Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Raz jeszcze zobaczyła tę przerażającą układność ojca i „gustowną”, niewinną twarz, jakby miał powiedzieć wierszyk na estradzie. Oto jakiś, w jego mniemaniu, „świat przed nim”. A on go zdobędzie. Jednym skinieniem palca. Do stóp rzuci, do serca przygarnie. A potem dumnie odtrąci. Ileż to razy zapomniał odtrącić... Ileż razy potem cierpiał.
— Pan pozwoli — rzekł sucho Paweł. Przyglądał im się uważnie. — Bardzo proszę — wykonał gest zachęcający.
— Wprawdzie suma, jaką jestem panu należny... — powiedział Herodek — spora.
— Nie mówmy.
— ...i przekracza granice moich możliwości, w tej chwili...
— Tak, tak.
— ...ale dysponuję...
— Dajmy pokój.
— ...i tak oto, córka moja...
Co słowo, to nieszczęście.
Antonina wiedziała, że już nie ma ratunku.
— Dobre, łagodne dziecko... Zmywa garnki u pani Gruszkowej.
Zdrada — pomyślała. — Kto go o to pyta?
Zwariował? Całe to gadulstwo musiało mu przyjść do głowy już na ścieżce do furtki. Oczywiście, uległ nagłym wzruszeniom, zawsze czemuś ulegał, harda dusza: zawsze czemuś ulega, cudzym kosztem.
Kwieciński przystąpił do brata i uroczyście poprowadził go do stołu. Wszyscy podchodzili do Herodka i witali się z nim, przemilczając to, co naplótł, a on wykonywał wyniosły gest, który oznaczał: nie trzeba.
— Ot i życie nasze mija — odezwała się Maria.
— Dzieci rosną... — rzekł Kwieciński.
— Córka mnie nie rozumie — powiedział Herodek.
— Wszystko się wyjaśniło — nachyliła się do niego Maria. — Już ani słowa.
Antonina, purpurowa ze wstydu, dała się poprowadzić pani Kwiecińskiej za rękę i usiadła na kanapie obok dziewczyny z herbatą.
Barbara wniosła półmisek z zimnym mięsem.