Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zajmowali ten domek jako bezdomni. Na szybach osiadał kurz białej szosy, o wschodzie kuchenne okno ukazywało wzgórze pod niebem, las, łąkę i wieżę podmiejskiego kościoła w zamieci słonecznej. Wiła się stamtąd ścieżka wąska jak rysa na pękniętej szybie i stoczyć by się po niej mogła kropla rosy.
O siódmej kończył się widok, pleniły się muchy, zalatywało grzybem. Od podwórza czarne bzy bez kwiatów karlały w ubitej ziemi, od szosy dął bezustannie biały wiatr i lepił do ściany strzępy papieru, w jaki pakuje się gwoździe. Dom był pierwszy z brzegu, w zbożu, szary, o zrujnowanej połowie dachu.
W nocy wiatr ogarniał wszystko, zbliżał się zagajnik i szumiał, jakby oderwało go od ziemi i niosło korzeniami po świecie. Niekiedy wieczorem, gdy nie pan Kalinowski, przychodzili do ojca różni panowie, „ludzie”, jak ich nazywał. Przedtem zamiatało się podłogę i zaprowadzało w mieszkaniu coś w rodzaju nastroju niezależności i piękna. Antonina miała nakazane i wplatała we włosy wstążkę, rażące brudy utykano w kąty dalekie od światła. Mówił, że podejmuje się pewnych delikatnych misji, które wymagają taktu i serca. Zjawiali się mężczyźni, czasami osobnicy „poniżej”, nieobyci, a nawet brutalni, lecz dla samego honoru domu traktował ich na równi i nigdy nie wypadał z roli pana. „Toniu — mówił — proszę czuwać w kuchni i być mi na każde moje najlżejsze skinienie.” Czasem kupił, czasem sprzedał, podejmował się na przykład znaleźć lichtarz na tandecie. Ideą tego lichtarza żył dwie doby.
Przyjmował w zamkniętym pokoju „u siebie”, gdzie stało łóżko, trzy krzesła, wisiały fotografie, a firanki przesłaniał wieczorny szkarłatny mrok mosiężnej lampy. U spodu lampy cztery anioły niosły w oliwkowych dłoniach rezerwuar z naftą. Na dębowym stole o nogach ciężkich jak hipopotam leżał skrawek papieru i kopiowy ołówek, którego przedtem szukało się pod łóżkiem.
Dochodziło do jakichś poufnych rozmów. Czasem Herodek ukazywał się w drzwiach na chwilę, żeby coś zadysponować, zwykle jakiś drobiazg, tylko dla pozoru, i w tym krótkim ułamku chwili poprawiał wyraz twarzy, czerpał głęboki oddech, dawał niejasny znak córce, że wszystko idzie jak najlepiej, i powracał. Antonina siedziała na skrzynce w kuchni i tak, jak nakazał, haftowała serwetę, zawsze tę samą, zmęczoną i brudną. Pełniła również rolę