Złoto z Porto Bello/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XII. Okręt ze skarbami
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Okręt ze skarbami.

Gdy szlup już nadjechał i zatrzymał się w stronę wiatru od nas, dziadek nie okazał po sobie najmniejszej radości; nie znać w nim było podniecenia również i wtedy, gdy z owego statku spuszczono małą łódkę, przytroczoną do rufy, i kilku czarniawych drabów jęło wiosłować w naszą stronę. Zażył tabaki i zajął stanowisko za poręczą sztymborku przy załomie rufy. Piotr i ja ruszyliśmy za nim. W pobliżu nas był tylko Marcin, który nadzorował sternika. Ze zjawieniem się Murraya wszyscy ludzie, stojący na półpokładzie, odstąpili od prawej burty. Strzelnice wszystkie pozamykano ze względu na bujowisko[1], które miotało Królem Jakóbem, tak iż się zdawało, jakoby okręt miał po reje zanurzyć się w wodzie. To też — jak mniemam — oprócz czatowników, usadowionych na marsach wszystkich trzech masztów, jedynie my, którzyśmy stali na rufie, mogliśmy się przyglądać małej łódce, prześlizgującej się po wielkich, spiętrzonych górach, wodnych, które wypadały z zamglonych przestworów morza Karaibskiego, jakgdyby chciały zalać brzegi Hispanioli, jarzące się purpurowo na północy, w odległości paru mil morskich, na tle ciemnobłękitnej roztoczy.
Wśród tych bezmiarów rozhukanego żywiołu łódka wydała się maciopka niby żuczek; atoli człek, sterujący rudlem, prowadził ją z zadziwiającą zręcznością, to wdzierając się na czuby wzdętych bałwanów, które groziły jej zmiażdżeniem, to ześlizgując się po zawrotnych spadzinach, które zdawały się strącać ową nędzną łupinę aż na mętne dno oceanu... nakoniec zatrzymał się niespełna o pięćdziesiąt stóp od kadłubu Jakóba, obracając i zastawiając się długiem wiosłem, by zachować równowagę. Był to mężczyzna mocno opalony a chudy; muskularne ramiona i łydki miał obnażone, a żylasty tułów pokryty był strzępami bawełnianej koszuli i hajdawerów. Włosy miał kłaczyste i czarne. Na hasło, dane mu przez mego dziadka, odpowiedział głosem brzmiącym chrapliwie, lecz z jego przemówienia nie zrozumiałem ni słówka, gdyż zarówno on jak i Murray gadali do siebie językiem hiszpańskim.
Dziadek zadał dwa pytania, oba zwięzłe, a otrzymał na nie równie zwięzłą odpowiedź. Dziadek znów machnął ręką; przybysz wbił wiosło w grzbiet jednego z olbrzymich bałwanów i łódka pomknęła w dal — chyżo jak armatnia kula. W parę chwil później obaczyliśmy, że przybili do szlupu i jeden po drugim wskakiwali na pokład. Szlup podał się wiatrowi i zataczając z ukosa wielkie kręgi, odpłynął na zachód; Jakób zaś pozostał znowu sam u zachodniego wylotu cieśniny Mona. Hispaniola majaczyła siną plamą na północy, natomiast Porto Rico kryło się przed naszym wzrokiem... kędyś daleko od nas na południe.
Murray zażył znowu niuch tabaki i odwrócił się od poręczy.
— Nie napróżno czekaliśmy przez trzy tygodnie — odezwał się. — Santissima Trinidad miała opuścić Porto Bello w czterdzieści osiem godzin po odjeździe Diega, więc powinna spotkać się nami za jakie pięć dni... a najpóźniej z końcem bieżącego tygodnia.
Doznałem rozterki uczuć.
— Jeszcze się ten okręt może wam wymknąć. Dyć szeroka tu miedza wodna... a cóż, jeśli statek jechać będzie nocą?
— Ej, nie wymknie się! — odparł mój dziadek. — Choćby niewiem ile mil wynosiła szerokość cieśniny i choćby noce były Bóg wie jak ciemne, to ptaszek nam z garści nie umknie, Robercie. Durnie sami wydali mi w ręce swój statek. Według wydanych rozporządzeń (tak doniósł mi Diego) mają płynąć tuż przy samym południowym brzegu Hispanioli, ażeby w razie czego można się było łatwo przemknąć koło San Domingo. Zasię nocami okręt będzie oświecony, jak na odpuście.
Ja, wszistko to prawda, jeszeli tylko ten Anglik, któregośmy wicieli tycień temu, nie dostrzegł fregaty — rzekł Piotr.
Murrayowi zrzedła nieco mina.
— Tak, z tem zawsze musimy się liczyć — zgodził się. — A bodajbym zczezł, nie wiem, co ten drab mógł podejrzywać. Wszelakoż niech się dzieje, co chce, on nie rzuci się na fregatę po tej stronie Jamajki, więc czasu nam jeszcze starczy.
— Czemużby on miał podejrzywać nas, a nie jakiś inny okręt, który mijał nas po drodze? — wtrąciłem pytanie. — Wszak było ich wiele.
Dziadek wskazał białą banderę, powiewającą z tylnego masztu.
— Tu bywają jeno Hiszpanie lub Francuzi — odpowiedział. — Nasz okręt wzięto za należący do floty angielskiej. Nie, nie będzie się tu nikt do nas wtrącał. A jeżeli kto się odważy, — (tu zacisnął szczęki) — to będę gonił Santissima Trinidad aż do do portu w Kadyksie.
Tu przerwał mowę, odzywając się dobitnie:
— Panie Marcinie!
— Jestem, jestem, panie łaskawy — odpowiedział sztorman, odchodząc od steru i przystępując ku nam.
Niech wszyscy czatownicy pamiętają o tem, że dam dziesięć uncyj temu, kto pierwszy oznajmi majtkom na pokładzie ukazanie się wielkiego statku hiszpańskiego o czerdziestu działach, nadjeżdżającego od zachodu. Na wierzchołku przedniego masztu mieć będzie ów statek w nocy czerwoną i żółtą latarnię.
Marcin przyłożył rękę do czoła.
— Według rozkazu, panie kapitanie! Będzie się miał z pyszna ów — — — —, który przegapi — — — Hiszpana! Bodajbym nędznie sparciał! wiem-ci ja, że po tak czarownych wywczasach musi nam przypaść tęga gratka!
— Będzie to najobfitszy łup, jaki kiedykolwiek wpadł w nasze ręce — odrzekł Murray. — Powiedz o tem wszystkim okrętnikom.
Nikt tam nie naganiał załogi Jakóba do wytężone] pracy, ani nie odbywano zbiórki dla wydania zleceń, ale Marcin snadź umiał na swój sposób puścić w obieg każdą wiadomość, gdyż w godzinę po odjeździe szlupu różnojęzyczna rzesza marynarzy otrząsnęła się z uśpienia i posępne] mrukliwości Na wszystkich pokładach naoliwiano krucice, ostrzono kordelasy i szeptano pokątnie. Coupeau gorliwiej niż zwykle zajął się swą działobitnią, opatrując lonty, umacniając koła lawet, szorując kupę kul samopałowych, które miały być użyte w ostatecznym razie do boju na śmierć i życie.
Ale ani tego dnia ani następnego nic się me wydarzyło. Tak upłynęły jeszcze trzy dni wśród wzmagającego się naprężenia. Czatownicy na bocianich gniazdach zmieniali się co dwie godziny, ażeby ich wzrok mógł być rzeźwy i nieprzemęczony. Gdy gdziekolwiek na widnokręgu zoczono żagiel, cała załoga biegła co żywo ku działom, a okręt zaraz ruszał w owym kierunku. W ciągu tych pięciu dni Jakób aż czterykrotnie uganiał to za rybackim statkiem hiszpańskim to za brygiem z Martino, to za skunerem yankeeskim, to za śnieżnoskrzydłym korabiem plymouth’skim, kołując z powrotem, ilekroć przekonano się, że nie natrafiono jeszcze na właściwą zdobycz.
Szósty dzień był podobny do poprzednich; skwar buchał, jak z piekarni, aż smoła, topniejąc, wylewała się ze szczelin pomiędzy deskami; łagodna bryza południowowschodnia ledwie zdołała wzdąć żagle. Dunuga, która od kilku tygodni dawała się nam we znaki, prawie uspokoiła się, tak iż morze Karaibskie mogło się wydawać śródlądowem jeziorem. Z brzaskiem znaleźliśmy się nieco dalej na południe od miejsca zwykłego naszego pobytu, gdyż Murray obawiał się, że Hiszpanie zmylili jego rachuby, zmieniając wyznaczony kierunek żeglugi.
Po raz pierwszy mogliśmy wyróżnić majaczące wzgórza Porto Rico, któreśmy opłynęli, zawracając następnie znów w stronę północną. Gdy słońce wzbiło się wyżej, na krańcach horyzontu jęła wić się mgła. Porto Rico rozpłynęło się w błękitnej dali; strzeliste wierchy Hispanioli pochowały się, zanim zdołaliśmy należycie je rozeznać.
W czasie czaty południowej znajdowaliśmy się już z powrotem na miejscu zwykłego naszego postoju; ażeby zaś zabezpieczyć się przed przypuszczalną możliwością, że Santissima Trinidad wymknęła się nam podówczas, gdyśmy wracali z południa, dziadek kazał przez parę godzin płynąć z wiatrem w głąb cieśniny. Napotkaliśmy rybackie czółno, a jadący w niem Indjanie na zapytanie Murraya odpowiedzieli, że w tym dniu nie widziano w cieśninie żadnego dużego statku. To też przez całą resztę dnia, walcząc przeciwko wiatrowi, płynęliśmy napowrót tą samą drogą.
Noc nie przyniosła nikomu spoczynku. Nawet dziadek całemi godzinami przechadzał się po pokładzie, od czasu do czasu tylko zażywając drzemki na rogóżce, którą Ben Gunn rozesłał w miejscu, gdzie dochodził chłodzący wiew wietrzyka. Piotr i ja chrapaliśmy na pokładzie, pospołu z załogą.
W półmrocznej godzinie, poprzedzającej brzask, z bocianiego gniazda rozległ się okrzyk:
— Światła... heej!
Murray porwał się na nogi żywo, jako i my wszyscy.
— Jakie barwy rozpoznajesz? — zawołał przez tubę.
— Czerwoną i żółtą... w górze i na dole... — odpowiedziano z głównego marsu.
— Doskonale — odpowiedział dziadek. — Panie Marcinie, proszę szczególniej wyróżniać tego człowieka i wręczyć mu tę oto kieskę.
I podał ją Marcinowi.
— Zwołaj wszystkich wiarusów na śniadanie i wydaj im podwójną porcję rumu.
— Według rozkazu, panie kapitanie — westchnął Marcin. — Otóż i zaczęło się nam szczęścić, a bodaj...
Świt pojawił się nagle, jakgdyby za skinieniem różdżki czarnoksięskiej. Na wschodzie rozgorzała szkarłatna łuna zrazu nieznaczna, następnie coraz to bardziej rozszerzająca się i nabierająca mocy; aż naraz blask olśniewający, niby wybuch racy, rozerwał nocną pomrokę. Rumiany krąg słoneczny wniósł się ponad widnokręgiem. Rozedniało...
Na zachód, o jakie pół mili morskiej od nas, kołysał się wielki okręt, zdążający z wiatrem w naszą stronę. Malowane popiersie na czele statku połyskiwało od poziomo kładących się promieni słonecznych, które muskały żagle, zamieniając ich płótno w istną powłokę złocistą. Jaskrawa bandera hiszpańska z wyniosłą butą łopotała w rozzłoconym przestworze. Bryzgi wodne, rozsiane nad buszprytem, ilekroć okręt przeszywał swem radłem niezbyt rozhukane przelewy, zamieniały się w sznurki ametystów, turkusów, szmaragdów!
— Ciężko-ć naładowany ten okręt! — wykrzyknął dziadek, przyglądając mu się przez perspektywę.
— I ciężko uzbrojony! — dodałem, wskazując na rząd armat po jego bokach.
— Zaraz im ulżymy! — odpowiedział dziadek. — Ale będę musiał jakoś spełnić daną ci przeze mnie donkiszotowską obietnicę, że będę oszczędzał załogę okrętu. Hej, Coupeau! — zawołał na puszkarza, który przechodził po środkowym pokładzie.
Były galernik zwrócił swą potworną twarz ku rufie i zasalutował.
— Zapowiedz, Coupeau, że okrętu nie wolno dziurawić na wylot. Radbym zwalić ze dwa maszty na początku bitwy, ale ogień należy skupić na pokładach.
Oui, m‘sieu.
— Ale co będzie z O‘Donnellem i jego córką! — zawołałem. — Na pokładzie, gdzie będą gęsto padały pociski!
Dziadek spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
— Gra, którą rozpoczynamy, nie będzie zabawą w krokieta, mój Robercie, — odpowiedział. — Proszę cię, miej to w pamięci, że Hiszpanie posiadają czterdziestoczterofuntowe działa, które skierują przeciwko nam, przyczem zdarzyć się może, że zabiją kilku naszych... może nawet nas samych.
— Ale panienka!
Dziadek zażył tabaki.
— Spokojniej, spokojniej, synku! Niepotrzebnie się asan tak frasujesz. Wielki-ć to hazard, ale inaczej być nie może. W każdym razie ona z pewnością wyjdzie z tego cało. Jakąż rolę zamierzasz wraz z Piotrem spełnić w tej bitwie?
Już mnie język świerzbił, by odpowiedzieć z oburzeniem, że nie chcemy mieć nic wspólnego z korsarstwem, gdy Piotr się odezwał:
— Mosze najlepiej bęcie, jeszeli pójciemy na ten okręt hiszpański i porwiemy młodą ciewczynę, ja!
— Wspaniały pomysł — odpowiedział dziadek; spoglądając na mnie wyczekująco. — Ja sam będę osobiście dowodził moją załogą, a w zamęcie bitwy może mi będzie trudno się odłączyć od oddziału, by ratować O‘Donnella od zniewagi. Jeżeli wy dwaj...
— Zrobimy to — rzekłem opryskliwie. — Mimo całej swej przebiegłości waszmość nie potrafisz sam na własną rękę, bez niczyjej pomocy, ocalić swego sojusznika.
— Masz zupełną rację — przyznał łaskawie mój dziadek. — Przyznam ci się szczerze, Robercie, że obecność twoja zrzuca brzemię z mego serca, aczkolwiek twoja ucieczka od Flinta naraziła mnie na inne kłopoty. Bądź co bądź, będę ci wielce wdzięczny, jeżeli mi dopomożesz.
Wskazałem mu białe godło na maszcie głównym.
— Czy waszmość będziesz walczył pod fałszywemi barwami?
— Nie sąć one fałszywe — odciął się, zacisnąwszy wargi. — Dziś walczymy za Anglję.
— Za Anglję, Flinta, Jana Silvera, Billa Bonesa, Marcina, Coupeau i...
— I za mnie? Być może. Lecz jeżeli ci, których wymieniłeś, zostaną przypuszczeni do udziału w nagrodzie zwycięstwa, to tylko w tym celu, by na tem mogła zyskać Anglja i triumfować dobra sprawa. Cóż o tem mówić, jeżeli tylko król Jakób powróci do Londynu?
— Doprawdy, co o tem mówić? — powtórzyłem z przekąsem, jakkolwiek mimowoli poddawałem się wrażeniom jego kamiennej powagi.
— Nie jest ci moim zwyczajem, Robercie, walczyć pod cudzemi barwami — ciągnął dalej, jakgdyby uwziął się przekabacić mnie na swoją stronę. — Powie ci to każdy żeglarz, choćby nie wiem jakie oszczerstwa miotał na kapitana Rip-Rap. A co się tyczy kaperskiej bandery — phi! Jest to obyczaj, przestrzegany przez każdą drużynę korsarską. Mnie się wydaje to rzeczą nieco śmieszną, napędzać strachu tym, którzy i tak duszę mają w pięcie; jednakowoż pod tą banderą walczyłem bez wstydu, dopóki był to jedyny sztandar morskiego banity. Dziś jednak sprawa całkiem inna. Walczymy już nie jako korsarze, lecz jako słudzy króla Jakóba.
Z naszego forkasztelu wytrysnął biały kłąb dymu i łoskot wybuchu targnął naszym słuchem. To Coupeau oddał pierwszy strzał z osiemnastocalówki, jednego z tych długich, pięknych dział spiżowych odznaczających się daleką nośnością. Wszyscy bezwiednie zogniskowaliśmy nasze spojrzenia na okręcie, wiozącym skarby, a puszkarze radosnym okrzykiem powitali nastrzępioną dziurę, jaka ukazała się w wydętym żaglu masztu przedniego.
— Wspaniale! — mruknął dziadek.
Santissima Trinidad zawahała się przez chwilę, jak człowiek, ugodzony znienacka przez osobę uważaną za przyjaciela. Następnie skręciła wbok, aby w całej pełni odsłonić nam swe barwy; przez ten zwrot nadarzył się lepszy cel do strzału, z czego korzystając Coupeau znowu wypalił. Strzał poszedł za nisko, gdyż był oddany w chwili, gdy Jakób opadł w zaklęśninę pomiędzy dwiema falami; dostrzegliśmy, że pocisk najwidoczniej ugodził w sam środek okrętu.
Hiszpan wypalił z armaty w stronę wiatru i przekręcił ster, zamierzając przeciąć w poprzek naszą drogę i dopaść do San Domingo. Widać było, że nie wiedział, co począć z tym fantem. Z całego wyglądu Król Jakób wydawał się okrętem angielskim; nosił przecie godła floty angielskiej, a w każdym razie w oczach Hiszpanów mógł wydawać się wielce buńczuczny i zawadjacki, co było zwykłą cechą fregaty angielskiej; dowódca tam tego statku snadź osądził, że pomiędzy Hiszpanją i Anglją doszło do jakichś nieporozumień, przeto stosując się do danych mu rozkazów usiłował uniknąć wałki i dostać się do najbliższej warowni przystani hiszpańskiej.
Atoli Jakób pędził dwa razy prędzej od okrętu objuczonego skarbami, a dzięki świetnemu kierownictwu dogoniliśmy Najświętszą Trójcę już w godzinie po pierwszym wystrzale. Przez cały ten czas Coupeau tłukł zawzięcie w ścigany okręt; gdy zbliżyliśmy się doń na odległość strzałów naszej ciężkiej baterji, z hukiem zwaliła się nastawa[2] masztu przedniego, zasypując forkasztel plątanina olinowania.
Załodze hiszpańskiej przebrała się już miarka cierpliwości. Przekręciwszy ster, okręt nastawił całą swą baterję i plunął w nas ze wszystkich dział, jakie były na bakorcie. Salwa była nędznie wykonana, wszakże i tak parę kul przeleciało ze świstem przez nasz pokład, a jedna z nich, wagi ośmnastu funtów, rozbiła na miazgę kilku ludzi tuż przed samą rufą.
Murray podszedł do poręczy rufy, ażeby zbadać szkodę, i krzyknął na Coupeau:
— Wstrzymaj się od kanonady panie ogniomistrzu! Trzeba im wyprzątnąć pokład!
Poczem zwrócił się do Marcina, który prowadził okręt wprost na statek nieprzyjacielski:
— Skręcaj w bok! Skręcaj w bok! Oni jeszcze mają nad nami przewagę!
Coupeau uwijając się, jak opętany, koło dział pościgowych, dawał naraz po dwa strzały, wymierzone w jeden cel. Właśnie mu się udało zrąbać maszt przedni na wysokość około dwudziestu stóp od pokładu; ciężka reja i wzdęty żagiel runęły z łoskotem wślad za strzaskaną stengą. Brzemię zwalonej kłody osunęło się w morze, przechylając Najświętszą Trójcę jednym końcem w dół i tworząc jakgdyby kotwicę, unieruchomiającą statek.
Dziadek uśmiechnął się ze złośliwem zadowoleniem.
— Hej, Saunders! — zawołał na drugiego sztormana, który miał wyznaczone stanowisko pośrodku okrętu. — Przygotuj harpuny i osęki koło parapetu na bakorcie. Napadniemy Hiszpana tam, gdzie się zatrzymał.
Król Jakób ruszył co sił naprzeciw okrętu, wiozącego skarby, podchodząc go pod kątem prostym, co osłabiło skuteczność drugiej salwy danej przez Hiszpanów, a gdy wjechaliśmy w pół-przejrzystą chmurę dymu armatniego, Murray dał rozkaz do strzału:
— A teraz salwa, Coupeau! — zawołał.
Ogniomistrz podbiegł do otwartej luki[3] i grzmiącym głosem rzucił rozkaz puszkarzom. Zdawało się, iż deski zadygotały pod naszemi stopami. Piorunowe łoskoty następujących po sobie wystrzałów wstrząsnęły całem wnętrzem Jakóba. Chmury dymu zrazu się rozproszyły, potem zgęstniały w nieprzeniknioną mgłę, a przenikliwa woń saletry i siarki wierciła nam w nozdrzach. Ujrzałem w przelocie ogromną złoconą figurę, następnie zwał rozdartych żagli i olinowania.
— Ster na sztymbork, panie Marcinie! — krzyknął Murray.
Wśród głośnego skrzypienia rej i łopotania żagli obróciliśmy się przeciwko wiatrowi; z za przegrody dymu, osłaniającego Najświętszą Trójcę doszły mnie czyjeś niewyraźne krzyki i zawodzenia. Prawie jednocześnie z naszej strony huknęła znów palba, a z luf armatnich niby z krwiożerczych paszcz, wysunęły się jęzory płomieni. Jeszcze raz dostrzegłem mglisty zarys pogruchotanych parapetów i spiętrzonych żagli, poczem szary mrok zgęstniał jeszcze bardziej niż wprzódy. Nie można było odróżnić nawet postaci ludzi stojących na naszym pokładzie.
Hiszpan na chybił-trafił odpowiadał na nasz ogień, w miarę jak Jakób poomacku zbliżał się ku niemu, a grzmoty dwóch działobitni zagłuszały i ubezwładniały wszystko, jak ryczenie dwóch bestyj, walczących w nocy. Poczułem rękę dziadka na mojem ramieniu.
— Niebawem zrównamy się z tym okrętem — mówił głosem cichym, lecz wyraźnym. — O‘Donnell z córką będą na rufie. Najlepiej będzie, Robercie, jeżeli pójdziesz naprzód. Jeżeli dostaniemy się na ich okręt z poza masztu przedniego, będzie ci poręcznie wpaść na nich. Gdzie jest Piotr?
Holender wychylił się z kłębów dymu.
— Czi nie lepiej bęcie dostać się na pokład okrętu hiszpańskiego? — odrzekł spokojnie. — Ja, Murrayu?
Dziadek roześmiał się, zażywając tabaki.
— A jakże, przyjacielu Piotrze. A dla ciebie i Roberta byłoby najlepiej zaopatrzyć się w broń. Boję się, że Hiszpanie nie będą starali się odróżniać was od mej mizernej osoby.
Ja — zgodził się Piotr. — Iciemy.
W połowie statku spotkaliśmy Saundersa i zgraję ludzi, wychodzących rojnie z pod pokładu celem zasilenia oddziałów szturmujących. Piotr i ja pociągnęliśmy za nimi, by wybrać oręż ze stojaków koło masztu głównego. On wziął osękę, a ja poprzestałem na kordelasie.
Murray, obejrzawszy harpuny i upewniwszy się, że na naszych rejach poprzywiązywano haki celem przytroczenia lin hiszpańskiego okrętu, przyłączył się do nas. Ubrany był, jak zwykle, z wyszukaną elegancją: w szary surdut i pluderki z nakrapianego jedwabiu, w białe pończochy jedwabne i w szare trzewiki o sprzączkach wysadzanych brylantami. Na głowie nie miał kapelusza, a jego białe włosy były ufryzowane i związane w harcap. Jedyną bronią jego była szpada, którą trzymał obnażoną.
— Zbliża się już koniec naszych teraźniejszych kłopotów, Robercie, — oznajmił radośnie. — Bitwa wypadła pomyślnie. Nie marzyłem nawet, że wszystko pójdzie tak gładko. Nie straciliśmy nawet dwunastu ludzi.
Ostatnia salwa naszych dział rozdarła na strzępy tumany dymu a przybłąkany dech wiatru zniósł je na stronę. Było to jakby podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem przedstawienia. Okręt, wiozący skarby, kołysał się bezradnie o kilkanaście sążni opodal; liny miał poszarpane, maszty i belki potrzaskane i połupane, forkasztel i pokład przedni były jedną krwawą rzeźnią, parapety w kawałkach, strzelnice zapadnięte, działa zdemontowane. Garstka ludzi trudziła się, by oderwać złamany czub przedniego masztu, a kilku innych zuchów wciąż jeszcze obsługiwało parę dział, które jęły nas prażyć ogniem, — gdy Jakób trącił buszprytem o poręcz ich okrętu.
Oba okręty stuknęły silnie o siebie, a Jakób, kierując się wiatrem i sterem otarł się bokiem o bok Hiszpana, przyczem nasz buszpryt uwiązł w sieci linowej masztu tylnego. Kilkanaście łańcuchów szczęknęło w powietrzu i wpiło się hakami w parapety. Rozległy się gromkie trzaskania krucic, groźby, pomstowania i krzyki rozpaczy.
Dziadek, nie zważając na strzelaninę, stanął na lawecie działa, tak iż wzniósł się ponad parapety, natomiast ja z Piotrem wspiąłem się na karnaty masztu przedniego, skąd mieliśmy doskonały widok na oba okręty. Cały bakort Króla Jakóba roił się od ludzi. Byli obnażeni do pasa, ich zwieszone w dół oblicza były zwalane od prochu, włochate piersi pokrywało wzorzyste tatuowanie, plecy rzadko tylko nie miały na sobie blizn, otrzymanych w krwawych burdach; bijąc się o pierwsze miejsca, wdzierali się bosemi nogami, gdzie tylko był jakiś sprzęt ruchomy lub choć piędź wolnej przestrzeni; kordelasy trzymali w zębach, chcąc ręce mieć swobodne do strzelania z pistoletów lub do znalezienia oparcia, gdyż tylko czekali dogodnej sposobności, by przeskoczyć zwężającą się szczelinę między oboma okrętami.
Powiodłem oczyma po pokładzie hiszpańskiego okrętu. Wszędzie biegały tam w nieładzie małe gromadki ludzi. Jakiś głupowaty drab zmierzył się do mnie z pistoletu, a wraz też jakaś lina nad mą głową oderwała się i zawisła luźno. Oficerowie popędzali marynarzy, by szli stawie nam czoło. Jakiś mężczyzna w ugalowanym surducie i w peruce, stojąc na rufie, donośnym głosem wydawał rozkazy; krew żywiej uderzyła w moich tętnach, gdyż tuż za jego ramieniem ujrzałem świecące, jak latarnia, oblicze O‘Donnella... ach... a poza nimi pośrodku gromadki czarno odzianych księży i zakonnic migotała biała sukienka kobieca...
— Skacz! — pisnął mi w ucho Piotr.
Skoczyliśmy jednocześnie, lecz dziadek już nas był wyprzedził. Trzymając szpadę w ręce, wybiegł na dziesięć stóp przed innych, wdarł się na parapet okrętu hiszpańskiego, ważył się przez chwilę w powietrzu, aż nakoniec rzucił się w sam środek pierścienia nieprzyjaciół. Zanim uzyskał równowagę, zdążył już odparować cios zagrażającego mu kordelasa i pchnął napastnika szpadą w grdykę. W chwili, gdym dostał się na pokład okrętu, wiozącego skarby, on jednemu wytrącił wymierzony w siebie pistolet, uchylił głowę przed ciosem grożącym mu z drugiej strony, przejechał i tego przeciwnika pod żebra i prawie jednocześnie postąpił kroku wprawo, by zajść drogę czwartemu wrogowi; wszystko to wykonał ze spokojem i zręcznością biegłego fechtmistrza, nie poniósłszy najmniejszego uszkodzenia, a na wyżółkłych policzkach grał mu rumieniec nietajonej radości.
Atoli więcej już nie widziałem. Mojem zadaniem było dostać się przebojem na rufę i bronić O‘Donnellów, przeto obaj z Piotrem odwróciliśmy się plecami do walki toczącej się pośrodku okrętu. Jedna fala korsarzy poszła hurmem w ślady Murraya; reszta poszła za mną i za Piotrem. Byli oni w równej mierze mężni, jak niegodziwi, przeto posuwaliśmy się rączo naprzód i doszliśmy prawie do podnóża drabiny wiodącej na rufę, — gdy wtem poza nami ozwał się przeraźliwy gwizdek Murraya. Zarazem posłyszałem, że O‘Donnell i oficer w wyszywanym surducie krzyczeli coś żywo — jeden po angielsku, a drugi po hiszpańsku, — starając się przekrzyczeć wrzawę bitwy.
— ...prosi o rozmowę — doszły do mnie urywki słów O‘Donnella. — ...nie może zrozumieć... przykre nieporozumienie... omyłka...
— Hiszpan chce się poddać — mruknął Piotr.
Istotnie, ci z załogi Najświętszej Trójcy, którzy mogli stawiać nam opór, skwapliwie porzucali broń, radzi sposobności, że mogą zaniechać walki; ale wilczaszki z załogi Jakóba nie byli zwyczajni do dawania pardonu, przeto zanim Piotr i ja zdążyliśmy wytrącić kordelasy z rąk, oni już zgładzili trzech Bogu ducha winnych ludzi.
Świstawka Murraya ozwała się po raz drugi. Nastała nagła cisza, przerywana stukiem zderzających się raz wraz ze sobą okrętów, dudnieniem nieobutych stóp, (jako, że coraz to więcej korsarzy wdzierało się na pokład okrętu hiszpańskiego), stłumionemi okrzykami ranionych i nosowym półśpiewem księdza, wyciągającego łacińskie pacierze.
Skorzystałem z dogodnej chwili, by rozejrzeć się wokoło. Staliśmy za blisko podnóża rufy, by dojrzeć, co działo się za barjerą, tuż ponad naszemi głowami; za to pokład główny, zarówno w częście przedniej, jak i tylnej, przedstawiał pożałowania godne widowisko: cały był zawalony odłamkami desek i sprzętów oraz mnóstwem ludzi ranionych w najrozmaitsze sposoby, o wyścielający go piaskowej barwy kobierzec splamiły krwawe kałuże i smugi.
Dziadek, tak czysto odziany jak wówczas, gdy wstępował na parapety Jakóba, stał przez chwilę na czele tłuszczy swych podwładnych, a jego pogodne oblicze i bogaty strój tworzyły rażące przeciwieństwo z ich nagością i dzikiem zezwierzęceniem. Z końca jego cienkiej szpady sączyła się strużka krwi. Miał postawę zacnego człeka, który pragnie okazać się rozsądnym w trudnej sytuacji.
— Zdaje mi się, że słyszałem, jakoby ktoś żądał pardonu — odezwał się spokojnie.
— Tak jest, miłościwy panie — odparł O‘Donnell. — Przemawiałem w imieniu, szlachcica cnej krwi, stojącego koło mnie, jmć pana Don Ascanio de Hurtado y Custa, który jest kapitanem tego okrętu.
— Bardzo mi przyjemnie, mości panie, — odpowiedział mój dziadek. — A waszmość?
O‘Donnell nie był bynajmniej zadowolony z odgrywania swej roli. Zagryzł wargę i zawahał się przez chwilę, zanim zdobył się na odpowiedź:
— Jestem pułkownik O‘Donnell, oficer w służbie Jego Mości Króla Arcykatolickiego.
— Aha! I czemże wam mogę służyć, cni panowie? — zapytał dziadek.
O‘Donnell znów zawahał i jął się naradzać z oficerem hiszpańskim.
— Miłościwy panie, — odezwał się po chwili. — Don Ascanio pyta was przez moje usta: odkąd to wasz kraj i Hiszpanja prowadzą z sobą wojnę?
— O ile mi wiadomo, obecnie jej nie prowadzą... — odpowiedział uprzejmie mój dziadek.
— Zatem czemuż mamy przypisać tę... tę... ach... niesłychaną napaść?
— Bardzo mi przykro, — odparł dziadek niemal ze smutkiem, — że nie mogę w tym względzie zaspokoić ciekawości waćpana.
Hiszpan wybuchnął niepohamowanym gniewem i jął wygłaszać jakoweś przemówienie; atoli Murray przerwał je, mówiąc:
— Mam szczęście rozumieć szlachetną mowę Hiszpanów. Nie byłbyś łaskaw, mości pułkowniku O‘Donnell, zawiadomić o tem swojego przyjaciela i przekonać go, iż, ku mojemu zmartwieniu, musi pogodzić się z losem? Pragnę ze szczerego serca ocalić pozostałych przy życiu jego podwładnych, ale w razie czego gotów jestem pozabijać wszystkich, byle doprowadzić do skutku swój zamiar.
— Jakiż to zamiar? — zapytał O‘Donnell.
— Chcę uwolnić Don Ascania od brzemienia skarbów, jakie wiezie z sobą — odpowiedział dziadek. — Gdy będę już je miał na swoim okręcie, obdarzę go wolnością i pozwolę mu odbywać dalszą drogę!
O‘Donnell zaczął zwolna tłumaczyć w dalszym ciągu te warunki. Hiszpan sypnął gradem nowych złorzeczeń, złamał szpadę na kolanie i rzucił ułamki w morze. Dziadek ze współczuciem pokiwał głową.
— Niemiła-ć to powinność, wiem o tem dobrze — przemówił. — Gdyby Don Ascanio nie strzaskał swej szpady, rad byłbym służył mu taką satysfakcją, jaką dać może szlachcic szlachcicowi... W każdym razie, mości pułkowniku O‘Donnell, winienem postawić jeszcze jeden warunek, a mianowicie że załoga Najświętszej Trójcy ma pozostać w niewoli przez czas tak długi, jakiego potrzebuję do wykonania mych celów. Wszelki opór wywołałby ponowny rozlew krwi, co, jak waszmość zapewne mi przyznasz, jest zgoła niepotrzebne.
— Don Ascanio nic już nie powie — odparł O‘Donnell, — i umywa ręce od wszystkiego. Opuszczony przez swą załogę...
— Wystarczy — przerwał mój dziadek.
Brząknął parę słów po hiszpańsku; odpowiedział mu na to brzęk oręża, rzucanego na pokład. Znów coś przemówił; na to cała załoga Najświętszej Trójcy przeniosła się na sztymbork i pomaszerowała do forkasztelu, popędzana najeżonemi kordelasami piratów.
Murray podszedł ku tyłowi okrętu, gdzie staliśmy obaj z Piotrem, nie wiedząc jak się zachowywać.
— Widziałeś ją? — zapytał.
— Zdaje mi się, że ona się znajduje wśród gromadki księży i zakonnic pod latarnią na rufie — odpowiedziałem.
On zacisnął wargi, jak to miał we zwyczaju, ilekroć musiał zająć się jakąś sprawą, która niezbyt go obchodziła.
— Ta cała kabała będzie mi tak przykra, jak niedawno O‘Donnelłowi przykrą była rozmowa z nami — rzekł krótko. — Ale musimy to załatwić niezwłocznie. Naszą kanonadę słyszano niewątpliwie przy tym wietrze aż na Hispanioli. Musimy zabierać zdobycz — i w nogi!









  1. Silnie rozkołysane morze.
  2. Nastawą (stengą) nazywa się drzewce przedłużające maszt.
  3. Zejście pod pokład.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.