Przejdź do zawartości

Złoty Jasieńko/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— No, idź spać, rzekł Tramiński.
I na tém się tego dnia skończyło.
Nazajutrz rano gdy miał stary kancelista wychodzić, Wilmuś już stał na nogach obu, w butach, nie przypomniał mu nic, pocałował w rękę i prosił się na kilka godzin do miasta.
— Mój Wilmuś, byleś znowu co nie spłatał.
Parole d’honneur! verbum nobile! śmiejąc się białemi zębami zawołał chłopiec, wódki ani powącham, burdy nie pocznę, wrócę w stanie niewinności.
— Ale po cóż ci się włóczyć?
— Proszę jegomości — to wiadomo, każda Teresa ma swoje interesa, muszę i ja zajrzéć do mojego plenipotenta.
Tramiński zniecierpliwiony plunął.
— Ty zawsze musisz bredzić.
I tak się rozeszli.
Wilmuś wychodząc z kamienicy, w bramie opatrzył starannie swój kostium, ale rachunek garderoby przekonał go że przy największéj sztuce trudno ją było uczynić choćby znośną. Czapka nosiła na sobie całą swą przeszłość wyrytą plamami i dziurami, niezręcznie połatanemi, surdut był w stanie opłakanym, guziki w dymisyi prócz jednego, spodnie dożywały burzliwéj swéj egzystencyi, o butach nie było co mówić. W istocie był to wizerunek butów tylko niegodzien tego nazwiska.
Wszakże z industryą wielką Wilmuś to jakoś pościągał, pooczyszczał, pozbiérał do kupy i wyszedł na ulicę w przekonaniu że z tych rupieci więcéj już zrobić nie było można.
— To pewna że gdyby mnie kto na bal zaprosił, rzekł w duchu — byłbym w srogim ambarasie, ale przejdę się incognito i spodziéwam się uniknąć téj kłopotliwéj ostateczności.
Wesoły żarcik skonał na ustach smutnym uśmiéchem, czoło się zasępiło; wysunął się wzdychając biédny.
A że był przywykł w samotności rozmawiać sam z sobą, pomruknął idąc daléj:
— Iść, nie iść — nie powinienbym już tam iść, ale mnie ciągnie, ciągnie. Zresztą zobaczę, nie zobaczę, choć sobie lepiéj starą przypomnę, choć bliżéj będę. Onać temu niewinna!! ale tego bestyi tobym nie życzył sobie spotkać, kiedy z kijem w ręku wyjdę na spacer, o nie. Byłby przypadek niezawodnie.
To mówiąc, wahając się, stając, szedł powoli ku większéj ulicy. Zdala już widać było kamienicę Leonarda na którą Wilmuś zdawał się szczególną zwracać uwagę. Kołując obchodził ją, zbliżał się, jakby go tam co ciągnęło.
Była godzina ranna, ludzie wychodzili z kościołów, mglisty poranek i wilgotny, Wilmuś się trząsł od zimna ale przywykły do walczenia z niém, ścisnąwszy ręce do ciała, wlókł się. Wtém na przeciwnym trotuarze ukazała się z książką w ręku i różańcem ubogo ubrana staruszka, widocznie ze mszy świętéj idąca. Zdawała się ona kierować ku kamienicy Leonarda. Wilmuś ją spostrzegł, oczy w nią wlepił, do muru się przytulił, pobladł jeszcze i na twarzy biédaka odmalowała się walka jaką odbywał z samym sobą. Staruszka tak była w myślach zanurzoną, że długo nie widziała go. Wilgoć czy chłód wywołał łzy na zaczerwieniona jéj powieki, bo je często ręką ociérała.
Nagle podniosła głowę i wzrok jéj padł przypadkiem na stojącego przy murze Wilmusia, który czapką podartą oczy sobie jakby umyślnie przysłonił, aby go nikt poznać nie mógł. Staruszka zadrżała, stanęła, jakby przestraszona, wpatrzyła się w chłopca, obejrzała na kamienicę Leonarda i skinąwszy prędko na niego, zawróciła szybkim, gorączkowym krokiem w małą uliczkę.
Chłopak zaledwie dostrzegł tego skinienia jak strzała za nią poleciał, oglądając się wszakże na wszystkie strony czy go kto nie widzi.
W małéj uliczce staruszka stanęła poziérając czy nie idzie za nią, powtórzyła znak i szła prędko aż do lichego domku, na którego okienniczce stał ledwie czytelny napis:

Kawa i Arbata.
Tu wśliznęła się jeszcze raz, wołając go za sobą. Chłopak leciał, poprzedziła go do drugiéj izby jakby zlękła stara kobiéta, przez piérwszą przeszedłszy rzucając tylko ciche słowo gospodyni. Wilmuś w ślad za nią wbiegł i zobaczywszy ją, rzucił się na kolana.

— Matusiu! matusiu! począł płacząc wołać całując jéj nogi. Matuś, toć to wieki jakem ja cię nie widział. A! niech ci Bóg płaci, żeś mnie nie odepchnęła.
Staruszka rzuciła się na krzesło i płakała milcząca, z za chustki coraz spojrzała na zbiédzonego, bladego syna i łzy zaczynały jéj z oczów biedz znowu.
— Co się z tobą działo? co się z tobą dzieje!
— No nic, odparł Wilmuś — ot widzicie, nie dobrze, biéda, ale znoszę, zniosę, a wam? a wam? Juści wam tam dobrze przynajmniéj, kiedy mnie już niéma.
— Dobrze, cicho szepnęła stara, i rozpłakała się na nowo.
Nie rychło oboje przyjść mogli do słowa, on ją całował po rękach, ona się patrząc na schorowanego, znędzniałego biédaka od łez powstrzymać nie mogła.
— Mów, bo ja muszę powracać do domu, rzekła nareszcie, uchowaj Boże by się Jasieńko domyślił że ty tu, byłoby z tobą źle. Zlituj się nie pokazuj, oni cię wsadzą do więzienia, on wszystko może. On wielki pan, a my jemu przeszkodą.
— Jakto my? toć nie matka? spytał Wilmuś.
Stara się zarumieniła.
— Ale to już tak musi być, w domu nikt nie wié że ja jego matka, a jeszcze się Jasieńko stracha żeby się to nie wydało, bo on ma się już żenić z taką bogatą szlachcianką, a broń Boże by się dowiedzieli o nim, wszystkoby przepadło. Kazał mi się Jasieńko z domu wynosić, o miły panie, jak mnie się z nim rozstać, a będę musiała, będę musiała. Mówiła przerywanemi słowy staruszka. Na co jemu być do szczęścia zawadą.
— Jakto? on... ten matkę z domu wypędza! krzyknął Wilmuś zrywając się z gniewem.
— Gdzież zaś, ale nie wypędza, tylko to tak musiało być. Zobaczysz jak się ożeni, potém, jużci mnie nie wypchnie, będę go choć widziała. Niech on choć będzie szczęśliwy.
Wilmuś począł chodzić po izbie, zaciąwszy usta, rozgorączkowany, uśmiéchając się do siebie.
— A! czemuż ja! czemu ja niegodziwy! nie mam schronienia ani chleba żeby je z tobą podzielić. Ale — dodał z wyrazem postanowienia mocnego — przysięgam, dla ciebie się dorobię, muszę. Dzień i noc pracować będę, zobaczysz.
Matka bojaźliwe oczy podniosła na niego.
— Zlituj się Wilmuś, idź pracuj, tylko nie tu, nie tu, on cię zgubi, on nie jest zły, ale jego Bóg stworzył na pana, i do tego już dojść musi.
— Naturalnie, rzekł chłopiec, a gdybyśmy mu — matka czy brat stanęli na drodze, to nas bez litości podepce.
Matka zamilkła.
— Dawnoś ty tu? zapytała po przestanku.
— Dwa dni leżałem chory, a byłbym głodny gdyby nie litościwa dusza. Spojrzcie na mnie, a pytać nie będziecie potrzebowali jak mi jest, jedna koszula podarta, i ot co na grzbiecie. Ale matuś, nie frasujta się o mnie. Wilmuś ani jego ani niczyjéj łaski nie zapotrzebuje, ustatkuje się i na chléb zarobi.
— Wieleś ty mi to razy obiecywał.
— A no — alem wam nie był potrzebny, popchnęliście mnie.
— Nie ja! nie ja! zawołała matka, on — toć musiał — boś mu wstyd robił.
— No nic — Bóg go osądzi. Teraz inaczéj jeśli matkę z domu wygna. Ja tu muszę pozostać i pokażę mu — dodał podnosząc pięść, że my go nie będziemy potrzebowali, a on się nas bać będzie musiał. Zobaczemy!!
Matka zadrżała.
— Wilmuś, krzyknęła, jeśli ty jemu grozić będziesz, jeśli ty śmiesz co przeciwko niemu pomyśléć, ja się ciebie wyrzeknę na wieki!
Chłopak spojrzał smutnie.
— Uspokójcie się matko, nic twemu gagatkowi nie będzie, dam pokój złotemu Jasieńkowi, ino mi o ciebie chodzi. Śmiał cię z domu wygnać.
— Ale ja sama wychodzę, po dobréj woli — zawołała matka, bo to do jego doli potrzebne.
— No tak — dodał ruszając ramionami Wilmuś — jemu trzeba się przebrać za szlachcica, okpiwać ludzi a matki i brata się wyprzéć, to i dobrze!
Stara Mateuszowa skinęła na niego.
— Toś ty o żebraninie? grosza pewnie nie masz.
— A nie mam, to co? ino nie żebrzę.
— Postój że tu, pójdę do domu, zostało mi trochę grosza, to ci przyniosę.
Chciała wstać, ale Wilmuś jéj nie puścił. — Nie wezmę, rzekł, gdybym umiérał z głodu. Swojego grosza matka nie masz, a jego piéniędzy, jak szatańskich, nie chcę!!
— Wilmuś, ty go nienawidzisz!
— Miałbym go kochać?
Matka nie umiała znaléźć odpowiedzi.
— A któż mnie zgubił? przypomnijcie — kto mnie popchnął, abym się zmarnował? ale teraz — niedoczekanie!!
Znowu Mateuszowa wstać chciała, i syn jéj nie puścił. — Nie prędko się zobaczymy, rzekł, niech się na was popatrzę, a iść niéma po co, bo ja nie wezmę nic — przysięgam Bogu, nic nie wezmę.
— Do którego kościoła chodzicie matko? niechby mi choć tam was widziéć czasem było wolno.
Matka wyjąknęła pocichu. Wilmuś zamilkł. Ciężka była dalsza rozmowa; stara nie wiedziała o co pytać, on bał się ją rozdrażnić, bo w głębi jego gniew buchał i powtarzał wciąż — matkę wypędza, matkę wypędza.
Ledwie wyprosiła nieboraczka aby się posilił, zapewniwszy go, że ze sprzedaży pończoch własnéj roboty za to skromne jadło zapłaci. Piérwszy raz w życiu Wilmuś odmówił przyniesioną mu wódkę, sam się jéj lękał, ale żarłocznie prawie rzucił się na miskę krupniku, na chléb i mięso. Matka westchnęła prawie z bólu zobaczywszy ten głód i przypomniawszy zbytki domu, którego resztki były lepsze niż tutejsza strawa wyrobnicza.
Naostatek wstała. Wilmuś się jéj do nóg rzucił, ona przycisnęła głowę jego do piersi płacząc i zaleciwszy mu ażeby za nią nie szedł a na ulicach się nie pokazywał, pobiegła do domu w obawie aby jéj kto nie wyszpiegował.
Wilmuś bocznemi ulicami wrócił do mieszkania Tramińskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.