Złoty robak/W jatce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W jatce

Pijanego Herodka prowadziła pod rękę do domu i zataczała się razem z nim. Ludzie mówili: patrzcie. Gdy na ulicy śmiano się z jej rozpaczy, porywczej i godnej człowieka dorosłego, w złości i ze wstydu śmiała się także. Bardzo wcześnie wpadła na ten kosztowny sposób i z czasem nauczyła się śmiać z tego, co nie jest śmieszne. Śmiała się, ale wbiłaby szydło, długie szewskie szydło wszystkim tym, którzy odważyliby się z niej wyśmiewać. Truchlała, gdy zaczynał mówić od rzeczy. Innym razem zastanawiała się, czy aby Herodek jest uczciwy? Znów prowadziła go pod rękę, zachęcała do swobodnego kroku, wskazywała prostą drogę, namawiała, żeby szedł równo, stawała przed nim i sama pokazywała, jak iść należy. Nie znała już wstydu.
Najbardziej sponiewierany, zawsze wracał do życia, a jego czerwieniejąca z każdym rokiem gęba stawała się natchniona, pozłocone oczy nabrały spirytusowego blasku i patrzyły z przenikliwą serdecznością, nieco żartobliwą, bliską ironii i nieodgadniętego szelmostwa. Bywał szlachetny, wiedziała o tym, miewał podniosłe chwile i wtedy chciał uczynić coś tak wielkiego, żeby uszanowali go wszyscy. Szczególnie pod wieczór, gdy zachodzące słońce krwawiło wnętrze mieszkania jak wyludnioną jatkę i miał przyjść stary przyjaciel „pan Kalinowski”. Lecz cóż, pan Kalinowski przy całej poczciwości nie miał dobrze w głowie.
Dom ich był za miastem, pusta drewniana rudera jak zwichrowana skrzynia na podpałkę. Na różowych, podartych tapetach pozostały widma starych fotografii. Jakaś spłoszona matka przygarniała do siebie troje wystraszonych dzieci. Czyja to matka? Umarli panowie o płomiennych oczach dotykali krótkimi palcami kruchych stolików, które dzisiaj bez nóg leżą na strychu.
Zajmowali ten domek jako bezdomni. Na szybach osiadał kurz białej szosy, o wschodzie kuchenne okno ukazywało wzgórze pod niebem, las, łąkę i wieżę podmiejskiego kościoła w zamieci słonecznej. Wiła się stamtąd ścieżka wąska jak rysa na pękniętej szybie i stoczyć by się po niej mogła kropla rosy.
O siódmej kończył się widok, pleniły się muchy, zalatywało grzybem. Od podwórza czarne bzy bez kwiatów karlały w ubitej ziemi, od szosy dął bezustannie biały wiatr i lepił do ściany strzępy papieru, w jaki pakuje się gwoździe. Dom był pierwszy z brzegu, w zbożu, szary, o zrujnowanej połowie dachu.
W nocy wiatr ogarniał wszystko, zbliżał się zagajnik i szumiał, jakby oderwało go od ziemi i niosło korzeniami po świecie. Niekiedy wieczorem, gdy nie pan Kalinowski, przychodzili do ojca różni panowie, „ludzie”, jak ich nazywał. Przedtem zamiatało się podłogę i zaprowadzało w mieszkaniu coś w rodzaju nastroju niezależności i piękna. Antonina miała nakazane i wplatała we włosy wstążkę, rażące brudy utykano w kąty dalekie od światła. Mówił, że podejmuje się pewnych delikatnych misji, które wymagają taktu i serca. Zjawiali się mężczyźni, czasami osobnicy „poniżej”, nieobyci, a nawet brutalni, lecz dla samego honoru domu traktował ich na równi i nigdy nie wypadał z roli pana. „Toniu — mówił — proszę czuwać w kuchni i być mi na każde moje najlżejsze skinienie.” Czasem kupił, czasem sprzedał, podejmował się na przykład znaleźć lichtarz na tandecie. Ideą tego lichtarza żył dwie doby.
Przyjmował w zamkniętym pokoju „u siebie”, gdzie stało łóżko, trzy krzesła, wisiały fotografie, a firanki przesłaniał wieczorny szkarłatny mrok mosiężnej lampy. U spodu lampy cztery anioły niosły w oliwkowych dłoniach rezerwuar z naftą. Na dębowym stole o nogach ciężkich jak hipopotam leżał skrawek papieru i kopiowy ołówek, którego przedtem szukało się pod łóżkiem.
Dochodziło do jakichś poufnych rozmów. Czasem Herodek ukazywał się w drzwiach na chwilę, żeby coś zadysponować, zwykle jakiś drobiazg, tylko dla pozoru, i w tym krótkim ułamku chwili poprawiał wyraz twarzy, czerpał głęboki oddech, dawał niejasny znak córce, że wszystko idzie jak najlepiej, i powracał. Antonina siedziała na skrzynce w kuchni i tak, jak nakazał, haftowała serwetę, zawsze tę samą, zmęczoną i brudną. Pełniła również rolę pokojówki, gdy zeszło się ludzi więcej i „kogoś” trzeba było pilnować, żeby „czegoś” nie ruszył lub nie podsłuchiwał. Za poczekalnię służył drugi pokój, zupełnie pusty. Skrapiało się go wodą, bo odarte tapety wydawały z siebie ustawiczny smak kurzu i sypki zapach ruiny. O działalności Herodka wiadome było, że pośredniczy w sprzedaży „dzieł sztuki”, pije, stacza się i żadnej działalności nie prowadzi, a na dziełach sztuki się nie zna. Za to lubuje się w „prowadzeniu interesów” i ma swoich znajomych. Czasem, gdy się naiwny trafił, najczęściej już za trzecim razem wybiegał z pokoju Herodka wzburzony, a Herodek godnie mówił:
— Jak pan uważa. Uprzedzałem, że nie będzie łatwo. A zadatek w odpowiednim czasie zwrócę.
Antonina podawała — nagle oświeconemu głupcowi — palto i kapelusz — szczęśliwemu, że bodaj to odzyskał.
Wtedy nieoczekiwanie Herodek mówił:
— Więcej tu pana nie chcę widzieć.
Więc to były te „poufne” rozmowy, wielkie, wciąż nie wyklute sprawy. Nie cierpiała klientów.
Złość Herodka do Małachowskiego wzięła się stąd, że kiedyś odwiedził Pawła, przypomniał, że jest bliskim krewnym i z zawodu handlowcem.
We wstępnych rozmowach, w pierwszych krokach był samorodnym artystą. Ci, którzy nie wierzą w sztukę, ci, którzy powołują się na potrzeby wyższe, w tym również trud rozbijania młotkiem grudki zmarzniętej ziemi pod biegunem, nieodporni, są pierwszymi klientami artystów, pierwszymi kandydatami na totalną demoralizację.
Wszystko, co Herodek wyłożył Pawłowi, było prawdopodobne i obwarowane logiką. Przeplecione grzecznością umiarkowaną i staroświecką, tą, która najbardziej nieufnych jedna. W tych momentach z zasady był trzeźwy. Zaproponował dostarczenie gipsu sztukatorskiego od „niezwykle uczciwego człowieka”, który wprost „dusi się w gipsie”, w gipsie legalnym, obwarowanym kwitami i jego, Herodka, słowem. Był ujmujący w tym znaczeniu, że nie mógł mówić nieprawdy, skoro tak pięknie opisał dzieci sióstr pozostałych: drobiazgi takie. Mylił tylko ich ilość, lecz to ze wzruszenia, a Paweł nigdy przedtem nie słyszał nawet o jednym. Obiecał też przysłać praktykanta, także „niezwykłej uczciwości”. Podawał zupełnie wiarygodne szczegóły. Trochę to wszystko składało się za szybko i za nagle, lecz Paweł, widząc wiarę w oczach gościa, uwierzył. Herodek także był święcie przekonany, że mówi prawdę. Miał zwyczaj przekonywania się już w trakcie, gdy sam siebie słyszał. Wszystko to owinął jeszcze naddatkiem rosnącej serdeczności, którą brał z nieba. Paweł tyle razy w życiu nie wierzył w serdeczność, że musiał nadejść moment, w którym stało się przeciwnie. Jeśli idzie o zadatek, Herodek wziął tylko połowę proponowanej sumy i byłby ją zostawił na stole, gdyby mu Paweł nie przypomniał. Wizytą był przejęty i wzruszony. Padło dużo ciepłych słów o siostrze jego, zmarłej żonie Pawła, Mariannie.
Wrócił do domu pijany. Budował w myślach wielkie przedsiębiorstwo.
Skończyło się, że najpierw nie przyszedł praktykant. Potem wszystko okazało się niepoważne i zaplątane w nieprzewidziane okoliczności. Wciąż brakowało kogoś, kto już miał być i przynieść. Herodek, czując winę i będąc pewny swych dobrych chęci, obraził się, a nawet obiecywał „rzucić zaliczkę w twarz”.
Nie zrobił tego. Uprzednio doszło do rozmowy, która zrazu jakby dalszy ciąg pierwszej, lecz wciąż stojąc w miejscu, nagle doprowadziła Pawła do ataku wściekłości. Wszystko w tej „historycznej”, jak ją potem nazwał Herodek, rozmowie wymykało się, plątało, nie było ani jednego punktu stałego; Herodek miał łzy w oczach. Wróci do domu zdruzgotany. Zawiedli go ludzie. Próbował rozprawić się z Antoniną i sprawdzić jej „wierność po grób”. Znała te groby i uniesienia. Tę ucieczkę w rozpacz. I tę próbę zemsty, szukania przyczyn w niej samej. Przyczyną mogło być nawet to, że była chuda.
A już ciekawa była tamtego człowieka, jak wygląda ten dom i ten człowiek, czy ją zrozumie, gdy zobaczy, myślała, że się tam kiedyś wybiorą, miał to być człowiek „wielkiego lotu i ostateczny”, ciekawa była, jak wygląda człowiek „ostateczny”? Tak było przez kilka dni po pierwszej wizycie.
Wrócił pijany i rozżalony, żądał współczucia. Należało przeciwdziałać. Znała to, należało go podciąć, podeptać pędy samouczucia. Wtedy cała jego groźność sypała się w proch.
— A czegóż to — zapytała — słyszę o ojcu takie rzeczy?
— Jakie słyszysz?
— Włóczysz się z byle kim, gdzie darmo i brudno.
— Ty to mówisz?
Wziął kapelusz, chciał wyjść. Zatrzymała go.
— Nie opuścisz mnie? — zapytał. — Nigdy?
— Wiesz co — powiedziała — nie rozmawiajmy tak ze sobą. Ani tak, ani tak. Dobrze?

Pan Kalinowski był to „zasmarkany profesor”, który także padł ofiarą nieudanej transakcji, tracąc obraz pod tytułem „Spalone dęby”, ale, co dziwne i wspaniałe zarazem z jego strony, wcale się nie pogniewał, wręcz odwrotnie, tak jakby tylko czekał na to, co stać się musiało, i od tej pory zaczął codziennie przychodzić. Ten niepozorny, zziębnięty człowieczek, skromny, z papierosami Sport luzem w kieszeni i szklaną fifką — który od razu szczerze wyznał, iż go już kiedyś zrujnowano, wyłudzając podstępnie pracę naukową pod nazwą „Teoria spirali”, w porównaniu z którą „Dęby” to stara cerata — zasmakował teraz w tym domu i w tych ludziach. Antoninę traktował jak dorosłego człowieka. Prowadził długie rozmowy z ojcem — „przy drzwiach zamkniętych”. Gdy ktoś przyszedł, musiał właśnie czekać.
Herodek nazywał Kalinowskiego „zasmarkanym profesorem”, tak jak ona nazywała ojca Herodkiem, ale Herodek oczekiwał Kalinowskiego z niecierpliwością. O czym mówili? Ojciec uważał Kalinowskiego za kogoś poniżej, Kalinowski ojca także — na jedno i drugie były dowody — lecz Kalinowski traktował ojca powyżej, i nawet gdy go nie było, mówił do Antoniny: to jest ktoś. Podczas gdy ojciec mówił zaledwie: profesor.
Gdy rozmawiali, każdy musiał czekać.
Tak było właśnie z leśniczym. Herodek zapowiedział:
— Ma tu przyjść pewien osioł z rogami na sprzedaż. Byłbym zapomniał.
— Z rogami?
— Jelenia. Sprzątnij drugi pokój. Przetrzymam go, aż zmięknie. Weź garnek wody i spryskaj podłogę. Karteczka, brulion, ołóweczek, zupełnie legalna transakcja, która to godzina? Już siódma? Jak się pracuje, czas leci. A ja jeszcze z parłem Kalinowskim mam do pomówienia.
Stwierdziła pewien stopień podpicia. Było to znośne.
Mówił prawdę, leśniczy przyszedł.
Znalazła się z nim sam na sam w „drugim pokoju”. To też była prawda, rogi miał pod pachą i zaraz je złożył na jednym krześle.
Zatrzymała się w głębi przy firance, tyłem do okna, gotowa powiedzieć: niech pan siada, przynieść z kuchni skrzyneczkę, wytrzeć ją, a nawet uderzyć dłonią o wierzch jak w bęben i zaprosić: proszę.
Młody, powinien teraz grzecznie o cokolwiek zapytać, spostrzec ją, ale on nie spostrzegł. Twarz miał głupią i nie zdjął czapki, pewny siebie, nie wytarł butów w progu, przelotny tutaj, z wolnego świata, cham zdrowy z zielonego pola.
Odwrócony plecami szedł sobie, przed siebie, zaczął gwizdać, zrobił dwa kroki ku ścianie i przystanął w miejscu, gdzie tapeta odsłoniła gołe cegły.
Nachylił się, zadumał, rozkraczył nogi, spojrzał w wilgotny kąt, wrócił oczami nad rumowisko i wysunął nogę, jakby — czubkiem chciał zbadać, czy ruina posypie się dalej, czyli też jest w stanie kamiennym. Cały ten interes — znaczyło — jest kruchy, niewart tupnięcia nogą, podejrzany i na wymarciu. Wiedział chyba, że ktoś jest tutaj, bo wydawało jej się, iż zmarszczka munduru pod łopatką drgnęła.
Czy jej się przywidziało? Znów musiała mieć gorączkę. Z czerwonych płatków przed oczami oderwał się jeden biały i żywy. Zdumiona zaczęła go śledzić. — Cóż to takiego? — pomyślała. — Motyl? Znikąd wzięty ukazał się w powietrzu — o tej porze? Słyszała niemy szelest jego papierowych skrzydeł i otwarła usta. Leciał skosem ponad zielonymi plecami leśniczego i nad dwoma pręgami nie spłowiałego sukna w miejscu, gdzie krzyżowały się kiedyś rzemienie torby myśliwskiej. Był teraz nad jego głową.
Nie zdążył jeszcze odgwizdać pierwszej strofki, kiedy poczuł uderzenie w ramię; zerknął poza siebie i ujrzał rękę Antoniny. Stała obok i pokazywała na drzwi:
— Precz!
Twarz miała wykrzywioną od wściekłości, podobnej do płaczu.
— Precz stąd! — bełkotała. — Do kuchni! To jest nasz dom!
Nic nie rozumiał. Jeśli był człowiekiem dobrym, to w tej chwili przemienił się w anioła. Rozpostarł ręce, wykonał gest podobny do bierzmowania, spokojny, uroczysty, i przesunął otwartą dłonią z góry do dołu poprzez jej czoło, oczy, nos, wargi i zakończył ujęciem za ramiona, tak jak odstawia się dziecko. Patrzył dobrotliwie, nie dosłyszał zapewne tego, co powiedziała, bardzo zdziwiony, lecz spokojny i uśmiechnięty.
Wstrząsnęło nią, otwarła wargi, wybiegła z pokoju niosąc się rozkołysana, jak ze skargą, prosto do ojca. Zatrzymała się w kuchni.
Przyszedł tutaj, stanął pod ścianą i zaczął się jej przyglądać.
Odwróciła się raptownie. Leśniczy podszedł cicho i stanął przed nią z rękami założonymi na plecach.
— No i co? — drgnęła. — Co takiego? — Myślała, że chce ją uderzyć.
— Długo jeszcze? — spytał.
— Jeszcze — wyjąkała.
— Bije?
— Kto?
— Herodek.
— Co pan? Co pan takiego mówi? I jaki Herodek?
— Popraw sobie — cofnął się — popraw sobie wstążkę — powiedział od ściany — spada ci na nos.
Przeszła na przeciwległą stronę kuchni i usiadła na skrzyni pod oknem. Poprawiła wstążkę. Postanowiła udawać obojętność, zaczęło jej bić serce. A gdy pomyślała, że bije, zdawało jej się, że to widać, i biło jeszcze mocniej. Oparła się grzbietem o parapet i podwinęła nogi. Nagle bicie ustało.
Najpierw zaciążył tył głowy, ogarnęła ją senność, wytężyła oczy, lecz gdy chwyciły więcej światła — poraziło jej źrenice. Nogi spadły ze skrzyni. Przymknęła powieki. Mdłość szarówki napływała do gardła i zapełniła żołądek. Grzbiet począł się zsuwać ku dołowi, kręgosłup przeskoczył trzy ząbki swych kościanych trybów. Zwinęła się w kłębek, zawisła na brzegu skrzyni. Chciała przebić się ostatnim wysiłkiem, ale wtedy ciepłe dmuchnięcie prosto w oczy nagle ją zgasiło; spała.
Spod powiek ukazały się dwa cienkie półksiężyce ślepych gałek oczu o surowym kolorze zmarzniętych paznokci. Obsunęła się jej noga, but zgrzytnął i zatrzymał się na szorstkim nalocie piasku nieczystej podłogi.
— O — rzekł leśniczy — zaraz ty mi spadniesz.
Pochylił się, wziął ją na ręce i uniósł do góry. Najcięższe były buty. Nieduża, lekka, poddała się rękom jak pusty worek.
Wolną ręką uchylił drzwi do pokoju:
— Kupi pan?
Herodek leżał na łóżku. Zerwał się przerażony:
— Co się stało? — zawołał. — Zemdlała?
— Śpi — odpowiedział pogodnie leśniczy. — Śpi sobie — obronił ją przed wyciągniętymi rękami ojca. — Niech pan ściele łóżko.
— Pan ją czymś rozgniewał!
— Rozgniewał? — zdziwił się Kalinowski wstając od stołu. Zdziwił się niejako, że gniew istnieje.
— Ona śpi — powtórzył z naciskiem leśniczy, kołysząc Antoninę w rękach — i trzeba ją spać położyć.
— Śpi? — zapytał Herodek zaglądając córce w oczy. — Panowie! — zawołał, jakby to była niezwykła sprawa. — Nigdy o tej porze nie zasypia. — Wyrwał ją przemocą z rąk leśniczego. — Nerwy. Krzyczała na pana. Przed chwilą słyszałem. Ona ma zszarpane nerwy.
— Za co miałaby krzyczeć? — powiedział leśniczy. — Panu się zdawało.
— Zawsze się o nią boję — rzekł spokojnie Herodek. — I niech mnie ręka boska broni... — Chciał coś powiedzieć. Poprawił bezwładny ciężar córki na ramieniu. — Zaraz pościelę łóżko — rozejrzał się, lecz nie wykonał zamiaru, hamowany widocznie obawą, iż ukaże się brudna pościel. Poszedł w kąt i przyklepał posłanie, na którym sypiał. Antoninę oddał w ręce Kalinowskiego. Ten aż się ugiął, nieporadnie chwycona zwisła mu przez ramię i zakołysała głową.
Słyszała i śniła. Przez mgłę słyszała słowa i rozumiała. To, co mogło już być snem, rozwijało się urywanie i coraz gęściej.
— A wie pan — usłyszała głos Kalinowskiego. — Niech pan spojrzy. Fenomen, biała kropka na lewej powiece. Fenomen natury.
— Co takiego?
— Znamię.
Jakby wszyscy trzej pochylili się nad jej twarzą.
— Co to znaczy? — spytał zaniepokojony Herodek, ujmując w dłonie jej opadającą głowę.
— Pewno nic nie znaczy.
— Panowie — powiedział leśniczy. — Długo jeszcze? Ciszej — upomniał — nie mówcie tak głośno.
Zdawał się nic nie rozumieć.
— No dobrze — powiedział Herodek. — Panie Strzelczyk, niech pan pokaże rogi.
Przez cały czas leśniczy patrzył obojętnie, tak jak na targowisku ogląda się w beczce śniętą rybę, z lekkim, naturalnym smutkiem, i tylko prosił o zlitowanie się nad śpiącą.
Ojciec wziął ją ponownie na ręce i położył na łóżku. Odwróciła głowę i zanurzyła ją w jaskrawym jak rzeżucha cieniu wilgotnej ściany, porosłej wilgocią. — Niech pan przykryje moim płaszczem — usłyszała.
Ponownie ukazał się motyl. Wielokrotnie większy, wściekły, atakował i chciał ją ukąsić w twarz. Wszystko rozgrywało się teraz w jaskrawym niebieskim świetle dziennym, realniejszym od rzeczywistości; takie światła i rzeczywistość bywają we śnie.
Rano obudziła się chora.
Ojciec siedział w kapeluszu przy oknie. Jak spod klaśnięcia ręki za oknem wzleciały trzy gołębie, dzień był jasny, zimny i zimno to dostawało się wszędzie. Nos ojca także musiał być zimny, nie napity.
— Czemu nie wstajesz? Kupiłem od tego hycla rogi. Idziemy.
— Dokąd?
— Zapomniałaś? Z wizytą. Odwiedzić chorego. Zaniemógł. Ale nie umarł.
Obudziła się chora.
— A może by mu w prezencie te rogi? Jeszcze nie zapłaciłem. Co o tym myślisz?
— Od jakiego hycla?
— Już nie pamiętasz?
Obudziła się chora. Twarz miała brudną i gorącą. Często żołądek podskakiwał w niej jak kopnięta piłka. Mówiono, że grozi jej choroba ciężka, i nieciężka, do czasu żyć można. Tak tylko mówiono. Pani Gruszkowa zaprowadziła ją kiedyś do lekarza. Od tego dnia czuła w sobie brud nie do zmycia i blaszane wnętrzności z posmakiem tłustej cyny. „Stań się coś” — myślała. Śniło jej się, że siedziała na łóżku i patrzyła na siebie. Rozmawiała sama ze sobą. Widziała siebie naprzeciw, oko w oko, tak jak z okienka piwnicy ogląda się światło dzienne. Poczuła przypływ niewysłowionej sympatii. Do swej sennej piękności, która polega na tym, że człowiek jest całym światem.
Obudziła się nosem w kącie ściany i usłyszała: — czemu nie wstajesz. — Już ja mu powiem — Herodek, w kapeluszu z czoła, snuł myśli głośno. — Wiesz, że ja potrafię powiedzieć. A gdyby tak przemilczeć? Nie pójść. — Najlepiej byłoby zwrócić te pieniądze.
Myślała już o tym: pożyczyć, a potem odrobić.
— Mówiłam z panią Gruszkową.
— Z kim?
— Pani Gruszkowa jest moją przyjaciółką.
— Przyjaciółką? Muszę się dowiedzieć, kim ona jest? Gdzie się moja córka obraca?
Wyskoczyła z łóżka:
— Obiecała mi prezent. Tak, tak, prezent. Złoty medalik z Matką Boską Częstochowską. I dziś go dostanę. Jeszcze nie byłam bierzmowana — rzuciła się przed siebie i zaczęła zbierać do pracy. — Zaraz tam idę. Żebyś tu czekał na mnie w domu.
— Mam pewną zdrowotną myśl.
— To ją, kochany, rozwiń sobie, a rozwiń.
Zaczął się dzień.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.