Złoty robak/Piwonie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Piwonie

Nie dopuszczając do tłumaczeń, chciał gościom na wstępie powiedzieć, że stała się rzecz straszna: wszystkie głośniki na mieście nadają Wagnera. I że ktoś wpadł na to, czego Wagner nie dożył.
Byliby zaskoczeni, byłoby im też smutno, że nie rozumieją, poza jednym nieprzyjemnym słowem: nie dożył.
Zobaczył chude palta na wieszaku w sieni. Żal mu się ich zrobiło. Wisiały i dziecinne, stały dwie pary botów i kalosze, które są rzadkością. Przyszła mu myśl inna:
— Cieszę się — powiedział w drzwiach — że mnie widzicie w dobrym zdrowiu.
Jak, jak? — zapytały zdumione oczy. Tego tym bardziej nie zrozumieli.
W progu nałożył blaszane okulary, był w niebieskiej bluzie, wyglądał jak dróżnik:
— Barbaro — rzekł wesoło — otóż mamy gości.
W to mogli uwierzyć. Powinna nastąpić ulga.
— List... — bąknęła Maria. Jej pierwszej podał rękę.
— Już się wyjaśniło — przerwał. — Jestem zdrowy. A i wy mieliście dość zdrowia dla mnie, żeby odbyć tak daleką podróż. Rzeczywiście, chwyciła mnie lekka niedyspozycja. I minęła.
Pod kremową lampą w rogu pokoju siedziała główka jakiejś dziewczynki w króliczej czapce na oczach, czyjeś nogi w ciężkich butach opierały się o kruchy szczebelek krzesła, potężny mężczyzna o skandalicznych rzęsach dziewczęcia spacerował z rocznikiem „Tygodnika” pod pachą i właśnie przystanął. Był to prawdopodobnie Jan Kwieciński. Była i Maria, tę najbardziej lubił, bo miała w sobie jakąś ludową dystynkcję. Była i żona Kwiecińskiego i wyglądała sto razy lepiej od męża.
Lecz kto to jest ten łysy — pomyślał — z grządeczką zagracowanych po fryzjersku włosów na wgniecionej jak błotnik czaszce? — Podchodzili i witali się według starszeństwa. — I kto to jest ta dziewczyna w czerwonawych pończochach, drzemiąca na kanapie przed szklanką herbaty, z której nie wyjęła łyżeczki — wiejska, o lnianych włosach, których prędzej dotknął deszcz aniżeli grzebień? I jeszcze jakieś dwie panie i pan — którzy także podali rękę, mówiąc, iż przepraszają i czekają, aby porozmawiać z panem Herodkiem, którego nazywali panem. Była staruszka w czerni. Nie drgnęła w fotelu. I chłopczyk o kozich przecinkach w oczach, który już coś majstrował przy postumencie właśnie „pastereczki”. I teraz cofnął ręce.
Nie przeliczył ich wszystkich i nie określił przynależności, kto do kogo? Bukiet podobieństw rodzinnych jest jak polne kwiaty — liczba nieskończona.
W wazonie stały białe chryzantemy. Ktoś widocznie przywiózł z pożyteczną myślą.
— Jakże to się stało? — zapytał z dziewczęcym uśmiechem Kwieciński — dostałem list...
— Nic się nie stało — pośpieszyła żona Kwiecińskiego. — Mamy za godzinę pociąg.
— Ogródek... — rzekła szybko Maria. — Twój ogródek.
Paweł usiadł przy oknie i wyjął z kieszeni irchowy gałganek.
— Kwiaty zostały po Mariannie — mówiła Maria. — Myślę — wzmocniła głos — o tych słynnych jej piwoniach.
— No, już nie te — odpowiedział Paweł przecierając blaszane okulary i patrząc przez nie pod światło: — nie te. Ale takie same.
— Jakże interesy? — zapytał Kwieciński podchodząc do Pawła z „Tygodnikiem”.
— Nie prowadzę interesów.
Ta, co siedziała na kanapie — Paweł nie znał jej imienia — roześmiała się głośno. Uznała to za dowcip. Rozmawiano widocznie przedtem o sztabie złota odlanej w kształt Chrystusa na krzyżu. Śmiejąc się ukazała wargi wielkie, żeberkowane, jak kwiat — przerażający, na którym może się zmieścić kilkanaście lepkich owadów.
— Piwonie — rzekł Paweł — trzymają się dwa lata. Potem marnieją, grunt wapienny. Na moich piwoniach stanie dom towarowy. Czekają tylko na buldożery i towar. Każdy na coś czeka.
— Agrest za to w tym roku — powiedział Kwieciński, uchylając firanki. Wciąż balansował wokół pokoju: — Każdy na coś czeka — powtórzył.
Cienie muślinu figlarnie mignęły przez jego twarz.
— Agrest tak.
— Drogi Pawle — rzekła Maria — tak to jakoś niefortunnie wszystko się zbiegło... Nie będziemy ci zawracali głowy. Jesteś, czuję, zmęczony.
— Ależ! — krzyknął — kochani, zostańcie! Do czego by to było podobne! Porozmawiamy. Mówcie mi o sobie, jak u was? Dzieci pewno rosną...
— Jedno umarło — rzekła ta z kanapy i przycięła wargi.
— Komu?
— Ciotce Marii.
— Mario? Więc tak?!
Maria skuliła się w sobie.
— Mario, więc to tak? — podbiegł do niej, zawahał się i przyklęknął.
— Boże, Boże — strzepnął nerwowo palcami Kwieciński — trzy lata temu. Na nas już czas — zwrócił się do żony. — Nie widzę tutaj Staszka Herodka. Czyżby listu nie dostał?
Wypukłe czoło Kwiecińskiej poczerwieniało.
— Jesteś zmęczona — chwycił się Paweł tej, której umarło dziecko. — Chcesz się położyć. Mój pokój jest wolny.
Nawet nie wiedział, że Maria jest mężatką, a tu już się dowiaduje.
— Przyjechałam, żeby ci w czym pomóc. Powiedz w czym? Czy też mamy sobie stąd pójść?
— Nie, nie, bardzo cię proszę, ty się połóż. Jest Barbara.
— To ja jej pomogę.
— Nie, nie... Więc tak straszne dotknęło cię nieszczęście? — wstał z przyklęknienia.
— Słuchaj — wzięła go pod ramię i poprowadziła na bok — boję się... że Herodek... Oczywiście, to on napisał. Zrobiliśmy śledztwo. Przykro powiedzieć, i dla ciebie przykrość...
— Nie przyjdzie.
— Dziwny, to taki dziwny człowiek. Jeszcze dziwniejszą ma podobno córkę. Boję się, że przyjdzie. Zacznie przepraszać, na naszych oczach, ktoś z nas nie wytrzyma... a potem... Jest to kłębek nieszczęścia... Tyś temu nie winien.
— Jest na mnie bardzo obrażony.
— I właśnie tego się boję.
— Moja dobra Mario: ja tu przecież jestem — niespodziewanie wziął ją za ręce. — My nigdy nie wiemy w życiu, co zrobić z ludźmi, którzy za wszelką cenę szukają zaczepki. Z ludźmi, którzy nas, nie daj Boże, wyróżnili. Jedyna przystępna dla nich sytuacja, to znieważyć. Nic się nie przejmuj, niech tam sobie na nas poczekają — stali prawie przy ścianie. — Zdarzył się kiedyś fakt, o którym mi opowiedziano, posłuchaj: do spokojnego człowieka w kawiarni podszedł ktoś i na oczach wszystkich uderzył go w twarz. Znieważony poderwał się i zgłupiał. Czy ty mnie rozumiesz? — ścisnął jej ręce, odwracając się plecami do wszystkich. — Stracił wątek. Napastnik zakręcił się i już go nie było. Czy ty rozumiesz? Została tylko tamta zbita brutalnie twarz, na którą wszyscy teraz patrzą. Lecz oto, co znieważony robi? Nawet nie sprawdza, czy ktoś się obraźliwie uśmiecha, czy ktoś inny w swej nienaruszonej godności udaje, że niczego nie widział, zbiera się w sobie, skacze i pierwszemu z brzegu obcemu daje po twarzy. Tamten głupieje. Sytuacja się zmienia. Tamten zrywa się i bije następnego. Nie powiedziano mi oczywiście, że ten następny znów bije następnego, nic mi już więcej nie powiedziano, wysłuchałem tego kiedyś z niedowierzaniem. I po co ja to mówię? I po co ja przed tobą klękałem?
— Grozisz nam wszystkim. I znów odzywa się w tobie dawne okrucieństwo. Wybacz.
— Okrucieństwo. Wyprowadź ich wszystkich.
— Nie zrobię tego.
— To jest napaść.
— A ja nie zrobię. Z tobą nie można dobrze. Musisz się kogoś bać.
Zmieniła ton, lecz czuło się, że zdaje sobie z tego sprawę, iż ją poniosło. Że odezwał się w niej tłumiony jad, że przekroczyła granice, w stronę wręcz przeciwną, że zdemaskowała się i sama jest tym przerażona.
Już usłyszano ich podniesione głosy.
Za plecami Pawła, Kwieciński z hałasem, jak wystrzał, zamknął rocznik.
— O! — krzyknęła Maria, wyrywając się z rąk Pawła.
Oczy wszystkich zwróciły się ku oknu.
Za sztachetami ogrodu wąska uliczka szybko spadała w dół ku bulwarowi. Każdy krok popędzany był tutaj spadzistością chodnika.
Zza prawego słupka ogrodzenia ukazała się para, Herodek z córką.
— Dobrze się trzyma. Ile on może mieć teraz lat?
— Ludzie bez charakteru zawsze są młodzi — powiedziała Maria.
Zatrzymali się, odbyli jakąś naradę i Antonina wzięła ojca pod rękę.
— Nie ma na to rady — powiedziała Maria. — Będziemy tu mieli Herodka.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.