Strona:Złoty Jasieńko.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ bo ty tu musisz miéć przecie kogo z familii?
Chłopiec westchnął.
— Możeby się i znalazło, ale nie chcieli oni mnie, wygnali z domu, wyparli się, nie chcę ja ich. Wolę biédę jak podłość.
— No! no! śpiéwasz coś wysoko.
— U mnie tak, zawołał Wilmuś, któremu się oczy zaiskrzyły. Ino lepiéj nie mówić o tém, nie mówić.
Jakoż zamilkł i dawszy dobranoc, poszedł się położyć do kąta. Tramiński nie nalegał, sam także wracając do roboty. Z rana chłopiec wstał wcześniéj, noga mu prawie całkiem była odeszła przy wypoczynku, ale buta mimo prób usilnych włożyć nie mógł. Ledwie go wyłajawszy, Tramiński zmusił zostać jeszcze dzień jeden z Robinsonem.
— E! to tam, ta książka, jabym się bez niéj obszedł, bo nie doczytawszy końca wiem co będzie. We wszystkich przecie zawsze na wywrót tego co na świecie, cnota nagrodzona a zbrodnia ukarana; toć się pewnie Robinson z piękną panną ożeni, przywiezie skarby i rodzice go przyjmą popłakawszy się serdecznie.
Tramiński się uśmiéchnął...
Znowu dzień cały niemal spędził w swojéj kancelaryi... i wracał rozmyślając nad czém zastanie Wilmusia... gdy otworzywszy drzwi zobaczył go