wam ładować. Setnie się zmachałem.
— No, możemy trochę odpocząć.
— Nie zawadzi. Stif, pewnikiem sobie hula i dziś niema co się go spodziewać w kopalni. Za dwie godziny uporamy się z tem paskudztwem.
Usiedli na zwalisku węglowem. Światło dwóch kaganków, pomieszczonych na ich czapkach górniczych, nad czołem, rozświeciło na kilka kroków jaskinię ich pracą wydartą w łonie ziemi.
Ponuro tu, jak w grobie.
Gdzieniegdzie w szklistej ścianie węgla odbije się błysk kagańca i znowu znikła, nie pozwalając oku na pochwycenie konturów.
Czarna ściana przepastnej nocy grobowej, ujmuje ich jak w kleszcze, ze wszystkich stron.
Grobowa cisza, mącona od czasu do czasu odgłosem spadających z górnego pokładu wapienia kropel wody, jeszcze powiększa grozę.
Ale górnicy przywykli. Nawet głuchy huk w oddali wybuchających min, wstrząsający posadami skał, nie wywiera na nich wrażenia.
— Nieszczęście panie idzie na nas — przemówił po chwili stary Maciej wzdychając ciężko.
— Strajk... o strajku myślicie?
— A no tak panie.
— Kiedy górnicy nie chcą.
— Prawda panie, ale...
— Nasza unia będzie jednogłośnie przeciw strajkowi.
— To jeszcze nie wiadomo...
— Jakto?
— A no.... nie wiadomo.
— Przecież na ostatnim meetyngu...
— A no... racyę dawali panu, ale trzeba było słyszeć jakie były potem mowy w salunie u Smitha. Smithowa wszystkich trytowała, pił każdy ile chciał darmo — niby że to jej birtdej[3], a jemu, to aż ślina leciała z gęby tak klął kompanistów.
— On?...
— Co się pan tak dziwią?...
— On, co z łaski kompanistów ma taki majątek, on....
— Jakto zaraz widać, że z pana jeszcze grynhorn. Niby to szkoły różne przechodził, ale amerykańskiego byznesu ani rusz nie pojmuje.
— To, że mój szkolny kolega zaprzedał się z duszą i ciałem kompanistom, już dawno zrozumiałem i mocno nad tem boleję.
— Oj to prawda, zaprzedał się Judasz na nasze nieszczęście.
— Ale jakżeż rozumieć jego dzisiejsze postępowanie.
— A wiecie panie, że i nasz Stif wszędzie gardłuje za strajkiem i kompanistom wymyśla?...
— Co?... i on, on także?...
— A tak i on, on także... A no... Stary już jestem. Dziesiąty rok tylko w niedzielę widuję słonko boże na niebie, ryjąc się pod skałami w tej Ameryce. I strajków parę przeżyłem, to i dużo się widziało i przeszło. Spotykało się też dużo ludzi, czasem nawet dobrych i ze sercem, a jednak ich skusił amerykański byznes. Toć przecież i ten nasz Smith, nie taki całkiem zły człowiek...a no... albo i wy panie... Myślałem se wczoraj: o ho! i tego pewnikiem stracimy... ale gdyżeście rano zjechali do kopalni, myślę se — a no, — chwała ci Boże!... Chociaż, kto ta wie jeszcze... A no...
— Co wy gadacie Macieju... nic nie rozumiem.
— A no, bo to przecie w kancelaryi i lekciej i przystojniej dla takiego co we szkołach, a no...
— To i wy już wiecie Macieju?...
— A no... to i pan wiedzą?... A no, kiedy tak, to chwała Bogu. Kiedy tak, to już widzę, że wy panie nasz na prawdę... Chwałaż ci Panienko Najświętsza... A no!... więc nie skusili... Boże mój Boże... Ot i breszą ci, co powiadają, że kto nauki liznie we szkole, to już i zdrajca roboczego narodu gotowy.
Zerwał się z siedzenia, otworzył ramiona, a Jan bez chwilki wahania rzucił mu się na szyję.
Zrozumiał nareszcie starego górnika.
— Więc wy wiecie Macieju, kto wam powiedział, że mię kusili — pytał, ściskając go serdecznie.
— Wiem ci panie i to i wiele innych rzeczy. A no, dobrze że nie skusili, bo razem może znajdziemy jeszcze jaki ratunek dla biednego narodu.
— Mówcież, kto, skąd, jakim sposobem...
— A no, — przypadkiem. Dzisiaj mamy, co to dziś mamy za dzień...
— Piątek.
— Tak piątek, a no... więc we środę. Byłem sam tutaj, wierciłem dziurę. Przyszedł potem Stif z inżynierem. Ten rudy, Ajrysz, wiecie panie, szwagier naszego Smitha. A no, więc gadali. Wysłuchałem wiela różności. Oni nie wiedzą, a no, bo i nikt nie wie, że ja znam angielskie, więc gadali se dosyć głośno...
— Wiecie panie, im koniecznie strajku potrzeba.
— Niby komu — zapytał Jan.
— A no, widzi mi się, że najpierwy kompanistom, a potem jeszcze komuś, ale nie wyrozumiałem wszystkiego. Toż wiecie, że mają jakąściś piekielną organizacyę. Ten inżynier, chociaż to przecież pan, Stifa zawsze nazywał bratem, a on jego także....
— Mniejsza o to. Chcą zatem strajku?...
— A no, to już całkiem pewne. Układali się tu przy mnie, że was panie wciągną do tej organizacyi i że im pomożecie.
— Ten Bor, — mówił Ajrysz — oni was panie Borzemski zawsze Borem nazywają — ten Bor mówił — ma wielkie wpływy na to polskie bydło. Jego trzeba wciągnąć do nas koniecznie. Damy mu miejsce w kancelaryi, i będzie nasz.
— Oszukali się — wtrącił Borzemski.
— Ano, chwała Bogu! Stif, opowiadał mu, że Smith już dawno nad wami panie pracuje i że was gdzieś tam wprowadzi.
— Nie wprowadził, wtrącił znowu Borzemski.
— Ano, — chwała Bogu. Jeżeli się uda, mówił Ajrysz dalej, — niby ze strajkiem — zarobimy grubo; więcej niż trzy lata temu. Węgla — mówi — gotowego są całe góry, ceny idą na dół, choć zima nadchodzi. Koniecznie nam trzeba strajku...
— A ha!...
— A no, tak panie! Węgla jest dużo, ceny nizkie, a zima idzie. Wybuchnie strajk, można za węgiel rachować, tyle ile zechcą... Co ich to obchodzi, że setki tysięcy ludzi skazują na straszną nędzę... Im trzeba teraz strajku koniecznie.
— I to ja miałem im w tem pomagać...
— A no, chwała Bogu, opatrzyliście się panie, to i dobrze, bo ja myślałem że...
— Zaprzedam się kapitalistom?...
— A no...
— Nigdy!
— Chwała Bogu! chwała Bogu, powtórzył Maciej i tak ciągnął dalej:
— Wiecie panie, jutro wieczorem meeting naszej unii. Stif ręczył Ajryszowi, że wszyscy majnerzy będą za strajkiem. Kompaniści już odrzucili ich żądanie dostarczania oleju i prochu na koszt kopalni. Kontrakt kończy się za tydzień, zatem — za tydzień strajk... Stif powiada, że majnerzy zgodzili się obiecać swoim pomocnikom podwyżkę od szychty, jeżeli będą głosować za strajkiem... Wszystko już ułożone, całe oszustwo obmyślone z piekielną zręcznością. Strajk potrwa przez całą zimę... Gdy zapasy węgla pójdą po cenie jaką kompaniści sami wyznaczą, strajk się skończy. Wygłodzony górnik zgodzi się na gorsze jeszcze warunki, niż ma je dzisiaj...
— Piekielny plan — przerwał Borzemski.
— A no, piekielny panie!
— A nasz Józef i Szczepan pomagają w takiej robocie... Okropność!
— Gorzej jeszcze panie, bo i proboszcz, ten z Czarnej Skałki jest z nimi... Stif mówił — słyszałem to na własne uszy, — że coś tam przyjął... co, nie mogłem zrozumieć — i że będzie piorunować z ambony na kapitalistów.
— No, co do tego, to nie nowina. Zawsze to robi, — przerwał Jan — ale dotąd wierzyłem, że z przekonania... Ot, macie reformatora — mówił jak by do siebie, — ot macie nowoczesnego Mojżesza, obiecującego lud wyprowadzić z niewoli... Ot macie człowieka, który ogłosił siebie i swoich parafian za niezależnych..... Czy wy Macieju pewni tylko jesteście tego co powiadacie?
— Słyszałem na własne uszy... Przytem moja córka...
— Jadzia?
— A no, Jadzia. — Wiecie panie — pomaga w szkole. Obok jej klasy jest kancelarya. Tam ten rudy Ajrysz często zachodzi na konferencyę z proboszczem... Jadzia nie jedno słyszała.
— I znowu pryska jedna banka mydlana — pomyślał Jan, topiąc wzrok w ciemnej otchłani ścian węglowych. A ja wierzyłem,... a mnie się zdawało... Jaki przytem przebiegły, nikt go przecież nie posądzi o jakąkolwiek zdradę. Prędzej mnie..... gdy wystąpię przeciw strajkowi.... Boże! czyż nie ma już uczciwości na świecie?...
— Jakaż wasza rada, co począć, panie Borzemski, — przerwał mu Maciej te rozmyślania.
— Nie wiem jeszcze, trzeba pomyśleć.
Ale w tej chwili słyszeć się dał szelest roztrącanych nogami odłamków węgla, w głębi ciemnego korytarza i zamajaczyło światełko lampki.
— Stif idzie — szepnął Maciej, wracając do świdra. Borzemski automatycznie zaczął szuflować węgiel na wózek.
— A co? mina gotowa — zapytał przybyły.
— Zaraz będzie — odpowiedział stary Maciej.
— Ho, ho! co tu jeszcze węgla niesprzątniętego! mister Borr, się zaniedbuje... To nie jest mister Borr kancelarya a szufel to nie jest piórko! Trzeba mi będzie innego helpra poszukać.
— Już się zaczyna — pomyślał Jan i westchnął ciężko, jak człowiek, któremu wielką wyrządzają krzywdę, ale nie przemówił ni słowa.











  1. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelne, uzupełniono na podstawie kontekstu.
  2. Wierzenia Katarów, sekty, która silnie wstrząsała posadami chrześciaństwa, już w pierwszych wiekach po Chrystusie, zupełnie sprzeciwiały się Jego nauce. Według nich zło i dobro, to pojęcia równorzędne. Grzech nie jest wynikiem winy, a dziełem “czarnego boga”.... Kroniki notują ohydne szczegóły odbywanych “sabatów”, mszy satanicznych, w czasie których.... amerykański rytualny kozioł tutejszych tajnych organizacyi, wielką odgrywał rolę. Nowy członek, jak notują kroniki musiał wyrzekać się wiary katolickiej, pluć na krzyż, wyrzekać się chrztu i t. d. Sekta swego czasu, miała nawet swojego papieża w Tuluzie i liczyła miliony wyznawców w całej Europie. Odmiana tej sekty, Adamici, przetrwali w Europie aż do naszych czasów; w roku 1838, domagali się nawet w Austryi państwowego równouprawnienia z religią katolicką. Że byli także w Ameryce, jest to fakt historycznie stwierdzony. — Trudno powiedzieć czy są obecnie. Władza państwowa nikogo się tu nie pyta w co wierzy.
  3. Birthday — urodziny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.