Przejdź do zawartości

Złoty Jasieńko/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wysiedziawszy długo po północy nad przepisywaniem powierzonych mu aktów, Tramiński poszedł ze świéczką, osłoniwszy ją rękami troskliwie, zobaczyć co się dzieje w przedpokoju, zkąd go ciężkie chrapanie śpiącego Wilmusia dochodziło; znalazł on go leżącego na ziemi z wyrazem boleści na bladéj twarzy, jedna noga zaczerwieniona i spuchła, rozwinięta zupełnie, tłumaczyła gorączkę która była widoczną. Wilmuś stękał przez sen, poprawiał się, zacinał zęby, ale znużenie wielkie i młodość zamykały mu powieki. Stary Tramiński z politowaniem, ruszając ramionami, popatrzył na niego długo i wysunął się spocząć także, pomodliwszy się przez chwilę. Nie miał wiele czasu na sen, bo i rano wstać było potrzeba aby samemu w izbie uporządkować a być gotowym poodnosić papiéry panu Sebastyanowi i innym.
Wilmuś tymczasem stękając, spał ciągle na podłodze i już staremu odchodzić było potrzeba, gdy się nareszcie z tego ciężkiego snu przebudził. Tramiński znowu stał nad nim. Wilmuś jęknął naprzód chwytając się za nogę, ale natychmiast się uśmiéchnął aby swoją zbolałą twarzą gospodarzowi przykrości nie czynić.
— Aj! jegomościuniu — ot to zaspałem — zawołał, a wam już potrzeba odchodzić, ot zaraz się zwlekę, byle tylko tego nieszczęsnego buta jak nałożyć. Ale od czegóż młodość, zaraz, zaraz. Tylko się jegomość nie gniewaj na nieszczęśliwego Wilmusia.
— A jakże się ja gniewać nie mam, jak się nie mam gniewać i łajać, zawołał stary, kiedy się dobrowolnie gubisz. Masz młodość, siły, mógłbyś wszystko cobyś chciał, a zabijasz się, giniesz łajdacząc.
— To prawda, mój jegomość, smutnie odparł Wilmuś usiłując nogę zawinąć i biorąc za but — ale czy to ja na świecie komu potrzebny! co to komu zaszkodzi choćbym zginął! Ludzi jest dosyć, ja na świecie nie mam nikogo, a dalibóg żyć się nie chce. Jegomość nie jeden raz powiadałeś — życie to walka, a no, kiedy nie mam apetytu do téj bijatyki z losem. Co postanowiono — nieuniknione, to już ginąć.
Tramiński ramionami ruszył.
— Głupi jesteś, rzekł zimno, głupi jesteś. Porzuć mi ten but, wszak sam widzisz że noga napuchła jak kłoda, nie włożysz.
— No, to pójdę boso i na jednéj, odezwał się Wilmuś, a to gorzéj że nie wiedziéć dokąd iść, bo w kieszeni złamanego nie mam szeląga. A no! to do kozy, zrobię breweryą, wezmą i posadzą, będę miał kwaterę i wikt, póki się co nie obmyśli.
Tramiński stojący już z papiérami pod pachą nad nim, powtórzył z nową siłą.
— Ale głupiś!
Wilmuś podniósł ku niemu oczy zaczerwienione od znużenia i łez, ale ustami usiłował mu się uśmiéchać, płacąc wesołością za gospodę.
— Porzuć mi to!! co z tobą robić? zostań się i kawęcz kiedyś na to zasłużył, już muszę stancyą ci zostawić.
— Niech-że jegomości za tę wspaniałomyślność pan Bóg zapłaci — zawołał Wilmuś. Wszak jegomość wié, że ja łotr jestem to prawda, w kaszę sobie pluć nie dam, hulanki nie odmówię, kieliszek lubię, ale dlatego cudzego nie ruszę i można mi skarby powierzyć, choćbym był głodny. Ja tu jegomości nie ruszę nic, a jeśli zdążam dla téj nogi przeklętéj — to zamiotę, uprzątnę i będę na jegomości czekał z niecierpliwością głodnego żołądka i najprzywiązańszego serca.
Tramiński poruszył kieszeń, wydobył z niéj kilka dziesiątek i rzekł:
— Daj mi słowo że wódki pić nie będziesz.
— Zrozumiejmy się ojcze mój — odparł Wilmuś — kiedy i dopóki? Do towarzystwa wstrzemięźliwości należéć nie mogę, bo uczyniłem ślub przeciwny, nie mogę; a jak słowo dam to dotrzymam.
— Że za tę dziesiątkę wódki nie kupisz.
— Nie kupię, rzekł Wilmuś wstrzymując rękę starego którą pocałował — bo jéj nie wezmę. Dość już tego, ty pracujesz i sam nie wiele masz, a ja sobie rady dam, nie mogę.
— Głupiś! rzekł Tramiński, bierz, zjedz co ciepłego i leż spokojnie, a wracając poproszę doktora żeby tu zaszedł, bo mi się zdaje że róża w nodze. Trzeba ci będzie do szpitala biédaku.
— Do szpitala! zawołał głową kręcąc Wilmuś — aj! ojcze! to straszna niewola, bestye mustrują jak wojskowych, druga koza, prawda że człek ma bieliznę, klejek i bułkę, że nawet czasem się wódka przekrada, ale ja nie chcę szpitala. Noga młoda jak ja, ani o godzinę nie starsza odemnie, musi się sama wyreparować.
Tramiński niecierpliwie spojrzał na zegarek.
— Nie odchodź-że mi od izby, daléj ino na dół żeby co zjeść, i czekaj mojego powrotu.
— A! jaki ty dobrodziéj! jaki ty poczciwy! jegomościuniu, zawołał Wilmuś — dałbym się za ciebie zabić! Ty to masz serce, ale za to téż...
Wilmuś nie dokończył bo już się za starym drzwi zamknęły. Natychmiast po jego wyjściu twarz chłopca przybrała wyraz okrutnego cierpienia i padł na podłogę, zaciął usta, niemy, osłupiały, podłożywszy ręce ściśnięte pod głowę; jeść mu się odechciało, stękał i wzdychał, począł świstać potém i umilkł, nareszcie zaryglował podniósłszy się drzwi i... powoli usypiać począł.
Tramiński miał wiele do czynienia w mieście, nierychło więc do domu powrócił, musiał papiery pooddawać i zasiąść do roboty w kancelaryi w któréj bez etatu służył jako kopista.
I tam jak wszędzie stary wiele cierpiéć musiał, butna młodzież wybrała go sobie za cel szyderstw i zabawkę, nie było figla któregoby mu nie spłatano i bolesnéj ironii któraby go nie dosięgła. Robiono z nim historye obudzające politowanie, ale Tramiński nadto był z niemi oswojony, zbyt biédny żeby je brać do serca, cierpiał milczący, przebaczał rozbujałym chłopcom, robił swoje. Wygodniejby mu pewnie było porzucić to zajęcie — ale gdzie się podziać, jak znaléźć robotę??
I tego ranka nie było lepiéj. Kanceliści powitali go przesadzonemi znakami uszanowania, gdy miał siadać odkradziono krzesło, zręcznie powywracano mu na zewnątrz stare kieszenie fraka. Kwadrans dobry trwały drwiny i figle, które Tramiński zniósł z zadziwiającą krwią zimną. Był to jego chléb powszedni. W końcu tylko najnielitościwszemu z tych wisusów, któremu broda jeszcze nie rosła, rzekł po cichu:
— Daj Boże, panie Sylwestrze, żebyś na starość w nieszczęściu ludzkich urągowisk jak ja nie był znosić zmuszonym, nie życzę ci tego, bo byś jak ja musiał litość miéć i wzgardę dla ludzi.
Młody chłopiec zarumienił się mocno i nieodpowiedziawszy słowa, wymknął się, a Tramiński siadł do roboty. Przyniósł był z sobą bułkę i sér na śniadanie, ale te mu na podłogę wyrzucono i powalano. Dopiéro po odejściu wszystkich, obejrzawszy się do koła, stary poszedł podnieść bułkę, wyszukał zdeptany sér, dobył noża i ocalił co się dało, bo głodnym był, a drugiego śniadania kupić nie chciał, pamiętając na chorego Wilmusia w domu.
Ranek przeszedł na robocie, około południa kancelarya zelektryzowaną została odwiedzinami mecenasa Szkalmierskiego, który do naczelnika przybył z jakimś interesem. Mimo spędzonéj na zabawie i rozmowie ciężkiéj z matką nocy niemal bezsennéj, Szkalmierski wyglądał dosyć świéżo, wesoło, był wystrojony elegancko, dobréj miny i humoru. Ze wszystkich drzwi, z za wszystkich stołów młodzież wybiegła przypatrywać mu się, był bowiem dla niéj niezmiernie zajmującą postacią, przykładem tego do czego pracą, pokorą i zręcznością dojść można. Wzdychali patrząc nań z zazdrością i szepcząc:
— Szczęśliwy!!
Nad wieczór dopiéro uwolnił się Tramiński i w garkuchni chwyciwszy krupniku z kawałkiem mięsa, które zapach miało nazbyt dobitny, i opieprzone ledwie się połknąć dawało, powracał do domu, dosyć niespokojny co się tam z Wilmusiem dzieje.
Jakkolwiek to był łotra kawał, Tramiński nie mógł się obronić pewnéj słabości dla niego, sto razy się zaklinał że mu drzwi zamknie i wiedziéć o nim nie chce, ale go litość potém zdejmowała 1 zmiękczyć się dawał, albo uśmiéchom wisusa ująć mimowoli.
Wracając do domu, przyśpieszył nawet kroku coraz o niego i o zbrzękłą nogę niespokojniejszy.
Ale, co to może młodość!! Zdziwił się stary gdy otworzywszy drzwi zastał Wilmusia, wprawdzie z nogą wyciągniętą, ale siedzącego na stołeczku pod oknem, spartego o ścianę i — co najosobliwsza — z obdartą książczyną w ręku. Posępna twarz chłopca wyjaśniła się na widok Tramińskiego i po swojemu zaczął żartować.
— A cóż twoja noga?
— Gniewa się jeszcze na mnie a ja na nią, ale z tego nic nie będzie i od szpitala się wykręcę, rzekł chłopak; dziesiątkę jegomościną zjadłem, ani śladu, i wodą popiłem. Suchedni!! westchnął.
— Ale cóż ci się stało żeś czytał i co u licha czytałeś? spytał stary.
— Z tego się dobrodziejowi wytłumaczę, rzekł chory — okrutnie było nudno, myślałem że szczękę wywichnę ziéwając. Zszedłem na dół na jednéj nodze żeby co zjeść, powróciłem, ale daléj się wywlec nie było sposobu. Tu znowu do jegomościnych salonów gości sprowadzać nie godziło się, siedziałem jak na pokucie. Przypomniałem sobie rekolekcye szkolne przed wielkanocą. W końcu na ziemi, o tu, rozplasłą książkę znalazłszy, musiałem czytać. Zrazum się męczył, bom się odzwyczaił, ale powoli mnie ten łgarz zajął, bo że łże, z pozwoleniem waszém, to łże, ale ładnie, bardzo ładnie, ho! ho!
— Cóż to było?
— Robinson Kruzoe.
— Podobał ci się? spytał uśmiéchając się Tramiński.
— A no, zaciekawił, alem więcéj potém myślał niż czytał.
— I cóż myślałeś?
— Naprzód, że nieborakowi łatwiéj było na bezludnéj wyspie dać sobie rady, niż gdyby był między ludźmi. Mała to rzecz ale z człowiekiem trudniéj niż z niedźwiedziami.
Tramiński się uśmiéchał. — I więcéj co?
— A w końcu to się jegomości przyznam, że mi jedna niedorzeczna myśl przyszła.
— Cóż takiego?
— Że może téż gdyby człowiek tak wziął się srodze na pazury i na rozum jak Kruzoe, toby i na świecie sobie rady dał. O! ta książka... nie darmo pisana.
— Widzisz, rzekł Tramiński, gdybyś téż był chciał uczyć się, czytać, pracować, lepiéjby ci było.
Wilmuś się rozśmiał. — Mój jegomościuniu, to już musztarda po obiedzie, nie wspominając obiadu którego się nie jadło — darmo, tak chciały losy i Wilmuś musi wyjść na łajdaka i wagabundę. Jegomość wie jak to w bajce, zawsze jeden syn musi być głupi i leżéć za piecem. Co to już o tém mówić.
Wilmuś chciał wstać, ale go Tramiński wstrzymał, i rzekł z politowaniem.
— Siedź czy leż, juścić cię nie wypędzę póki noga chora — odpocznij, a potém...
— Potém gdzie oczy poniosą,! westchnął Wilmuś — bo trzeba o sobie myśléć. Pójdę pustéj wyspy szukać.
Wieczór przeszedł tak jak wczorajszy, Tramiński zarobił był kilka złotych, kazał przynieść grzanego piwa, chleba i séra dla Wilmusia, nakarmił go, a sam siadł do roboty. Szczęściem jeszcze że jéj nie brakło. Chłopak mu nie przeszkadzał, ale jak bojaźliwy psiak który się łasi żeby go nie wypędzono, ile razy nań padło wejrzenie starego, uśmiéchał mu się i pokazywał białe zęby.
Nie rychło mu się na sen zebrało, siedział zadumany w kącie, myśląc może o losach Robinsona Kruzoe. Tramiński popracowawszy nieco, miał zwyczaj chodzić po większéj izbie i zażywać ruchu. Zdziwił się widząc że Wilmuś nie śpi a cicho siedzi. Stanął naprzeciw niego.
— No, cóż twoja noga?
— Godzim się powoli, mój ojcze, ona się przekonywa że bezemnie się nie obejdzie, a ja téż jéj przebaczam, boby mi było trudno bez niéj. Gdyby nie to, że żebrakiem być nie myślę, mógłbym się był cieszyć z okulawienia, byłby kawałek chleba.
— Ależ żebranina.. pfe!
— Juściż niech Bóg broni, a jeszcze młodemu.
— A jednak, co z ciebie będzie? pomyśl, rzekł Tramiński.
— Będzie człowiek, ino się wy szumi, rzekł Wilmuś, zobaczysz jegomość — aż się kiedyś zdziwisz. Ja już sam powoli do rozumu przychodzę.
— Ale bardzo powoli.
— A no — co robić! taka natura. Tu w mojém miasteczku, gdzie mnie już wydzwonili i wyświecili jak łobuza, niéma co popasać, trzeba indziéj miejsca szukać.
— Cóż będziesz robił?
— Albo ja wiem? rzemiosło mnie nudzi, siedziéć nie mogę. Cóż znajdę.
— Do czegóżby ci się chciało?
— Do góry brzuchem leżéć, fajkę palić i śmiać się, jegomościuniu, ale takiego rzemiosła na święcie niéma, chyba u wielkich panów. Tymczasem przez omyłkę urodziłem się ubogim.
— Więc cóż poczniesz? nalegał Tramiński — Wilmuś się uśmiechnął.
— Dalipan nie wiem, ręce są, dużo głupszych chodzi po świecie, toć się znajdzie robota i chléb.
— I znowu gorzałka, brewerya i biéda.
— Nie — nie, już dosyć, rzekł stanowczo Wilmuś, już dosyć tego, już mi to kością w gardle stało. Będę na złość im — porządnym człowiekiem.
— Komu? spytał Tramiński.
— E, to ja tak sobie plotę, rzekł zmieszany Wilmuś, tak sobie.
— Ależ bo ty tu musisz miéć przecie kogo z familii?
Chłopiec westchnął.
— Możeby się i znalazło, ale nie chcieli oni mnie, wygnali z domu, wyparli się, nie chcę ja ich. Wolę biédę jak podłość.
— No! no! śpiéwasz coś wysoko.
— U mnie tak, zawołał Wilmuś, któremu się oczy zaiskrzyły. Ino lepiéj nie mówić o tém, nie mówić.
Jakoż zamilkł i dawszy dobranoc, poszedł się położyć do kąta. Tramiński nie nalegał, sam także wracając do roboty. Z rana chłopiec wstał wcześniéj, noga mu prawie całkiem była odeszła przy wypoczynku, ale buta mimo prób usilnych włożyć nie mógł. Ledwie go wyłajawszy, Tramiński zmusił zostać jeszcze dzień jeden z Robinsonem.
— E! to tam, ta książka, jabym się bez niéj obszedł, bo nie doczytawszy końca wiem co będzie. We wszystkich przecie zawsze na wywrót tego co na świecie, cnota nagrodzona a zbrodnia ukarana; toć się pewnie Robinson z piękną panną ożeni, przywiezie skarby i rodzice go przyjmą popłakawszy się serdecznie.
Tramiński się uśmiéchnął...
Znowu dzień cały niemal spędził w swojéj kancelaryi... i wracał rozmyślając nad czém zastanie Wilmusia... gdy otworzywszy drzwi zobaczył go nad jakąś robotą, któréj zrozumiéć zrazu nie mógł. Siedział na ziemi, mając przed sobą krzesełko wywrócone, to właśnie które miało nogę dorobioną i cóś koło niego dłubał. Stary się zląkł żeby mu jedynego lepszego siedzenia nie nadwerężył.. i pobiegł wołając. — Co ty tam robisz, skarz mnie Boże... już coś psuje! szkodnik.
Z zimną krwią obrócił się do niego chłopiec.
— Jegomościuniu, czekaj — nie zabijaj, jak zepsuję lub oszpecę, masz prawo mnie kijem wyłatać. Od ciebiebym nawet to zniósł... ale patrz że! Nogi u krzesła były bardzo ładnie w liście wyrabiane wszystkie, tylko na tę jednę był kulawy. Otóż ja mu takuteńką czwartą kozikiem wystrugałem. — Ale to jeszcze nic... patrz jegomość, dodał, że na poręczy z jednéj strony była główka murzyna, z drugiéj gula... a ja z téj guli wystrugałem takiego murzyna... żeby sobie te dwa bałwany patrzyły oko w oko.
Tramiński z wielką ciekawością zbliżył się do roboty i nie mógł wynijść z podziwienia, tak to było zręcznie i dobrze wykonane.
— Osobliwsza rzecz! — boć ty rysować nie umiész.
— Jak-to jegomościuniu nie umiem! ot to! przeciem się uczył po wszystkich murach węglem gdzie ino miejsce było. Co to ja tu żołnierzy, koni i łbów namazał... ho! ho! A i na papiérze mi się rysuje niezgorzéj... i to... to już się przyznam że bardzo lubię. Ale co to proszę jegomości z tego, kiedy słyszę regularnie ci co rysują i malują z dopustu Bożego, wszyscy z głodu i po szpitalach umiérają. Jak się tam który pan w to bawi... no to jeszcze, a chudemu pachołkowi to na co! choćby jak Rafael malował.
Tramiński pokiwał głową.
— Ale tyś snycerszczyzny choć stolarskiéj mógł się nauczyć łatwo, a toby ci dało kawałek chleba. Na to przecież wielkiego nakładu nie trzeba, kawał lipiny, dłuto, piłka, nóż, lakier.
Chłopcu się oczy zaiskrzyły.
— Ej! a toż by się to człek i bawił i jeszczeby mu za to płacili! A toćby już było prawdziwe szczęście.
— Jużci, się głowa pali — odezwał się Tramiński, i z tém nie tak łatwo jak się zdaje, ale probować można i udać się powinno.
Wilmuś sposępniał. — Ale lipiny, dłuta, miejsca, chleba nim się co zrobi zkąd wziąć! mruknął.
— Posłuchaj mnie tylko, odparł stary; możesz pójść na naukę do stolarza snycerza, tam...
— Za to jegomości dziękuję, zawołał Wilmuś, ja siebie znam. Majster by mnie złajał po pijanemu a ja bym go zamalował po łbie. Chłopcy by się próbowali wyśmiéwać, nie darowałbym, starszy czeladnik chciałby mi komenderować i tego bym nie zniósł.
— No cóż z tobą zrobić! co z tobą zrobić! trutniu niepoprawiony — zakrzyczał już z gniewem Tramiński.
— A no nic, ino niech się jegomość nie gniéwa, rzekł Wilmuś, całując go w rękę i niosąc krzesło na swoje miejsce. Struganinę zamiotę i idę w kąt. Sza. Jutro noga będzie choć tańcować i już mnie mój dobrodziéj miéć nie będzie na karku.
Tramiński ruszył ramionami, ale nim siadł do roboty, długo chodził, myślał, dobywał piéniądze z kieszeni, liczył, burczał, naostatek rzekł do siebie:
— Trzeba sprobować, bierz go kaci. Wilmuś! zawołał.
— A co? proszę jegomości, może podać co?
— Nic, tylkom ci chciał powiedziéć, bierz teraz na rozum co będziesz strugał, ja ci jutro kupię lipinę, dłuto, świder, piłkę i daję ci przedpokój za warsztat. Żebyś mi drzewa nie psuł. Może się to sprzeda potém.
Chłopak się zerwał o jednéj nodze, poleciał w nogę całować Tramińskiego i zawołał z zapałem: — Jegomościuniu, zrobię arcydzieło, albo monstrum, a że często monstrum uchodzi za arcydzieło, tak samo jak arcydzieła za monstra, może mi się uda ludzi obałamucić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.