Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Piwonie

Nie dopuszczając do tłumaczeń, chciał gościom na wstępie powiedzieć, że stała się rzecz straszna: wszystkie głośniki na mieście nadają Wagnera. I że ktoś wpadł na to, czego Wagner nie dożył.
Byliby zaskoczeni, byłoby im też smutno, że nie rozumieją, poza jednym nieprzyjemnym słowem: nie dożył.
Zobaczył chude palta na wieszaku w sieni. Żal mu się ich zrobiło. Wisiały i dziecinne, stały dwie pary botów i kalosze, które są rzadkością. Przyszła mu myśl inna:
— Cieszę się — powiedział w drzwiach — że mnie widzicie w dobrym zdrowiu.
Jak, jak? — zapytały zdumione oczy. Tego tym bardziej nie zrozumieli.
W progu nałożył blaszane okulary, był w niebieskiej bluzie, wyglądał jak dróżnik:
— Barbaro — rzekł wesoło — otóż mamy gości.
W to mogli uwierzyć. Powinna nastąpić ulga.
— List... — bąknęła Maria. Jej pierwszej podał rękę.
— Już się wyjaśniło — przerwał. — Jestem zdrowy. A i wy mieliście dość zdrowia dla mnie, żeby odbyć tak daleką podróż. Rzeczywiście, chwyciła mnie lekka niedyspozycja. I minęła.
Pod kremową lampą w rogu pokoju siedziała główka jakiejś dziewczynki w króliczej czapce na oczach, czyjeś nogi w ciężkich butach opierały się o kruchy szczebelek krzesła, potężny mężczyzna o skandalicznych rzęsach dziewczęcia spacerował z rocznikiem „Tygodnika” pod pachą i właśnie przystanął. Był to prawdopodobnie Jan Kwieciński. Była i Maria, tę najbardziej lubił, bo miała w sobie jakąś ludową dystynkcję. Była i żona Kwiecińskiego i wyglądała sto razy lepiej od męża.