Przejdź do zawartości

Strona:Złoty Jasieńko.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I tego ranka nie było lepiéj. Kanceliści powitali go przesadzonemi znakami uszanowania, gdy miał siadać odkradziono krzesło, zręcznie powywracano mu na zewnątrz stare kieszenie fraka. Kwadrans dobry trwały drwiny i figle, które Tramiński zniósł z zadziwiającą krwią zimną. Był to jego chléb powszedni. W końcu tylko najnielitościwszemu z tych wisusów, któremu broda jeszcze nie rosła, rzekł po cichu:
— Daj Boże, panie Sylwestrze, żebyś na starość w nieszczęściu ludzkich urągowisk jak ja nie był znosić zmuszonym, nie życzę ci tego, bo byś jak ja musiał litość miéć i wzgardę dla ludzi.
Młody chłopiec zarumienił się mocno i nieodpowiedziawszy słowa, wymknął się, a Tramiński siadł do roboty. Przyniósł był z sobą bułkę i sér na śniadanie, ale te mu na podłogę wyrzucono i powalano. Dopiéro po odejściu wszystkich, obejrzawszy się do koła, stary poszedł podnieść bułkę, wyszukał zdeptany sér, dobył noża i ocalił co się dało, bo głodnym był, a drugiego śniadania kupić nie chciał, pamiętając na chorego Wilmusia w domu.
Ranek przeszedł na robocie, około południa kancelarya zelektryzowaną została odwiedzinami mecenasa Szkalmierskiego, który do naczelnika przybył z jakimś interesem. Mimo spędzonéj na zabawie i rozmowie ciężkiéj z matką nocy niemal