Złoty robak/Spadek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Spadek

Herodek uniósł głowę, popatrzył w niebo i końcem laski przejechał po sztachetach. Antonina wyrównała to jego skośne odchylenie.
Zatrzymała ojca przy furtce. Byli spóźnieni, kazał sobie spojrzeć na zegarek, odczytała godzinę, skinął głową.
Otwarła furtkę i wpuściła go pierwszego. Poczekał chwilę zostawiając jej czas, aby zamknęła. Potem znów stanęła obok niego. Nie wiedząc, że jest obserwowana, poprawiła włosy nadając im jak gdyby puszystość. Zaczęli iść ścieżką na wprost drzwi. Słońce przez dach zza komina padło na twarz Herodka. Przedłużał chwilę i opóźniał. Gest miał wyniosły, laską pokazywał na coś, co było w otoczeniu domu, i znowu skinął głową. Raz tylko zboczył ze ścieżki, lecz znów naregulowała go Antonina.
— Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich — rzekł Kwieciński odkładając rocznik — jeśli powiem, że Staszek powinien być przyjęty serdecznie. Wystarczająco już los spojrzał mu w oczy.
Maria wybiegła do sionki. Szybko wprowadziła gości do pokoju i stanęła za ich plecami. Była bardzo blada. Herodek wszedł wolno i nieśmiało, zatrzymał się w progu, nastała cisza, Antonina bez słowa pokazała mu ręką, żeby szedł dalej. Paweł stał pośrodku pokoju i uważnie patrzył.
— Pan wybaczy — zwrócił się do niego Herodek, odnajdując natychmiast. — Pan nam wybaczy...
Antoninę oblała purpura.
— Może jesteśmy tutaj niepożądani... — patrzył oczami, które nie wiadomo, czy widzą.
— My nędzarze...
W tej chwili Antonina wiedziała, że już stało się nieszczęście.
Raz jeszcze zobaczyła tę przerażającą układność ojca i „gustowną”, niewinną twarz, jakby miał powiedzieć wierszyk na estradzie. Oto jakiś, w jego mniemaniu, „świat przed nim”. A on go zdobędzie. Jednym skinieniem palca. Do stóp rzuci, do serca przygarnie. A potem dumnie odtrąci. Ileż to razy zapomniał odtrącić... Ileż razy potem cierpiał.
— Pan pozwoli — rzekł sucho Paweł. Przyglądał im się uważnie. — Bardzo proszę — wykonał gest zachęcający.
— Wprawdzie suma, jaką jestem panu należny... — powiedział Herodek — spora.
— Nie mówmy.
— ...i przekracza granice moich możliwości, w tej chwili...
— Tak, tak.
— ...ale dysponuję...
— Dajmy pokój.
— ...i tak oto, córka moja...
Co słowo, to nieszczęście.
Antonina wiedziała, że już nie ma ratunku.
— Dobre, łagodne dziecko... Zmywa garnki u pani Gruszkowej.
Zdrada — pomyślała. — Kto go o to pyta?
Zwariował? Całe to gadulstwo musiało mu przyjść do głowy już na ścieżce do furtki. Oczywiście, uległ nagłym wzruszeniom, zawsze czemuś ulegał, harda dusza: zawsze czemuś ulega, cudzym kosztem.
Kwieciński przystąpił do brata i uroczyście poprowadził go do stołu. Wszyscy podchodzili do Herodka i witali się z nim, przemilczając to, co naplótł, a on wykonywał wyniosły gest, który oznaczał: nie trzeba.
— Ot i życie nasze mija — odezwała się Maria.
— Dzieci rosną... — rzekł Kwieciński.
— Córka mnie nie rozumie — powiedział Herodek.
— Wszystko się wyjaśniło — nachyliła się do niego Maria. — Już ani słowa.
Antonina, purpurowa ze wstydu, dała się poprowadzić pani Kwiecińskiej za rękę i usiadła na kanapie obok dziewczyny z herbatą.
Barbara wniosła półmisek z zimnym mięsem.
— Oświadczam — rzekł pogodnie Paweł — że przyjąłem dzisiaj olbrzymie zamówienie.
Odezwały się śmiechy, żart przyjęto wesoło, Barbara wniosła karafkę z białą wódką.
— Moja ślepota — Herodek opuścił głowę — jest nieuleczalna. Amen.
— Otóż to — wybuchnęła Maria — mówi, żeby tylko dokuczyć — spojrzała na Pawła. Miał utkwione oczy w Herodku.
— Właśnie — rzekł wolniutko — swego czasu, polecając napisać do pana list, chciałem pana skłonić do leczenia... W ogóle — zaakcentował — czy pan ma ten list przy sobie?
— Listu nie mam — popatrzył jakoś dziwnie Herodek.
Ale głupiec — pomyślała Antonina. — Ale krętacz beznadziejny. Już go próbują, wymawiając słowo: list. Co będzie dalej? — Wyciągnęła rękę i położyła na serwecie, potem dołożyła drugą. Nie spuszczała wzroku z Małachowskiego. Był spokojny, rozparty w kanapie, już trzeci raz nakładał te same okulary na nos i jakby miał ich pełne kieszenie.
— List? — zdziwił się Herodek i jakiś strach go obleciał.
— Czemu pan się przestraszył? — zapytał z uśmiechem Małachowski.
Dostrzegła na twarzy Małachowskiego wyraz ironii, łaskawej, zimnej jak ostrze noża, które ma miękkie przekroić. Nie patrzył na Herodka.
— Pan się myli — powiedziała — pan się zupełnie myli. — I do dwóch rąk położonych na serwecie dołożyła głowę. Oparła ją na dłoniach i stamtąd patrzyła w górę.
— W czym ja się mylę? — zapytał Małachowski, wolno obracając głowę w jej stronę. Zobaczył medalik.
Herodek siedział odęty jak dziecko. Patrzył swym zwyczajem trochę w górę, na sufit. Wydawało się, że głowa jego wyrosła nad nim i z niego. Widziała, że przestawało do niego cokolwiek docierać. Ale szukał odpowiedzi, konceptu, tak by o tej chwili potem powiedział, gdyby koncept znalazł. Także coś ironicznego latało mu w bladych oczach. Ale nie miał, nie miał tego, co mu było potrzebne.
Zaraz coś chlapnie — zerknęła Antonina.
Ogarnęła ją wściekłość, z wściekłości ślina napłynęła do ust. Jak pies trzymała głowę opartą na łapach i patrzyła Małachowskiemu w oczy, i patrzyła.
Na twarzy jego ukazał się, zaczął się ukazywać, uśmieszek, daleki, chwiejny; przed chwilą znów nałożył blaszane okulary, jakby chciał ją lepiej widzieć. Sucha, stara twarz, wyszlifowana jak kamień, zaczęła czerwienieć, i wciąż patrzył. Nagle twarz pobladła.
— Co?! — uleciało mu z warg, lekko.
Nastała chwila ciszy, ktoś pierwszy spostrzegł, że coś tu się stanie.
— No, no, no! — powiedział ktoś pojednawczo. — Weźcie ją. Co ona tam?
Herodek nadymał się coraz dalej, a gdy niespodziewanie zwrócił głowę ku Antoninie, kątem oka dostrzegła, że twarz miał zupełnie płaczliwą. Dlaczego on cierpi? Dlaczego akurat teraz w obecności tylu ludzi?
— E! ...e! ...e! ... — ostrzegł Małachowski. Dojrzał widocznie w jej twarzy coś, co mu się bardzo nie podobało.
— Y! ...y! ...y! ... — odpowiedziała mu natychmiast, prosto w nos. Przedrzeźniając możliwie najobrzydliwiej.
Wstała.
— To on — pokazała palcem na ojca — to on napisał ten list... A ja mu pomogłam... Ja go namówiłam. — I dodała w ciszy: — Bo my pana nie-na-wi-dzi-my!
Widziała jeszcze, że wstał i ukazał się nad nią:
— Nie-na-wi-dzi-cie?
W oczach jego zaświeciły fioletowe błyski:
— Nie-na-wi-dzi-cie? A ja tę nienawiść opłacam...
Zerwał mu się głos, podniósł rękę.
W lewym uchu usłyszała huk jak od wystrzału.
Uderzył ją. Stało się to jak piorun.
Co było dalej? Nie wszystko pamięta.
Wszyscy znaleźli się przy Małachowskim. Podnoszono go jak gdyby. Podnoszono, bo zniknął z jej oczu. Ktoś biegł po wodę.
— Wody! Wody! — krzyczał czyjś głos. Wszyscy zderzyli się ze sobą.
A ona, to jedno pamięta, że zamarła i że się nie poruszyła. Ach to tak — pomyślała słodko: — wpadłeś! Wpadłeś mi, stary draniu.
Gdy odzyskała władzę w głowie, zerwała się i pobiegła do ojca.
Lecz nie mogła go uruchomić. Zaparł się w krześle, nogi wyciągnął przed siebie i nie odpowiadał na jej gorączkowe okrzyki, żeby uciekać.
— Idźcie już, idźcie już! — krzyczał ktoś na nich.
Była to prawdopodobnie Maria.
— Córko moja! — wreszcie zerwał się z krzesła i wzniósł patetycznie ramiona do nieba: — całuję twoje ręce! Dobiłaś tego skurwysyna!
Wtedy już wypchnięto ich za drzwi i kazano czym prędzej odchodzić.
Czyjeś ręce popychały ją za plecy, a pani Kwiecińska, pamięta to, za progiem podała jej laskę ojca.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.