Złoto z Porto Bello/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XI. Piotr igra z losem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Piotr igra z losem.

W świetle latarni zabłysła ruda głowa Darbego Mc Graw.
— Dalibóg, pan Bob znów do nas powrócił! Czyż nie jest to wielkie szczęście, że mamy pana pomiędzy sobą! Czy panicz już porzucił na zawsze tego starego djabła?
I skinął płomienną głową w stronę olbrzymiego pudła Króla Jakóba. Flint wybuchnął ochrypłym śmiechem.
— Tego starego djabła! — powtórzył. — Niechże mnie..., ale Darby umie czasem nadać komuś właściwy przydomek. Nie jest on doprawdy niczem innem, chocby, do....., uważał się za Bóg wie kogo!
Darby podał mu potężny srebrny roztruchan z rumem.
— Przyniosłem to panu z kajuty, kapitanie — rzekł schlebiająco, posługując się narzeczem irlandzkiem. — Doprawdy, powiadam, jeżeli kapitanowi przyjdzie rozmawiać z Murrayem, zostaje mu zawsze przykry smak w gębie, który należy spłókać, więc najlepiej mieć zawsze w pogotowiu napitek.
Flint pochwycił podany mu puhar, przechylił wtył głową i duszkiem łyknął palący trunek, jakgdyby to było wino.
— Słusznie mówisz, chłopcze — odpowiedział kwaśno. — Ja zaś myślę, że potrzeba mi będzie nieraz całego szczęścia, jakie może mi przynieść twoja ruda głowa. Gdzie jest Billy Bones?
— Urżnął się i leży pod stołem w kajucie — odrzekł skwapliwe Darby.
— A bodajże tego niedołęgę! A Długi Jan?
— Chyba to waćpan sam, kapitanie drogi, wysłałeś go na ląd, nie chcąc dopuścić, by ludzie znajdujący się w twierdzy, mieli się wzajemnie wyrżnąć.
— Tak uczyniłem. Wobec tego sam zajmę się jeńcami.
— Jeńcami! — żachnął się Darby, otwierając szeroko oczy. — Aleć on jest siostrzeńcem, czy też wnukiem, tego starego czarta. Za co chcesz go aść uczynić więźniem? Co więcej, był on moim przyjacielem w Nowym Jorku, a Piotr także. Będą z nich jeszcze świetni piraci, byłeś dał im tylko trochę czasu.
— Powiedziałem, że są jeńcami, więc też tak będzie! — rozsierdził się Flint. — Wiesz-no ty, Darby, co to jest zakładnik?
— Czy to taki, co ma być nieszczęśliwy? — zapytał Darby.
— Więcej, niż kto inny, — odparł Flint, śmiejąc się pobłażliwie. — A więc oni są zakładnikami, Darby. To zupełnie tak jakby byli więźniami.
— Ach, kapitanie, nie obchodź się źle z panem Bobem! Jest to najmilsze paniątko, z jakiem spotkałem się w mem życiu... a Piotr jest świetnym wojownikiem. Warto, żebyś posłuchał ich opowieści o jego walkach i bijatykach z Indjanami czerwonoskórymi.
— Będę względem nich tak surowy, jak na to zasługują — odrzekł Flint. — Ale w noc dzisiejszą muszę mieć ich żywymi.
Darby szarpnął go za rękaw.
— Nie powiem nic, jeżeli musisz zgładzić Piotra..., chociaż był on mi zawsze dobrym przyjacielem. Ale bądź łaskaw dla pana Roberta. Nie ma on żadnych złych zamiarów, a jeżeli będzie miał sposobność odpowiednio się wykształcić, możemy go urobić na dzielnego korsarza, który podoła dwom ludziom, uzbrojonym w noże i siekierki!
— Hoho! — zawołał. — Taki to z ciebie czupurny kogucik, panie Ormerod, czy jak się tam zową? Bardzo ci jestem wdzięczny za te wiadomości, Darby. Wiedziałem, że ten Koźli Kaftan to niebezpieczna sztuka, ale nigdy nie miałbym się na baczności przed tym młokosem, gdyby nie twoje ostrzeżenie. A niech mnie kule biją, gdybym miał do czynienia z takimi dwoma zapaśnikami!
Zobaczyłem, że Darby swem orędownictwem wyrządził mi iście niedźwiedzią przysługę, więc odezwałem się w imieniu własnem:
— Waćpan nie powinieneś za prawdę uznawać wszystkiego co mówi ten chłopak. On mówi to w dobrej myśli, ale...
— A niechże mnie okrzyczą za ostatniego ciemięgę, jeżeli nie widziałem, jak panicz Tomaszowi Tumbullowi wytrącił z ręki siekierkę, odbijając jednocześnie nóż Dicka Varje... a mógł cię on łatwo przebić, bo wojownik to nielada, jak mówił sam Piotr! — obruszył się głośno Darby.
— Dość mi tego — warknął Flint. — Nie kłamać, za pozwoleniem, moi złoci panowie! Przyjdzie czas, że wasze przechwałki...
— Wcale się nie przechwalałem.
— Schowaj asan język za zębami! Uciszcie się obaj, bo inaczej zadam wam tęgiego bobu!
I skinął na kilkunastu drabów, którzy stali nieopodal, przyglądając się nam zarazem nieprzyjaźnie i z zaciekawieniem.
— Zamknąć tych nożowców na noc do lazaretu! — rzucił rozkaz. — Jest to para szaleńców, więc trzeba ich dobrze przypilnować do czasu, gdy pójdą pod topór.
— Och, biadaż mi, biada! — zaszlochał Darby. — Cóżem to ja najlepszego narobił swym jęzorem! Ależ, kapitanie drogi, waćpan nie potrzebujesz wierzyć temu, co opowiadałem o panu Bobie. Jego jedynym pragnieniem jest zostać dzielnym, bitnym korsarzem. Dalibóg, o niczem innem nie mówiliśmy w dawnych czasach!
— Nie plećże głupstw, Darby — odezwałem się, poczem zwróciłem się do Flinta i gromady, która nas otaczała: — Kapitan Murray kazał...
— Wiem, wiem! — przerwał Flint niecierpliwie. — Obchodzić się z wami tu będą tak, jak na to zasłużycie. Jestem dobrym szyprem[1], może to wam poświadczyć każdy z załogi Konia morskiego, mój chłopcze. Ale jesteście mi rękojmią bogatego zysku, więc byłbym..., gdybam pozwolił uciec tobie albo też twojemu opasłemu przyjacielowi, który tu przyszedł z tobą. Więc przestańcie już gderać i chodźcie ze mną z dobrawoli, a nikt was nie uderzy ani w niczem nie urazi. Jutro Jakób odjedzie, a wtedy wprowadzimy tu wszędzie nowy porządek.
Jego wąskie zielone oczy, zezujące z obu stron jego spiczastego nosa, przyglądały mi się z niejakiem uznaniem.
— Myślę sobie, że jeszcze dojdziemy z sobą do porozumienia — dokończył. — Ale to jeszcze się zobaczy.
Piotr, stojąc tuż koło mnie, przemówił po raz pierwszy:
Ja, ja. — Pójciemy. Chce mi się spać.
— Spać? — zadrwił Flint. — Wyśpisz się, serdeńko! Chodźno ze mną.
I pociągnął nas za soba; inni ruszyli wślad za nami, a na samym ostatku szedł Darby, omal nie płacząc. Weszliśmy do kwater na rufie, potykając się na pustych butelkach, potłuczonych talerzach, porozrzucanych łachmanach, obuwiu, przyborach okrętowych i leżącej broni. Gdyśmy doszli do końca korytarza, Flint zdjął ze ściany latarnię, a jeden z marynarzy podniósł wzwodzone dźwierze; pod niemi rozwierała się czeluść, pełna mrocznych cieni, które rozbiegały się i chwiały, jakgdyby chcąc uciec przed słabiuchnem światłem. Przytem zionęło stamtąd zapachem wcale nieprzyjemnym. Cofnąłem się.
— Chyba możecie nas umieścić bezpiecznie gdzieindziej, a nie w tej norze! — wybuchnąłem.
— Nie, nie! — sprzeciwił się Flint.
— Na całym okręcie niema drzwi, któreby miały taki zamek, iżby Darby mógł was obu zostawić sam na sam. Przykro mi, mój chłopcze, że będziesz tu siedział niewinnie, ale dzisiejszą noc musisz przespać w lazarecie. Chodź-no, chodź; nie doprowadzaj mnie do tego, bym miał użyć przemocy. Dam wam tu oto latarnię, żebyście mogli uchronić się od szczurów, a jutro rano urządzimy to jakoś inaczej.
Piotr przecisnął się koło mnie i wyjął mi z rąk latarnię.
— Iciemy, ja, — zapiszczał. — Choć-no, Bob.
Poszedłem za nim, nie mówiąc ani słowa, dziwiąc się już niepomału jego niezwykłej uległości.
— Czy widzicie drogę przed sobą, mości panowie? — zawołał za nami Flint, przedrzeźniając służalczy ton właściciela gospody, co pobudziło do wielkiej wesołości jego drużynę przyboczną. — Obdarzcie swemi względy nasz niski dach, a niech pod nim dobrze będzie waszmościom! Pościeli nie przewietrzono, ale nie spodziewaliśmy się waszej gościny.
Ozwał się gwar rubasznych śmiechów i natrząsań, skroś którego wydzierał się piskliwy lament irlandzkiej mowy Darbego; wraz też z głuchym łoskotem zapadła się wrótnia. Szczękły zasuwane rygle i zawory, zadudniły stąpania oddalających się korsarzy. Usiadłem na najniższym szczeblu drabiny i obejrzałem się z rozpaczą wokoło; tymczasem Piotr, podnosząc latarnię tak wysoko, jak mu na to pozwalała niskość nory, obchodził na czworakach szczupłą powierzchnię naszego więzienia.
Czarny szczur, wielkości kota, przebiegł mi pod nogami; piski i szurgania rozległy się po kątach. Słychać było pluchotanie wody o kadłub okrętu, skrzyp rudla i dziwne, jękliwe szmery, jakie wydaje statek, czy to w drodze, czy na kotwicy.
Piotr powrócił do podnóżka drabiny, postawił latarnię na podłodze i zwalił się jak kłoda nieopodal.
— Co myślisz, Bob? — zapytał tonem pieszczotliwym. — Czi zostaniemy tu czi też się wydostaniemy?
Spojrzałem nań chmurnie.
— To nie żarty, — burknąłem. — Mam powody...
Ja — potwierdził. — Ta młoda panienka...
Holender mówił tak mało i okazywał tak mało przejęcia się tem, co działo się wokół niego, że często dziwiło to nawet tych, którzy znali go lepiej, jak to stale utrzymywał mój ojciec. Aż do tego wieczoru nie mówił ani raz ze mną o planie Murraya, że mam być użyty jako zakładnik celem pozyskania Flinta. Nigdy też o tem nie napomykał, że chce mi towarzyszyć. Nigdy też ani słówkiem nie zdradził przypuszczenia, że być może wolałbym zostać na pokładzie Króla Jakóba w czasie wyprawy na okręt ze skarbami. Ale, jak się teraz okazało, poczciwiec przemyślał rozważnie każdą z rzeczy powyżej wspomnianych.
— Skądże wiesz? — zawołałem.
— Wiem, — odparł, niby to śmiejąc się głupkowato. Ti myślisz, sze młoda ciewczyna jest dobrą ciewcziną. Myślisz, sze to niedobsze, szeby miała się dostać na pokład Jakóba. Chcesz być tam i wiecieć napewno, sze jej nic nie zagrasza.
— Wszystko to święta prawda, Piotrze — jęknąłem. — Spodziewałem się aż do samego końca, że ten nieszczęsny plan Murraya jakimkolwiek sposobem obróci się w niwecz, ale ten człowiek jest uparty, jak sam djabeł.
Ja — przyznał mi słuszność Piotr. — Myślę, Bob, sze on zdobęcie okręt ze skarbami. To szecz łatwa.
— Łatwa? Nie widzę czemu!
Ja, łatwo go zdobyć. Ale później bęcie miał kłopoty. Zbyt wielki skarb nie przinosi szczęścia korsaszom. Znajciemy się póśniej w opałach.
— My!... Nas już tam nie będzie. Zapewne do tego czasu nie będziemy już żyli, Piotrze; zginiemy w jednej z walk na noże, jakie często się zdarzają na pokładzie Konia morskiego.
— A przipuśćmy, sze drapniemy cisiaj w nocy? — odpowiedział Piotr kusząco. — Przipuśćmy, że wydostaniemy się stąd i wrócimy na pokład Jakóba. Ja?
Rozejrzałem się z niedowierzaniem po grubych deskach, po tęgich belkach ścian bocznych i fasady przedniej.
— To rzecz niemożliwa. Wyłamanie się stąd zajęłoby nam tydzień czasu... a Jakób odjeżdża za pięć — sześć godzin.
Neen — odrzekł Piotr. — Wyjciemy... o kasztej posze moszemy stąd się wydostać...
— Jakimże sposobem? — zapytałem.
On podniósł latarnię i poprowadził mnie do ściany szczytowej. Przy świetle zobaczyłem, że jedna z desek zlekka odskoczyła, pozostawiając nieznaczną rysę pomiędzy swoją krawędzią i innemi deskami, na niej spoczywającemi.
— Czy masz zamiar odrywać ją paznokciami? — zakpiłem sobie z niego.
Neen — odpowiedział i zaprowadził mnie do kąta, skąd za naszem nadejściem szurnęła gromadka szczurów. Pogmerał nogą wśród jakiegoś żelaziwa i wyciągnął kilka długich, żelaznych bretnali, jakich używają do zbijania co grubszych belek okrętowych.
— Tego tu duszo — ozwał się.
Ledwie zdołałem zapanować nad wybuchem radosnej ulgi, która wezbrała w mej duszy.
— Wierzę, że tak jest — szepnąłem. — Ależ, Piotrze, mamy tak mało czasu!
— Wystarczi nam! — mruknął Piotr. — Dalej! zaczinamy!
Przyłożyliśmy ucho do ściany szczytowej, nadsłuchując, czy nie posłyszymy jakiego ruchu lub gwaru z tamtej strony; atoli nie doszedł nas stamtąd najmniejszy szmer, aczkolwiek nad naszemi głowami rozbrzmiewała wrzawa, hucząca na górnym pokładzie i w tylnej kajucie. W powietrzu było duszno i skwarno, więc Piotr najpierw o tem pomyślał, by zdjąć z siebie skórzany kaftan i spodnie.
— Bęciemy musieli pływać — rzekł, patrząc z żalem na porzuconą odzież. — Nie bęcie ci potrzeba ubrania w noc cisiejszą, Robercie.
Poszedłem więc za jego przykładem i zaczęliśmy manipulować bretnalami koło naderwanej deski; pot lał się strugami z naszych półnagich ciał, nasze wielce pierwotne narzędzia wrzynały się nam w brudne palce, gdyśmy nadrywali, szarpali i chwierutali deskę, walcząc o każdy cal przestrzeni pomiędzy nią a węgarem, do którego była przybita. Całą robotę wykonywał Piotr. Dzięki swym przepotężnym muskułom zdołał końcem swego bretnala powiększyć małą zrazu szczelinę, krusząc i wyłamując po kawałku twarde drzewo. Ja jedynie mogłem podtrzymywać to, co jemu się udało podważyć, czem dawałem mu możność do silniejszego naporu, aż nakoniec miażdżące pchnięcie jego ogromnych barów oderwało deskę z jednego końca.
Zatrzymaliśmy się, dysząc ze zmęczenia i ocierając pot zalewający nam oczy, a przejęci byliśmy lękiem, aby trzeszczenie odbitej deski nie zwróciło uwagi któregoż z okrętników. Atoli nikt się nie pojawił, a gwar na pokładzie znacznie już przycichł. Nawet załoga Konia morskiego udawała się czasami na spoczynek...
Teraz czekało nas najtrudniejsze zadanie. Musieliśmy oderwać deskę, przybitą gwoźdźmi do węgarów, a bojąc się wywołania hałasu, nie ważyliśmy się użyć czegokolwiek, coby mogło zastąpić młotek. To też Piotr musiał przemocą wbijać koniec bretnala pomiędzy deskę a futrynę i powoli, ochwiawszy, rozdzielić je od siebie. Tak też uczynił, posługując się gołą dłonią jak młotkiem i jedynie stłumione chrapania były oznaką zużywanej przezeń energji.
Ale zabrało nam to parę godzin, gdyż ja nie mogłem już tyle być pomocny, co przedtem. Nie miałem w garści tyle siły, by zmagać się z krzepką dębiną i hartowanem żelazem.
Gdy ostatni gwóźdź ustąpił pod naciskiem barów Piotra, wśród ciszy nocnej doszedł do naszych uszu przenikliwy głos dzwonka, rozbrzmiewający na pokładzie Króla Jakóba. Cztery razy zadzwonił... godzina druga! Z naszego pokładu nie odbrzmiały podobne uderzenia; porządek okrętowy na pokładzie Konia morskiego zależał od widzimisię załogi.
— Wychodź, Bob, — szepnął Piotr.
Przecisnąłem się przez otwór, a on postawił za mną latarnię. Świeciła niezbyt jasno, ale i to światło wystarczyło mi do stwierdzenia, że znajduję się w składnicy, zawalonej beczkami rumu, solonego mięsa i sucharów. W ścianie przeciwległej były drzwi, wiodące do drugiego przedziału, gdzie widać było wrótnię i drabinę wychodzącą na pokład działowy. Podkradłem się do samego podnóżka drabiny i usłyszałem chrapanie kilkudziesięciu ludzi, którzy spali w hamakach, zawieszonych pośród wielkich dział baterji. Była to jedyna droga, którędy mogliśmy się wymknąć.
Powróciłem do Piotra bynajmniej nie w wesołem usposobieniu; atoli on już tam majstrował bretnalem, dźgając w deskę stępionym jego końcem, a sapiąc przytem, jak kocieł gotującej się wody. Mogłem mu już teraz więcej pomagać, bo od zewnątrz łatwo było podważać deskę, skoro raz już odskoczyła. Jednakowoż na Królu Jakóbie wybiło już siedem uderzeń, zanim uporaliśmy się z robotą. Piotr chrząknął z zadowolenia.
— W samą porę! — odezwał się. — Uff! Tyle się napociłem, szeby się przedostać przez tę ciurę.
Płomień latarni w mrokach komory okrętowej był niewiele co większy od małej iskierki, lecz ja zapaliłem od niego strzęp swego rękawa i wznosząc go w górę, przyświecałem Piotrowi, by mógł widzieć drogę. Piotr był rozebrany do naga, a jego różowe, bezwłose ciało całe lśniło od potu, gdy wtłaczał się przez otwór. głową i ramionami poszło mu jakotako, lecz z przerażeniem ujrzałem, że potężne brzuszysko stanowiło nieprzełamaną przeszkodę. Biedak przepychał się, rzucał i wił zapamiętale — na nic to się nie zdało; nie mógł przejść przez tę szczelinę, nie usunąwszy drugiej deski, na to zaś nie było czasu. Lada chwila na pokładzie Jakóba mogło się ozwać osiem uderzeń dzwonka, poczem już okręt Murraya lada chwila mógł wyruszyć w drogę!...
Te przewidywania zakończył Piotr wtórem piskliwych pomruków, a ja poszedłem w jego ślady, nie mogąc w żałości zdobyć się na słowa. Dopiero co ucieczka wydawała się tak łatwa — a oto teraz byliśmy skazani na dwumiesięczny pobyt na Koniu morskim... kto wie? — może nawet na okrutną śmierć!... albowiem wyobrażałem sobie, że skoro Flint straci z oczu tamten statek, pozbędzie się tego dziwnego szacunku i lęku zarazem, jaki żywił względem mego dziadka.
— Potrzymaj-no tu światło, Bob, — rzekł Piotr, przycupnąwszy na podłodze, zasypanej rumowiskiem i zaczął wyciągać sobie drzazgę z nogi.
— Tak, to dobsze — przemówił po chwili, powstając. — No, tą drogą nie wyjciemy.
— Czy jesteś przekonany, że nie potrafimy oderwać drugiej deski? — odpowiedziałem. — Może znajdę młotek... lub dłuto...
— A hałas sprowaci wartę. Neen, spróbujemy czegoś lepszego.
— Co takiego, Piotrze?
— Czy wicisz?
I po omacku doszukał się drogi ku drabinie prowadzącej do wrótni kajutnej.
— Bądź co bądź, zawsze tu mamy jeszcze jedną drogę, Robercie. Jeżeli jedna droga niedobra, mosze druga bęcie lepsza. Ja. Patrzajno!
Wyszedł bosemi nogami na drabinę, aż jego potężne bary znalazły się tuż pod kwadratem wrótni; za chwilę posłyszałem słaby zgrzyt prężącego się żelaziwa i trzask kruszonego drzewa.
Ja — odsapnął, przerywając tę robotę. — To się da zrobić. No, bąć-sze teraz gotów, Robercie. Skocz-no tu na górę co szywo! Mosze się zdaszyć, sze bęciemy musieli zabić paru drabów, a w razie czego niepowinniśmy dać się złapać.
Czułem, jak drżały mu nogi, tuż nad moją głową; drabina trzęsła się pod nogami. Rozległ się skowyt, potem nagły trzask — i wrótnia wyskoczyła w górę. Piotr podtrzymał ją nadstawionemi napłask dłońmi, zanim zdołała opaść z powrotem i rozwarł ją znów ostrożnie. W mig był już nazewnątrz, a ja szedłem tuż za nim w tropy.
Przycupnęliśmy na podłodze kajuty oficerskiej, rozglądając się wokoło, czy nie zobaczymy gdzie śladu korsarzy. Światła wszystkie już były pogasły, więc upłynęło parę dobrych chwil, zanim oczy nasze przystosowały się do światła gwiazd, wlewającego się przez okno.
Naraz na ławie, stojącej pod oknami, odezwało się chrapanie; zerwaliśmy się obaj na nogi, a ja pochyliłem się nad stołem, zagiąwszy palce w kabłąk, by chwycić zagardło leżącego tam człowieka. Lecz omal że nie roześmiałem się w głos, obaczywszy zaczerwienioną twarz i rozdziawioną gębę Darbego Mc Graw. Biedny Darby! Odrobina rumu wystarczyła, by zalać mu pałę, a chłopak lubił małpować obyczaje starszyzny.
— „Pili ... a resztę czart uczyni“ ... — zaczkał przez sen.
— Nieszkodliwy — mruknąłem.
Ja — szepnął Piotr i zajął się zamykaniem wrotni oraz przywrócenia skobli i zawiasów do takiego stanu, by można było zataić jej wyłamanie.
Wymknęliśmy się na palcach do korytarza; przywitała nas istna kanonada chrapań, dochodzących z sąsiednich kajut. Drzwi wszędzie były otwarte, więc widać było pryszczatą twarz Flinta, pokiereszowane policzki Bonesa, oraz dwu jeszcze innych pijanych marynarzy. Flint w prawej ręce, która mu zwisła na piersi, trzymał na sztorc krucicę. Jak to się stało, że nie wypalił do siebie — Bóg jeden raczy wiedzieć.
U wnijścia na pokład zatrzymaliśmy się, by rozpatrzeć się w położeniu — i całe szczęście, żeśmy tak uczynili. Od strony Króla Jakóba ozwało się osiem uderzeń dzwonka, a tuż koło nas samych czyjś głos mruknął obelżywie przekleństwo.
— Pewno sobie wyobrazisz, jakiego to oni mają djabelnego kapitana — odpowiedział drugi głos.
— Założę się, że tam przez noc całą czuwały wszystkie wachty — rzekł pierwszy.
Rozległ się przeraźliwy gwizd, a zaraz potem doszedł całkiem wyraźnie do naszych uszu głos Saundersa, nakazujący czatownikom, by weszli na bocianie gniazda.
— Oni już odjeżdżają, Jenny — odrzekł drugi mężczyzna. — Za godzinę pozbędziemy się tych draniów.
— Szczęśliwej podróży, niechta sobie jadą! — oświadczył Jenny, plując do ścieku.
Zobaczyłem ich teraz; stali oparci o drabinkę, wiodącą ze sztymbortu na rufę i wpatrywali się w potężny kadłub Króla Jakóba. Piotr też dostrzegł ich swemi drobnemi ślepkami i wpił się palcami w moje ciało, dając mi znać, żebym pozostał na miejscu; następnie prześliznął się koło mnie na pokład i za chwilę jego cielsko ledwie że majaczyło w mroku.
— Jestem...., jeżeli potrafję odgadnąć, po kiego licha kazano nam tu stać i wytrzeszczać ślepia! — zrzędził drugi z mówiących.
— Już niedaleko do ranka — odparł Jenny. — Cobyś powiedział, gdybyśmy tak kropnęli kusztyczek rumu, kamracie?
Odwrócił się połową ciała i spostrzegł Piotra — ni to jakowąś ogromną białą bryłę — skradającego się ku niemu... Korsarz mimowolnie otworzył usta do krzyku, aż mu zabłysły zęby.
— Nie dbam, czy... — zaczął mówić drugi marynarz.
W tej chwili Holender jednym susem znalazł się przy nich, wyrzucając w górę oba ramiona. Jenny‘emu okrzyk zamarł na ustach, przechodząc w gardłowy charkot. Piotr pochwycił obu za grdyki; przez chwilę ważył ich w powietrzu, a potem grzmotnął wzajem głowami, iż wydały dziwny, głuchy trzask, jak rozbite skorupy od jajek. Runęli bez przytomności na pokład.
Skoczyłem ku burcie, ale Piotr mnie powstrzymał.
Neen, neen, — sprzeciwił się. — Najpierw wezmę na siebie jaki taki przyociewek, Robercie, a potem wszucimy tych drabów do mosza.
To mówiąc, ściągnął z roślejszego korsarza proste odzienie, jakie obaj mieli na sobie; przemagając mimowolne uczucie odrazy, poszedłem i ja, chcąc nie chcąc, za jego przykładem.
— Tak lepiej; ja — oświadczył Piotr z zadowoleniem. — Trochę zaciasne, ale ja nie lubię być goły, Bob. Neen!
Podniósł się, zapinając na sobie pas zabitego człowieka.
— Będzie słychać plusk wody — przestrzegłem go, gdy podnosił jednego z umrzyków.
— E, nikt nie usłyszy! — odpowiedział i przełożywszy zwłoki poza burtę, opuścił je nogami wdół; plusk istotnie był mniejszy, niż się spodziewałem. Drugie zwłoki wyrzuciliśmy w podobny sposób, a Piotr pochwycił jedną z wielu lin, które zwisały bezładnie po bokach Konia morskiego.
— A teraz ruszajmy w drogę, Bob! — rzekł do mnie.
Prawie jednocześnie rzuciliśmy się w wodę i jęliśmy płynąć pospołu w stronę Jakóba. Odrazu poznałem, że odpływ jął się zmieniać, gdyż wart wody niósł nas z szybkością o wiele znaczniejszą, niżbyśmy zdołali osiągnąć własnym wysiłkiem, aczkolwiek Piotr, pomimo wstrętu do morza, był świetnym pływakiem dzięki doświadczeniu nabytemu w puszczach pogranicza.
— Przypływ zabierze z sobą obu zabitych, — wykrztusiłem, starając się, ile mi siły pozwalały, dotrzymać kroku Holendrowi.
Na pokładzie Jakóba rozległ się znów przenikliwy głos gwizdka.
Ja — rzekł Piotr. — Już podnoszą kotwicę. Spieszmy się, Bob!
Wkońcu wyprzedził mnie na kilkanaście piędzi. Zdybałem go dopiero u rudla, gdzie, uwiesiwszy się, spokojnie przebierał nogami w wodzie. Przed nami słychać było warkot kotwicznego kołowrotu przy wtórze jednostajnego przyśpiewu oraz dudnienia stóp ludzkich. Z łoskotem chybotały się reje, klaskały żagle, ludzie nawoływali się i swarzyli pomiędzy sobą.
— Kotwica idzie w górę, miłościwy panie! — zawołał Saunders.
Odpowiedział mu głos mojego dziadka.
— Doskonale. Jeszcze chwilę zaczekamy. Panie Marcinie, jesteś waszeć pewny, że z Konia morskiego niema do nas łodzi? Przysiągłbym, że słyszałem chlupnięcia, jakgdyby coś rzucono w wodę.
— Tak jest, tak jest, panie łaskawy — odrzekł Marcin. — Niechże mnie... jako ostatniego..., jeżeli tam choć jeden człowiek czuwa na tym... okręcie.
Podniosłem oczy ku oknom tylnej kajuty, — widocznym tak wysoko nad naszemi głowami. Zrąb Króla Jakóba wznosił się stromo nad naszem siedziskiem na rudlu, niby wanta Lunety — dotykalny, ale niedosiężony! Niewiele brakowało, a przywołałbym dziadka i zawezwał go, by wziął nas na pokład. Ale ostrzegł mnie głos rozsądku, że dziadek bezwątpienia skorzysta ze sposobności i odeśle nas z powrotem na pokład Konia morskiego, by dać namacalny dowód swej słowności. Ja zaś nie miałem ochoty stawać przed obliczem Flinta, mając na sumieniu zabicie dwóch jego ludzi.
— Co tu począć? — szepnąłem do Piotra, który powłóczył oczyma po wyniosłej rufie. — Przecież nie możemy tu pozostać. Skoro tylko okręt ruszy, zostaniemy odrzuceni precz od niego.
Ja, — przyznał mi słuszność Piotr. — Czi ty wicisz to błyszczące malowidło w gósze?
I wskazał pozłacaną płaskorzeźbę, umieszczoną poniżej okien na rufie, a przedstawiającą wschód słońca. Było to utrapieniem mego dziadka, że nie posiadał złotej farby, by i tę część swego okrętu uczynić tak nieskalanie chędogą, jak i inne. Ciągłe uderzanie fal morskich połupało i starło pozłotę, ale grzbiety i wgłębienia rzeźby były jeszcze widoczne.
— Tak, — odpowiedziałem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Stanę na rudlu i będę się trzimał tej wypuklizny pośrodku. Ty zaś wlesiesz mi na barki, a stamtąd na okno kajuty, ja.
— Nie utrzymasz mnie w tem położeniu, Piotrze! — zawołałem. — Zaledwie potrafisz sam ustać na nogach.
— Podołam-ci ja temu, ja — uparł się Piotr.
— Ale co będzie z tobą? — a ty...?
— Spuścisz mi linę.
Wygramolił się na rudel i rozpostarłszy ręce, kierował się zwolna w stronę rzeźby, pokrywającej rufę. Szukając po omacku nad głową, znalazł głębokie wyżłobienie w promieniach poniżej tarczy słonecznej; uchwyciwszy się tego wgłębienia, wspiął się o jakie dwie stopy wzwyż na wąskiej listwie, biegnącej wzdłuż rufy — była ona zaledwie na tyle szeroka, iż mógł stanąć na palcach. Wówczas z błyskawiczną szybkością i niesłychaną sprawnością przerzucił ręce i splótł palce dokoła rzeźbionego krągu słonecznego, wystającego znacznie wprzód.
— A teraz wyłaź, Bob! — mruknął.
Posłuchałem go bez sprzeciwu, gdyż każda chwila była droga: Jakób już się podawał prądowi, a kotwica już bujała się przed nami wahadłowym ruchem.
Na rudel wdrapałem się z łatwością, podpierając się ręką na jednej ze stóp Piotra, aby się utrzymać w równowadze. Bez większej trudności, trzymając się skórzanego pasa Holendra, stanąłem na listwie, gdzie on się znajdował. Następnie złapałem za brzeżek płaskorzeźby i uniosłem się do góry, pakując, za radą Piotra, palce jednej z nóg w obwisłość luźnego nieco pasa. Piotr stęknął i na tem się skończyło.
Natrafiłem na nową antabę, do której mogłem się przyczepić dłonią, więc wyciągnąłem drugą nogę na barki Piotra i stanąłem na nich wyprostowany. Sięgnąłem w górę (było to wyżej, niż na wzrost dwu słusznych chłopów, od powierzchni wody), ale palce moje, obmacawszy całą przestrzeń, jeszcze nie dostawały do wysokości okien kajuty. Piotr zrozumiał moją trudność.
— Wleź mi na głowę — mruknął.
Podniosłem ostrożnie jedną nogę, wybrałem sobie znów jakaś antabę i stanąłem na zwichrzonej Piotrowej czuprynie. Zacząłem znowu badać przestrzeń nad głową, wyciągnąwszy jedno ramię w stronę granicy bezpieczeństwa; atoli brakło jeszcze paru cali, by uchwycić parapet okna.
— Skacz! — jęknął Piotr.
— Ale co z tobą będzie?
— Skacz! Szczęknął poruszony rudel, a Jakób pochylił się lekko pod tchnieniem bryzy[2] i jął z szelestem pruć wodę.
Skoczyłem. Piotr zwalił się od pchnięcia, ale mnie już się udało palcami prawej ręki objąć futrynę okienną. Posłyszałem plusk, więc czemprędzej uczepiłem się okna lewą ręką.
— Do góry! — wybełkotał Piotr, szamocący się z wodą.
Reszta była już dziecinną zabawką w porównaniu z tem, co było dotychczas. Miałem już teraz oprzeć na czem nogę, więc w mig przelazłem okrakiem przez parapet i spojrzałem w dół: Piotr płynął za Jakóbem trzymając się kurczowo listwy, która szła w poprzek rufy, o jaką stopę nad wodą. Nie śmiał już trzymać się rudla.. Twarz miał tak bladą, aż mię wzięła trwoga, więc nie zwlekając wtoczyłem się do kajuty, nie bacząc, czy się w niej kto znajduje; jednakowoż szczęście mi sprzyjało, bo nie zastałem nikogo.
Zacząłem krzątać się wokoło, szukając jakowej liny. Niewielka była nadzieja, bym miał ją znaleźć w tym zbytkownym pokoju, więc wybiegłem na korytarz, aż nakoniec, tuż koło wychodzących na pokład, nadybałem sondę, zwiniętą i zawieszoną na haku. Porwałem ją bez wahania.
Dla ścisłości nadmienię, że wszystkie te czynności zajęły mniej czasu, niż potrzeba na ich opisanie; atoli, gdy powróciłem do okna, Piotra już nie było. Wychyliłem się i wlepiłem wzrok w pienistą smugę, ciągnącą się za okrętem... o jakie dwadzieścia stóp od rufy zabłysło białe ramię dając mi porozumiewawcze znaki. Był to Piotr. Rzuciłem mu ołowiankę; on pochwycił linę, gdy zatrzymała się w wodzie, następnie nożem zabitego korsarza, który miał za pasem, odciął ołów, zadzierzgnął sobie pętlę pod pachami i dzięki mym gorączkowym wysiłkom przywlókł się znowu do przyburtnicy nad wodą.
Nie miałem siły wyciągnąć go w górę; przymocowałem więc koniec liny do stołu jadalnego, który był przybity do podłogi, poczem już sam Piotr windował się po zucheleczku w górę. W końcu tak osłabł, że musiałem wciągać go przez okno; jak bezwładna bryła, zwalił się na stół, obryzgując gładką jego powierzchnię strugami ociekającej zeń wody morskiej i krwią, co sączyła się z jego poranionych rąk.
Szczęściem w pobliżu stała butelka okowity, do której lubił zaglądać mój dziadek; porwałem ją i wlałem spory łyk w usta Piotra. Olbrzym chwiejnym ruchem wstał na nogi, łypiąc oczyma i rumieniąc się, jak panienka.
— Już wszistko w posządku, Bob — zapiszczał. — Już mi dobsze się zrobiło, ja.
Wzrok jego spoczął na sondzie, jeszcze przymocowanej do stołowej nogi; przezorny był Piotr, więc schylił się, odwiązał linę i cisnął ją za okno.
— Lepiej byłoby nie zostawać tutaj — mruknął. — Neen! Jeżeli Murray nas zobaczy...
— Ach, mój Boże! — posłyszeliśmy krzyk. To Benjamin Gunn stał w korytarzu, spoglądając na nas wybałuszonemi oczyma.
— To topielcy! — westchnął sam do siebie. — To Flint ich tak urządził!
Przeraziłem się, że on może wybiec na pokład i krzykiem swym ściągnąć nam na kark całą załogę; przeto przystąpiłem doń, by zapobiec czemuś podobnemu. Ale biedak był jakby urzeczony zabobonnym strachem.
— Rany Boskie! — wymamlał. — Już na mnie przyszła kreska! O Boże łaskawy, nie daj, by upiory zabrały Benjamina Gunna! O, nie daj! Byłem dobrym, bogobojnym młodzieńcem, chodziłem do kościoła w każdziuśką niedzielę i nauczyłem się katechizmu na pamięć... a gdyby moja stara matuś mogli...
— Uspokój się, Ben — rzeknę do niego. — Nie chcemy-ć ukrzywdzić.
Na te słowa chłopiec stał się nieco śmielszy.
— Nie wypada wam tak mówić — sprzeciwił się. — Nigdy nie słyszałem, żeby duchy...
— Nie jesteśmy duchami — odpowiedziałem. — Jesteśmy żywi, jako i ty. Oto możesz się namacalnie przekonać, że mówię prawdę.
Wzdrygnął się, gdym mu położył na karku chłodną, wilgotną rękę; jednakowoż to dotknięcie przekonało go zupełnie.
— Powiadacie, że nie jesteście duchami — powtórzył ze zdumieniem. — I naprawdę nie jesteście widmami, więc też nie jesteście umarli. A widząc was tutaj, zachodzę w głowę, jak to się stało, że nie jesteście na pokładzie Konia morskiego, gdzieście się znajdowali i gdzie powinniście znajdować się w tej chwili.
Potrząsnął głową.
— To coś niewłaściwego, panie Ormerod, i nijak nie zgadza się to z naturą.
— Jest to rzecz całkiem naturalna — odciąłem się prosto z mostu. — Pan Corlaer uciekł wraz ze mną z Konia morskiego.
Ben podszedł na parę kroków w głąb kajuty i całą siłą swego wzroku wpatrzył się w Piotra. Następnie ze zgorszeniem jął się przyglądać kałużom wody, rozchlapanym przez nas na stole i po bogatym kobiercu.
— Tak, wyglądacie na to obaj — mruknął niechętnie. — Ale zapaskudziliście mi okropnie całą kajutę, a kapitan pewno za to każe dwunastu co najtęższym chłopa przywiązać mnie do masztu i oćwiczyć kańczugiem.
— Nie dojdzie do tego, jeżeli weźmiesz się żwawo do wiadra i ścierki, Benjaminie — odezwałem się do niego, gdyż i mnie samemu zależało na tem, by ukryć przed Murrayem ślady naszego przybycia.
— Być może — odpowiedział. — Atoli nie w smak mu będzie, żeście taką drogę przyszli na jego okręt.
Bez skrupułu zamknąłem mu usta, podchwytując jego własną myśl.
— Tak, i to niezadowolenie skrupi się na tobie. Wstyd i hańba!
Zadrżał na całem ciele, z czego wniosłem, jak straszny musiał być gniew mojego dziadka.
— Panowie do tego nie dopuszczą! Panie Ormerod! niech pan powie, że nie dopuścicie do tego. Nie chcecie chyba, żeby biedny Ben Gunn miał wić się i piszczeć u słupka.
— Nie pragnę tego — przemówiłem serdecznie. — Musisz nas ukryć, Ben. Schowaj nas i wyczyść kajutę, a nikt nie będzie wiedział, że znajdujemy się na okręcie.
— No tak, ale potem? — zapytał chytrze.
— Ech, mniejsza o to, co będzie potem. Nikt wiedzieć nie będzie, że miałeś co wspólnego z naszem przybyciem na okręt; sądzę, że nawet kapitana Murraya obchodzić to nie będzie. Nie z własnej-ci woli oddał on nas Flintowi.
— Jeżeli tak, to czemuż nie pójdziecie na pokład i nie pomówicie teraz z kapitanem?
— Kazałby on nas odesłać z powrotem do kapitana Flinta. Pewnobyś sobie tego nie życzył Benjaminie, by cię odesłano na stały pobyt na pokład Konia morskiego.
Ben Gunn przechylił na bok głowę.
— Nie wiem napewno — odpowiedział. — Może Flint pozwoliłby mi chodzić w odzieży marynarskiej i napuszczać sobie dziegciem włosy.
Mimo że położenie nasze nagliło do pośpiechu, jednakże pociągnęła mnie zabawność pragnień lokajczyka.
— Czy nie jesteś zadowolony ze swego losu? — zagadnąłem.
— O, wcale nie, panie Ormerod! — odpowiedział z nieoczekiwaną stanowczością. — Zważno, waszmość, udałem-ci się ja na morze, ażeby zostać korsarzem, co klnie i rąbie za czterech, aż tu mnie każą chodzić w liberji! Przez całe życie nosiłem liberję — to taką, to inną. Otóż gdyby waszmość, lub, dajmy na to, kapitan Flint, raczył przywołać do siebie Benjamina Gunna i oznajmić, że zdejmiecie mu liberję i nigdy już mu nie włożycie... i zrobicie zeń porządnego marynarza, jednego z tych, co napinają liny, wspinają się na maszty, obracają sterowe koło i szczotkują pokłady... gdybyście raczyli uczynić to wszystko to i owszem Ben Gunn możeby się wam na coś przydał... panu albo Flintowi — o ileby Flint odezwał się z tem pierwszy.
— A więc ja pierwej przemówię — odrzekłem. — Jeżeli będę kiedy dowódcą okrętu, będziesz u mnie smoluchem[3], Benjaminie. Jeżeli zaś nie będę miał własnego okrętu, wystaram ci się o stanowisko, jakiego tylko zapragniesz, na innym okręcie.
Podszedł ku mnie bliżej, utkwiwszy we mnie oczy z powagą i przejęciem.
— Waszmość zobowiązujesz się uroczyście słowem marynarskiem, nieprawdaż, panie Ormerod? Pan nie chce Ben Gunna wystrychnąć na dudka? czy może pan ma ten zamiar?
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Ale jeżeli nas coprędzej nie ukryjesz, Benjaminie, nie zdołam nigdy wypełnić swego przyrzeczenia.
On ujął mnie za rękę.
— Chodźno pan za mną w te pędy... Ben Gunn ma jeszcze kapkę oleju w głowie. Pokażę waszmości dogodny schowek, paniczku mój! Chodźno pan w te pędy ze mną.
W ślad za nim przeszliśmy korytarz, aż stanęliśmy u drzwi położonych tuż za sypialniami, przez nas zajmowanemi; minąwszy je, szło się przez stromą klatkę schodową do kuchni i do izb czeladnych — była to połać wydzielona z rozległego obszaru pokładu działowego. Ben zdjął ze ściany latarnię, otworzył zapadnię w podłodze i dal nam znak, byśmy szli za nim. Doszedłszy do podnóża drugie] drabiny znaleźliśmy się w lazarecie — takim samym jak ów co służył nam za więzienie na Koniu morskim. Jednakowoż otoczenie było tu zgoła odmienne i wszędzie panowała wzorowa schludność. Ściany były czysto wybielone, a wzdłuż nich piętrzyły się beczułeczki z winem, piwem i rumem, tudzież przegrody, nabite butelkami wszelakich napitków.
— To winiarnia Murraya — zauważyłem głośno.
Ben Gunn postawił latarnię na środku podłogi i przytknął usta do mego ucha.
— Tak, a chowa on też tu skarby... gdy je miewa.
— Czy on tu nigdy nie przychodzi?
— Nigdy... ani on sam, ani jego murzyny. Tylko Ben Gunn.
— A jakże będzie z jedzeniem?
Ben podrapał się w głowę z zakłopotaniem.
— Już to zostawcie Benowi Gunowi. On was będzie dobrze żywił, mój panie, żeście mówili do niego łaskawie i obiecaliście zdjąć z niego liberję. Tak, Ben o to się już postara. I przyniesie wam ubrania z kajuty. Ale pan nie zapomni przyrzeczenia? Niech pan powie, że nie zapomni!
— Nie zapomnę — uspokoiłem go. — Ale teraz musisz wrócić do kajuty i przywrócić do porządku wszystko, cośmy tam zanieczyścili. Spiesz się, człeku!
Ben skoczył raźnie na drabinę, jakgdyby ujrzał raj przed sobą — albo jakgdyby djabeł nastawał mu na pięty.
I przez dwa dni naszego pobytu w winiarni Króla Jakóba chłopak wiernie dotrzymywał słowa. Żywił nas doskonale; przyniósł mi dostateczną ilość przyodziewku, a dla Piotra wystarał się o zapas płótna i barchanu, o igły i nici, przy których pomocy Holender uszył sobie odzienie, by okryć niepomierne miąższe swoje ciało.
Wieczorem drugiego dnia, dowiedziawszy się od Bena, że Jakób przebył już kilkaset węzłów morskich od czasu opuszczenia Rendez-vous, doszliśmy do przekonania, że teraz już będzie można bezpiecznie pokazać się na oczy Murrayowi, przeto skorzystawszy ze sposobności, gdy Ben podawał wieczerzę, wymknęliśmy się przez kuchnię i wkroczyliśmy do kapitańskiej kajuty.
Dziadek właśnie studjował uważnie mapę morza Karaibskiego, które tak często zaprzątało jego uwagę; wszakoż posłyszawszy szelest naszych kroków na kobiercu, rzucił nagle okiem w górę. Pomiędzy brwiami wyryła mu się zmarszczka zakłopotania, ale pozatem nie okazał żadnego zdziwienia.
— Ach, to tak? Więc postąpiliście na własną rękę? Czy przypadkiem nie zabiliście Flinta?
— Mogliśmy to uczynić — odrzekłem, — aleśmy tego nie uczynili.
— Szkoda tych ceregieli! — mruknął. — U licha! to ci kłopot nielada! Piotrze, założę się, że tobie to zawdzięczam!
Ja — rzekł Piotr i siadł sobie po staremu za stołem.
— Prawda-ć to, — przyznałem, — że gdyby nie Piotr, nie zdołalibyśmy uciec, ale winę w równym stopniu ponoszę i ja.
— Jakżeście to zmajstrowali?
Opowiedziałem mu rzecz całą, on zaś poglądał z zaciekawieniem na Piotra, który siedząc naprzeciw, z całym spokojem ducha pałaszował dary Boże.
— Powinienem był przypuszczać, że tak się stanie. Ciebie, Piotrze, nikt nie potrafi okiełznać wbrew twojej woli. Co za paskudztwo! Wszystkie me zamysły i przedsięwzięcia zostały pokrzyżowane! Piotrze, zaigrałeś sobie z losem! Pół godziny temu widziałem jasno swą drogę; teraz muszę zaczynać na nowo. A niechże mię! jaki galimatjas!
Wstał i zaczął się przechadzać po kajucie, założywszy w tył ręce i zwiesiwszy głowę na piersi. Naraz zatrzymał się tuż przede mną.
— Cóż cię to pchnęło do tak desperackiego kroku, Robercie?
Jego piwne oczki pałały przenikliwym blaskiem.
— Czy chciałeś być ze mną? Czy też szło ci o dziewczynę O‘Donnella?
Zawahałem się, bom szczerze nie chciał go obrazić.
— Tak, niepokoiłem się o nią — wyznałem nakoniec. — Ten okręt nie jest właściwem miejscem pobytu dla dziewczęcia, jakeś to waszmość sam przedtem powiedział.
— Lepszy-ć on od niejednego! — odpowiedział dziadek. Jednakowoż moja odpowiedź pono nie była mu niemiła. Przez chwil kilka wpatrywał się uważnie w moje oblicze.
— Dobrze, dobrze — ozwał się i począł znów przechadzać się po kobiercu. — Musimy to jakoś załatwić, mój chłopcze.









  1. Szyper — kapitan okrętu.
  2. Lekki wiatr morski.
  3. Przezwisko prostego marynarza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.