Złoty robak/Czerwona piłka II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czerwona piłka II

Piłka klasnęła za wysokim murem, posypanym cukrowymi odłamkami zielonej butelki. Kleryk nastawił uszu. Nos miał samotny, niewesoły. Przy stoliku na podwórku w trzaskającym fotelu wiklinowym naprzeciw kleryka siedział Paweł. Przed nimi na tacy stygła kawa. Księżyk był zdumiony obrotem sprawy, prócz tego stosował niezbędny ceremoniał, zanim dotknął ciastka, próbując najpierw dać coś z głębi ducha. Na nosie siały mu się dzioby, i na policzkach, jakby sypiał w merli. Głębia ducha przenicowała się, ukazując ten sam mierny kolor zleżałego materiału. Wysilał głowę. Kręciła się Barbara, która była łącznikiem między tym miejscem a domem mieszkalnym, także niespokojna. Krążyła tam i z powrotem i przynosiła coraz gorsze wiadomości. Poczynając od pierwszej, wprost nie do wiary — wszystkie były jak z komedii, którą pozwolił sobie napisać idiota.
Paweł zlikwidował już pracownię, jeszcze nie wyniósł rzeczy, remont był już skończony, mieszkanie przeznaczone komu innemu. Powiedział o tym właśnie ostatniemu klientowi, klerykowi, wysłannikowi biskupa.
Dzień od samego rana wstał nieprzychylny, chłodny, rozlany i w stosunku do poprzedniego — schyłkowy. I jeszcze klaskanie tej niewidzialnej piłki — jako uciążliwa nowość.
Gładziutka i czerwona znów zakołysała się w chłodzie. Ksiądz nastawił uszu. Był bledszy od jesiennego powietrza, uszy miał wielkie, białe, wyjątkowo białe, jak dwa uchwyty wazy dziwnego nabożeństwa.
Paweł znał go od dziecka, jeszcze z czasów, gdy żyli Felicjan i Józef. Prawdopodobnie nabożność Józefa skierowała to dziecko na drogę kapłańską. Dlatego wydawało mu się, że może dzisiaj w razie potrzeby — był mocno poirytowany i przez to wybuchowo grzeczny — chwycić kleryka za skórę przy uszach, podkręcić ją boleśnie, ażby się kleryk uniósł na palcach, i uderzyć go zwiniętą pięścią raz z jednej strony i raz z drugiej strony głowy. Która by stuknęła jak puste drewno. Znał go aż nadto dobrze. W starym, zadomowionym, napełnionym pokoleniami mieście dziwić się nie ma celu, gdy dziewczynka, którą odpędził kiedyś, aby nie szczała mu pod płotem, w krótkim — jak gdyby — czasie ukazuje się jako żona przewodniczącego rady narodowej i jako pierwsza dama na fotografii z otwarcia Pawilonu, lub gdy chłopiec, który przedtem wyglądał jak larwa kapuściana i był chłopcem, nagle zostanie klerykiem od specjalnych poruczeń biskupa, mając w sobie dalej coś z larwy kapuścianej, rezedy pod oknem i zabarwienia piasku, w którym bawił się kiedyś Felicjan i Józef.
Dlatego mniej więcej tydzień temu z pewną swobodą i obojętnością polecił księżykowi, aby ten, mając z racji swej funkcji dostęp do różnych akt i ksiąg kościelnych, sprawdził, czy pewien osobnik sprzed bardzo wielu lat żyje, czy też umarł? Była to „bardzo poufna misja” i jeszcze tydzień temu „wypłynęła z chwili słabości”. Może ze złego snu? W złym, chorobliwym śnie objawia się nieraz superrzeczywistość, dość straszna, i wydaje się jedyną prawdą. Prawdą, po której dzień jest tylko oszustwem, uśpieniem poprzez nagromadzenie zwodniczych czynności i nawyków. Dzisiaj rezultat misji był mu obojętny lub nawet wrogi. Poszukiwał kiedyś śladów tego „osobnika”. I nigdzie nie znalazł. Co więcej, nazwisko to nie powtórzyło się już nigdy ani w książce telefonicznej, ani w innych spisach — ani na klepsydrze.
Być może, gdyby nie ta piłka dzisiaj:
— Moja specjalność — rzekł, gdy piłka ponownie klasnęła i ucichła — przestała istnieć. Blacharstwo także nie istnieje. Najlepszy dowód, że mam czas na rozmowę. Od czasu choroby postanowiłem iść na posadę. Przez kilka lat studiowałem wytrzymałość materiałów i inne. To mi wystarczy. Proszę przekazać ukłony dla księdza biskupa. Jest to moje ostatnie słowo — podsunął filiżankę i nagle rozłożył ręce: — Kto? — zapytał Barbarę, która znowu ukazała się na schodkach, wracając pośpiesznie z domu. — Znów ktoś przyjechał? — zapytał chmurnie, lecz już z jakimś błyskiem złej satysfakcji. Nagle strzeliła mu myśl, kto to taki musiał maczać w tym wszystkim palce. — Widzi ksiądz, jakiś łajdak rozpuścił pogłoską, że jestem umierający. Niech jeszcze — spojrzał z rozmyślną wymówką — ktoś zobaczy wychodzącego stąd księdza...
— Ksiądz biskup — rzekł kleryk — jego eminencja wysoko sobie cenił usługi pana.
— Pracę. Nie usługi. Niestety. Bardzo żałuję...
— Natomiast państwowa posada...
— Wszyscy jesteśmy w jednej sytuacji. Nic zdrożnego: Polacy. Likwiduję to wszystko... Kto przyjechał? — zapytał raz jeszcze Barbarę.
— Pani z córką.
— Siostra mojej żony. Niech poczeka. Zaraz tam przyjdę.
— Siostrzyczka — powiedział kleryk.
— Stara kobieta.
Znów odezwała się piłka.
Podwórko było ciasne jak skrzynka. Zamiecione; podejmował klientów w zrujnowanej altance, doprowadzonej do porządku jak stary, szanowany mebel stylowy. Do porządku bez stolarskiego połysku.
Spojrzał na kleryka. Od początku wydawał mu się wyjątkowo zbędny. A jeśli jeszcze przyniósł tę niepotrzebną wiadomość? Jak ten parobek zmieścił się kiedyś w spódnicy? — pomyślał. — Przepięknie też musi wyglądać refektarz, gdy ich tam karmią... — przechylił uprzejmie głowę. — I czemu jest taki dzisiaj zdumiony, widząc tylko zwyczajny los człowieka?
— Co to? — księżyk postawił oczy w słup.
— Piłka.
— Jaka piłka?
— O, taka — rzekł Paweł.
Po kilku uderzeniach o drugą stronę muru znów ukazała się w powietrzu. Czerwona w czarno-żółte pasy, taka jaką kupują dzieciom zamożni rodzice. I znowu opadła niknąć z tamtej strony.
— Co do tej poufnej sprawy — rzekł kleryk, biorąc nagle ciasteczko agrestowe w palce.
— Chorowałem — przerwał mu Paweł — i przemyślałem. Już nie jest mi potrzebna. Prosiłem... tak sobie. Pod wpływem... jakichś tam wspomnień.
Ksiądz rozłożył ręce:
— Odnaleziono akt zgonu, notę w księgach Karola B. Okazuje się, że umarł w roku jeszcze 1943 na froncie wschodnim, zimą, pod Woroneżem, w stopniu leutnanta. To byłoby wszystko. Jeżeli to ten? Wywiązałem się przecież, tak jak pan prosił. Nazwisko wymieniam tylko pierwszą literą, tak jak pan sobie życzył.
— Zginął? W stopniu leutnanta. Tego mogłem się spodziewać.
— Nie, umarł na tyfus.
— Lepiej, gdyby zginął. Ale to już nieważne. Aha! — zerwał się prawie szczęśliwy z krzesełka: — O! Bardzo proszę... Znów ta piekielna piłka. — Piłka błysnęła i opadła. Usiadł: — Aha... — sięgnął ręką w głąb altany — to, co obiecałem...
— Nie trzeba — powiedział kleryk. — Moim marzeniem, poza modlitwą, są podróże. Podróżować... zwiedzać, zobaczyć ogrody Watykanu. Często myślę...
— Tak, jak obiecałem. Dotrzymuję. Trud pański, dyskrecja, mam nadzieję. Interesował mnie swego czasu ten człowiek. Już nie interesuje.
— Zrobiłem to z sympatii. Ale... gdy już tak koniecznie, nalega pan, to powiem, że ja się trochę urządzam. Z myślą o przyszłości...
— Słusznie, słusznie, trzeba się urządzać. Ksiądz zrobi karierę.
— Uchowaj Boże!
— A któż to tam klepie i klepie w tę piłkę? — dostrzegł Barbarę.
Czekała na dyspozycje. Stała w głębi na schodach. Myślał, że jest już po raz drugi.
— Nikt nowy? — zapytał. — O co idzie? Proszę dać jej „Tygodnik Ilustrowany”. Tygodnik na strychu po prawej stronie. W dużym niech czeka, w dużym pokoju. A dlaczego ona przyjechała? Czym uzasadnia?
— Dostała list.
— Jaki list? Bardzo księdza przepraszam. Seria nieporozumień. Od kogo list?
— Ode mnie.
— Jak to?
— Ale ja nie pisałam. Jest jeszcze jedna pani z panem. Także przyjechali. Bardzo miły pan.
— Ksiądz wybaczy — przerwał indagację i kazał Barbarze odejść.
— Aha, ten oto obraz, przygotowałem dla księdza, proszę poczekać. — Spod stołu wydobył zawinięty w szary papier niewielki prostokąt. Odwinął papier: —...Mój syn miał dwa portrety Piusa, jeden zostawiłem na pamiątkę, drugi, o, mam go tutaj... w pięknej ramie i wartościowej... byłoby dobrze, gdyby trafił w księdza ręce. Przyjaźniliście się przecież. Pomimo różnicy w latach.
— Tak, tak, ale... Ja, jeżeli pan już tak koniecznie, ja raczej coś z porcelany... Widziałem u pana... Bo ojca świętego już mam. Co prawda ten cenniejszy, trafniej oddany — wahał się. — Nie, nie, przywykłem już do mojego.
— A co z...porcelany? — Paweł stłumił gniew.
— Ja tam widziałem u pana w domu na...konsolce.
— Nie mam konsolki.
— Na kredensie... taką... taką... to może być aniołek... pastereczkę... wdzięczną, skłoniła tak główkę...
— Jest to...pastereczka — wycedził Paweł. — Ksiądz chciałby ją mieć?, — Jeżeli nie pamiątka.
— Nie pamiątka. Zaraz. Ksiądz będzie miał. Aha! Czekają na mnie. Więc? — zwrócił się do kleryka.
Kleryk poderwał się, jakby czymś spłoszony. Rzeczywiście:
Piłka ukazała się tuż nad ich głowami i prawie równocześnie kleryk odbił ją przytomnie. Byłaby ugodziła Pawła w czoło.
— Widzi ksiądz? Dwóch słów zamienić nie można. Kończmy.
Piłka znów się ukazała. Znów kleryk podskoczył i posłał ją z powrotem. Z miną już nieco posępniejszą. Zeskakując na ziemię przygładził włosy. Sposępniał, bo przecież zagrał w piłkę i być może w podskoku ukazał troczki.
Do trzeciej musiał już się odwrócić plecami do Pawła; nadeszła skosem.
Ale natychmiast powróciła.
— Zatrzymać! — krzyknął Paweł. Lecz kleryk już odbił.
Piłka znów wróciła. Wtedy odbił ją Paweł, w obronie filiżanek.
— Zatrzymać! — krzyknął raz jeszcze. — Widzi ksiądz, co się tutaj dzieje? Każdego dnia jest gorzej.
Piłka ucichła. Kleryk otarł chusteczką czoło.
Siedzieli teraz naprzeciw siebie z pochylonymi ostrożnie głowami.
— Mam takie dni — rzekł Paweł. — Jak spada szkło, zawsze na moją głowę.
— To nie wszystko — zaczął kleryk cicho. — Szczęśliwy przypadek... zmarły niedawno ksiądz kanonik Marcin Auspis zostawił notatki.
— Auspis? Mam klucz do tej furtki — Paweł patrzył posępnie w stronę muru.
— Prowadził dziennik, do którego mam dostęp z racji mojej funkcji.
— No i? Ksiądz wciąż wraca do tamtej informacji?
— Wracam, bo polecenie wykonałem rzetelnie. W dzienniku tym, który powierzono mi uporządkować, jak i przygotować do zniszczenia fragmenty godne niepamięci, w dzienniku tym znajduję dużo ciekawych wiadomości, które dla uważnego i skromnego czytelnika... Pamiętnikarstwo jest bowiem moim hobby, jeśli wolno tak duchownemu powiedzieć... Ksiądz kanonik Auspis sięga zatem pamięcią przed pierwszą wojnę światową. I tutaj znów trafił na tragedię wielkiej katolickiej rodziny B. Syn przez lekkomyślność zamieszany w jakieś zabójstwo, skazany, a potem uwolniony z więzienia, dokonuje czynu...
— Już powiedziałem. Wystarczy...
— ... dokonuje czynu... okrutnego bratobójstwa...
— Wystarczy! — zawołał Paweł. — Wystarczy mi tamta poprzednia wiadomość. Że już nie żyje. Proszę wybaczyć — wstał nagle — najmocniej przepraszam, muszę bodaj na chwilę pójść do moich gości. Mam jeszcze kilka przedmiotów, które na pewno księdza zainteresują. Więc do następnego razu... Tak, to wszystko mogłoby kiedyś być ciekawe, ale cóż, nigdy nie gnębiła mnie próżna ciekawość... O jakim bratobójstwie?! — spojrzał nagle klerykowi w oczy, skandując słowa nagłego oburzenia: — Dzisiaj po latach? Czy ksiądz oszalał? Bratobójca nie mógł być oficerem. Ksiądz kanonik Marcin Auspis musiał mieć sklerozę. Bardzo dziękuję. A dla eminencji głębokie ukłony. Rację ma ksiądz biskup, że niegodne pamięci notatki każe wrzucać do kubła.
Wróciła Barbara.
Paweł szybkim krokiem podszedł do starej, zardzewiałej furtki, wyjął klucz z kieszeni i otwarł żelazne drzwiczki. Wszedł tam i po chwili wrócił z czerwoną piłką w ręce. Za murem odezwał się jękliwy płacz dziecka.
Pobladły kleryk kłaniał się i żegnał:
— Każda wiadomość — niewiele rozumiejąc, próbował ogólnie załagodzić — każda, wszystko jest demoralizujące. Wszystko, co mąci spokój i niewinność duszy. Ksiądz biskup twierdzi, że nawet film z życia Chrystusa w gruncie rzeczy jest demoralizujący.
Wchodząc na schodki uniósł sutannę i postawił na stopniach stopy nadprzyrodzonej wielkości, w trzewikach sznurowanych, z uwydatnionym poprzez jucht wielkim palcem.
— Święte słowa — powiedział głośno Paweł, kłaniając się z piłką w ręce. — Gdyby tu jeszcze raz przyszedł — zwrócił się do Barbary — proszę mu powiedzieć, że mnie brzuch boli.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.