Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   20   —

— A no... racyę dawali panu, ale trzeba było słyszeć jakie były potem mowy w salunie u Smitha. Smithowa wszystkich trytowała, pił każdy ile chciał darmo — niby że to jej birtdej[1], a jemu, to aż ślina leciała z gęby tak klął kompanistów.
— On?...
— Co się pan tak dziwią?...
— On, co z łaski kompanistów ma taki majątek, on....
— Jakto zaraz widać, że z pana jeszcze grynhorn. Niby to szkoły różne przechodził, ale amerykańskiego byznesu ani rusz nie pojmuje.
— To, że mój szkolny kolega zaprzedał się z duszą i ciałem kompanistom, już dawno zrozumiałem i mocno nad tem boleję.
— Oj to prawda, zaprzedał się Judasz na nasze nieszczęście.
— Ale jakżeż rozumieć jego dzisiejsze postępowanie.
— A wiecie panie, że i nasz Stif wszędzie gardłuje za strajkiem i kompanistom wymyśla?...
— Co?... i on, on także?...
— A tak i on, on także... A no... Stary już jestem. Dziesiąty rok tylko w niedzielę widuję słonko boże na niebie, ryjąc się pod skałami w tej Ameryce. I strajków parę przeżyłem, to i dużo się widziało i przeszło. Spotykało się też dużo ludzi, czasem nawet dobrych i ze sercem, a jednak ich skusił amerykański byznes. Toć przecież i ten nasz Smith, nie taki całkiem zły człowiek...a no...

  1. Birthday — urodziny.