Złoty robak/Herodek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Herodek

Już nie ma śladu tego miejsca, gdzie mieszkali, nie ma śladu po tych ludziach. Czasem jeszcze ukazuje się taki człowiek, który nie wie, gdzie pójść, gdzie spać, i dyskretnie zagląda do ulicznego kosza na śmieci, poszukując nie dojedzonej bułki. A może złotego zegarka? Na całe życie zostało Antoninie współczucie dla tych, którzy w biały dzień chwieją się na nogach i nie mogą odnaleźć drogi. Współczucie i odraza. Zbiła kiedyś kota za to, że schwytał mysz. A potem szczotką zabiła mysz i rzuciła kotu.
Nie tak dawno jeszcze w szkole zapytywano:
— Zawód ojca?
— Handlowiec.
— Pracuje w spółdzielni?
— Prywatnie.
— Już takiego zawodu nie ma. A przedtem?
— Pracownik więziennictwa.
— Bierze rentę?
— Zwolniony — odpowiadała gniewnie.
— Dlaczego się gniewasz? Zwolniony? Czym handluje?
— Niczym. Mój ojciec...
— Więc ...czym handluje?
— Niczym — opuszczała głowę.
— Co robił w więzieniu?
— Był strażnikiem. I był za dobry.
— A matka?
— Nie żyje. Ja utrzymuję ojca.
— W jaki sposób?
— Posługuję.
— U kogo?
— U pani Gruszki.
— Kim jest pani Gruszka?
— Samotna.
— Czym się trudni?
— Jest samotna.
Wiedziała, że odpowiada zuchwale. I niekorzystnie.
Kiedy indziej opowiedziała to, co jej ojciec opowiedział, o człowieku, który nie chciał opuścić więzienia. Zarabiał w więzieniu, nie płacił komornego, miał za darmo jedzenie, nie mógł być z pracy zwolniony. Nie opowiadaj o tym, powiedziała nauczycielka, nam trzeba opowieści wzniosłych, a ty opowiadasz tak, jakby wolność czy więzienie to było wszystko jedno.
— To był bardzo biedny człowiek. Nie miał już żony i dzieci mu umarły.
— Ech, głupia ty jesteś, Antonino.
— I dopiero dyrektor posłał go po papierosy, on poszedł, i wtedy zamknęli bramę.
— Chciałbym raz w życiu zobaczyć uczucie — mówił ojciec. — Tęsknię za prawdziwym uczuciem.
Był człowiekiem inteligentnym. Do tego stopnia, że wyrażał się niezupełnie wprost i bardzo skomplikowanie. Zdania gmatwały mu się czasem.
Wysilała się, aby go zrozumieć, aby — fakt smutny — odcedzić alkohol od treści słów, oddzielić gniew od żartu, prawdę od nieprawdy. Czasem kłamał. W tym wszystkim, będąc ojcem, musiał mieć jakąś wielką rację. Lecz ona musiała zaprzeczać jej, żeby mu się nie przewróciło w głowie. Miała już lat dwanaście.
— Nieraz bym myślał — mówił — krzyknąć: ratunku! I wtedy wszyscy by uciekli.
Pewnego dnia wrócił do domu z hałasem. Powtórzył to samo, i będąc jeszcze w kapeluszu, dodał:
— A oto zdarzyła się okazja.
Słowo: okazja było zawsze słowem groźnym.
— Skorzystałem z niej — powiedział z dwuznacznym uśmiechem — i napisałem do wszystkich moich krewnych, że pan Małachowski nie żyje.
— Żyje.
— Napisałem, że nie żyje. Mała to strata. Bo nieprawda. Chcę tylko to zobaczyć. Tych ludzi, dla których jestem czymś wstydliwym. I pana Małachowskiego, gdy rodzina z kwiatami przyjedzie otworzyć testament.
— Żyje — zaprzeczyła gniewnie. — Co to znowu?
— Ale był łaskaw stracić przytomność. To prawda, już ją odzyskał... — mrugał, aby mu nie przeszkadzała. — Jednym słowem, zawiadomiłem, że nasz znakomity krewny był taki dobry i postanowił ducha wyzionąć. A że nic u niego nie odbywa się bez zastanowienia, więc skoro był łaskaw stracić, to i umarł: — twierdzę — ze smakiem przyjął swą stanowczość.
Upór był jego drugą straszną cechą. Czy wiedział o tym? Prawdopodobnie wiedział i sprawiało mu to przyjemność.
— Inaczej by — mówił dzisiaj — nie tracił. Tak jak nigdy nic nie tracił. Jednym słowem, zawiadomiłem, wypiwszy przedtem z panią gospodynią Barbarą mały kieliszek, bo pani gospodyni w tajemnicy przed panem Małachowskim uprawia niewinny relaks w godzinach porannych, że umarł... Wysłałem listy, rzecz jest pomyślana wyjątkowo, dzieło idealne. Zjawią się wszyscy, o jednej godzinie, sprawdziłem, mają jedyny pociąg. My wolnym krokiem przyjdziemy na końcu: nienaganni, bez kwiatów żałobnych, w śmierć nie wierzący, ubrani spacerowo, pełni wdzięku — inni. Panie Herodek — powie pan Małachowski — więc pan w śmierć nie uwierzył. Nie uwierzyłem, panie Pawle — odpowiem. Ty, dziecko, wysuniesz się wtedy. O właśnie, liczę na ciebie. Każdy taki jak on wrażliwy jest na dzieci. A ty na dobitkę jesteś dziewczynką. A oni przepadają za małymi dziewczynkami. Wpierw jednak, dzisiaj, ja cię, ojciec twój, poduczę, żebyś wiedziała, o co mi idzie, żebyś mi nie zrobiła wstydu i wypadła wdzięcznie. Pilnuj też ojca, w razie czego, żebym tam jakąś szczerością nie zabłysnął i nie zepsuł tego, co zamierzyłem. Wiesz dobrze, że ojciec twój może sobie na niejedno pozwolić. Bo ślepnie. Ludzie kochają twojego ojca dlatego, że ślepnie. A ty?
— Kocham.
— Czy naprawdę kochasz?
— Daj mi święty spokój.
— Otóż to. Z panem Małachowskim takiej ordynarnej rozmowy nie będzie.
Należało go podcinać w zapędach oratorskich, likwidować i pędzić do łóżka.
— Zdejmij kapelusz. Idź spać.
— Spać? — rozejrzał się: — Oczy mi kaprawieją, jestem jak stary pies.
— Przestań! I ty mnie nie wzruszaj. Nie potrzebujesz udawać.
I tak ślepniesz.
— Antonino! Weź to sobie do serca, co powiedziałem. Pan Małachowski daruje mi przewinienie, którego nie popełniłem. Ten gips był niemożliwy do osiągnięcia. Nie ma na świecie gipsu. Zaliczkę oddam mu ze spadku.
To było to miejsce niemożliwe. To było to najokropniejsze: zamknięte koło, brak logiki, bzdura absolutna, drwina i wystawianie się na nowe upokorzenia.
— Nie mam serca, żeby brać.
— Mądra! Podobna jesteś do twojej babki. Mądra była i chytra na pieniądze.
Nie poszedł spać. Zaczynał dopiero „seans”.
— Żona pana Małachowskiego — mówił dalej, wciąż w kapeluszu, na krześle, które mu podsunęła, gdy tylko zjawił się w progu — miała czcigodne rodzeństwo. Ja byłem najstarszy. Z innego ojca, stąd nam Herodek. Najmłodszy, Jan, nazywa się już Kwieciński. Dla urozmaicenia różni byli ojcowie. Ale w jednym jesteśmy zgodni...
— Przy wódce.
— Za to siostry nasze to osoby święte.
— Ktoś musi być, żeby na was patrzeć.
— Zamilcz. Bo to już niesmaczne.
Był średnio wstawiony. Miała wypróbowaną skalę oceny stopnia jego zamroczenia. „Niesmak” był jednym z objawów.
— Nie pójdziemy nigdzie — powiedział obrażony.
Był więc mocniej wstawiony. Wtedy odmieniał zdanie.
— To dobrze. Umarłabym ze wstydu.
— Ty mi tak znów nie umieraj — obraził się jeszcze bardziej. — Jeszcze się wstydu najesz. Jeszcze nie będziesz wiedziała, gdzie głowę schować.
Nienawidził jej, to znaczy miał żal do siebie.
— Dziewczyna w twoim wieku mogłaby być dziewczyną. Ą ty wyglądasz jak szczotka.

Był potężnego wzrostu, miał twarz płaczącego dziecka. I błazna — który do niego podobny — wystąpił niedawno, tu zaraz, na podmiejskiej łące, w wędrownym cyrku. Nie tylko twarz miał podobną, ale także gesty. Patrzyła zasmucona; powiedziano jej, że jest to urzędnik, jak wszyscy inni.
Ojciec wciąż coś załatwiał, nigdzie nie pracował. Głównym jego zajęciem wydawały się być nieudane spekulacje pewnego typu wielkie, gdy je zaczynał rozsnuwać. Handel jest słowem wielkim i wzniosłym. Od drugiej wojny światowej mieszczanie i szlachta nie gardzą szwindlem. Opowiada się, że jak tylko przekroczą granicę, przemieniają się w oszustów.
Ojciec był liryczny; zazdrościł. Z zazdrości wykonywał czyny dwuznaczne, w które na dobitkę nie wierzył. Miały mu przynieść korzyść, a przynosiły rozczarowanie do ludzi. Ubrany był skromnie, ludzie się gorszyli, wyglądał jak nędzarz i zachodziła obawa, że po pijanemu korzysta z datków.
Na myśl o tym Antoninie cierpło serce. Lecz wiedziała, że trzeba brać to, co komu przypadnie, i takie, jakie jest: kochała ojca. Usłyszała kiedyś: stary dureń. Nie był durniem.
Dwóch zdarzeń bała się najbardziej, starości i wojny. To, co miało nadejść, nadchodziło aż nadto punktualnie.
Wiedziała sama z siebie już tak dużo, że gdy nadszedł ten dzień, jednak go przeżyła.
Było to do przewidzenia. Nie ma żadnego ratunku, gdy ktoś dopełnia losu. Usłyszała i to określenie. I to, że nawet lepiej, gdy dopełni. Była już bezsilna. Tylko gnębiło ją pytanie: po co on aż tak cierpi? Po co; będąc sam we własnych rękach? I dlaczego to, co nadchodzi z zewnątrz, dzieje się tak konsekwentnie? Dlaczego nic nie jest darowane? Żadnej łaski losu, żadnego uśmiechu. I dlaczego wreszcie katastrofa nadchodzi w dniu, który wygląda, jak gdyby był lepszy? I dlaczego ona temu musiała się przysłużyć, chociaż ona jedna kochała ojca.
I dlaczego jeszcze, potem już, w chwilę, w godzinę potem wszystko przybiera obrót podobny do okrucieństwa?
Gdy to się już stało, i ojciec nie żył, zjawił się lekarz. Ktoś go wezwał, nie ona, nie pamięta, aby wzywała, przyszedł i przystąpił do swych czynności. Był już w tamtym pokoju, weszła za nim.. „Panie doktorze, to mój ojciec. Proszę delikatnie”. „A cóż ty!” — obruszył się przez plecy. Był w palcie, kapelusz położył na parapecie okna. „Panie doktorze — powtórzyła — to jest mój ojciec”. Nie odwrócił się: „Ja cię, mała, rozumiem. Jestem lekarzem i wiem, co trzeba robić”. Pochylił się nad łóżkiem. Nie chciała patrzeć i nie mogła milczeć. „W kuchni — powiedziała będzie można umyć ręce”. „Dziękuję — odpowiedział — wytrę w chusteczkę”. „Dlaczego?” — brzydził się tego domu? „Ty, mała, sfiksowałaś na punkcie tatusia”. Milczał, i dopowiedział: „Biedny, stary człowiek”. „Mój ojciec nie był stary”. „A teraz się odwróć, przekłujemy mu serce”.
Tak wyglądały ostatnie chwile. Coś trzeba jednak w życiu przeliczyć, jeśli nie pieniądze, to gesty. Winnym śmierci ojca uznała Pawła Małachowskiego.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.