Strona:Złoty Jasieńko.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Potém gdzie oczy poniosą,! westchnął Wilmuś — bo trzeba o sobie myśléć. Pójdę pustéj wyspy szukać.
Wieczór przeszedł tak jak wczorajszy, Tramiński zarobił był kilka złotych, kazał przynieść grzanego piwa, chleba i séra dla Wilmusia, nakarmił go, a sam siadł do roboty. Szczęściem jeszcze że jéj nie brakło. Chłopak mu nie przeszkadzał, ale jak bojaźliwy psiak który się łasi żeby go nie wypędzono, ile razy nań padło wejrzenie starego, uśmiéchał mu się i pokazywał białe zęby.
Nie rychło mu się na sen zebrało, siedział zadumany w kącie, myśląc może o losach Robinsona Kruzoe. Tramiński popracowawszy nieco, miał zwyczaj chodzić po większéj izbie i zażywać ruchu. Zdziwił się widząc że Wilmuś nie śpi a cicho siedzi. Stanął naprzeciw niego.
— No, cóż twoja noga?
— Godzim się powoli, mój ojcze, ona się przekonywa że bezemnie się nie obejdzie, a ja téż jéj przebaczam, boby mi było trudno bez niéj. Gdyby nie to, że żebrakiem być nie myślę, mógłbym się był cieszyć z okulawienia, byłby kawałek chleba.
— Ależ żebranina.. pfe!
— Juściż niech Bóg broni, a jeszcze młodemu.
— A jednak, co z ciebie będzie? pomyśl, rzekł Tramiński.