Strona:Złoty Jasieńko.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie to walka, a no, kiedy nie mam apetytu do téj bijatyki z losem. Co postanowiono — nieuniknione, to już ginąć.
Tramiński ramionami ruszył.
— Głupi jesteś, rzekł zimno, głupi jesteś. Porzuć mi ten but, wszak sam widzisz że noga napuchła jak kłoda, nie włożysz.
— No, to pójdę boso i na jednéj, odezwał się Wilmuś, a to gorzéj że nie wiedziéć dokąd iść, bo w kieszeni złamanego nie mam szeląga. A no! to do kozy, zrobię breweryą, wezmą i posadzą, będę miał kwaterę i wikt, póki się co nie obmyśli.
Tramiński stojący już z papiérami pod pachą nad nim, powtórzył z nową siłą.
— Ale głupiś!
Wilmuś podniósł ku niemu oczy zaczerwienione od znużenia i łez, ale ustami usiłował mu się uśmiéchać, płacąc wesołością za gospodę.
— Porzuć mi to!! co z tobą robić? zostań się i kawęcz kiedyś na to zasłużył, już muszę stancyą ci zostawić.
— Niech-że jegomości za tę wspaniałomyślność pan Bóg zapłaci — zawołał Wilmuś. Wszak jegomość wié, że ja łotr jestem to prawda, w kaszę sobie pluć nie dam, hulanki nie odmówię, kieliszek lubię, ale dlatego cudzego nie ruszę i można mi skarby powierzyć, choćbym był głodny. Ja tu jegomości nie ruszę nic, a jeśli zdążam dla téj nogi