Złoto z Porto Bello/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XIII. Pierwsze kłopoty na pokładzie „Króla Jakóba“
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Pierwsze kłopoty na pokładzie „Króla Jakóba“.

Gdy wchodziliśmy na rufę, panowało tam przygnębiające milczenie. Ostatni bełkot łacińskich pacierzy zakończył się nutą pełną żałości i patrzył przed siebie nienawistnym wzrokiem; kiedy zaś dziadek wydobył haftowaną chusteczkę z kieszeni surduta i zaczął nią obcierać zakrwawiony brzeszczot, Don Ascaniowi przebrała się już miarka cierpliwości; powlókł się w najdalszy kąt pokładu, miotając przekleństwa, i utkwił spojrzenie w zarumienionych wzgórzach Hispanioli. Za sterem, pod wielką złoconą latarnią, która zdobiła wysoki, o skośnym daszku, schron sternika, zebrała się czarna gromadka duchowieństwa; a pośród zakapturzonych plec mniszych i zakutanych bezkształtnych postaci uwydatniała się zarówno wdzięczna uroda Moiry O‘Donnell i jej słoneczne, modre oczęta, jako też rosnąca trwoga, z jaką przywitał nas jej ojciec.
Dziadek skinieniem głowy wyraził zadowolenie, które było dla mnie niezrozumiałe.
— Piękna panienka, Robercie! — zawołał. — No, dobrze, dobrze! To mi się podoba. Nie mógłbym marzyć o czemś lepszem. Winszuję waćpanu, chevalier, — zwrócił się do O‘Donnella. — W ciągu mego długiego żywota nie widziałem tak pięknej panny, jak córka waszmości.
O‘Donnell tyle zrozumiał, co i ja, z jego żartów.
— Wolałbym, żeby jej tu nie było — burknął z żalem. — Don Ascanio zdał na mnie dalszy bieg wypadków. Co teraz będzie? Czy waćpan musisz...? — (tu wskazał wymownie na okręt u naszych stóp) — ... zdaje się, że... ja... ja znajduję się... Wstrętne położenie... Kilkuset ludzi... i księża i zakonnice, Murrayu... Tak, to ciężki grzech i nigdy zań nie otrzymam rozgrzeszenia, cokolwiekby się przydarzyło.
— Waćpan niepotrzebnie się frasujesz — ozwał się Murray tonem uspokajającym. — Przeinaczyliśmy nasze plany, ażeby zaś je wykonać musimy wobec pańskiej córki odegrać komedję w czem i waszmość przyjąć musisz udział; będzie to nawet udane porwanie. A teraz powiedz mi, gdzie znajdują się skarby?
— W lazarecie.
— Panie Saunders! — zawołał mój dziadek.
Podsternik, roztrąciwszy otaczających, wysunął się na czoło korsarzy, stojących na głównym pokładzie.
— Weź pięćdziesięciu ludzi i wydostańcie cały zapas złota, jaki znajduje się w lazarecie zdobytego okrętu.
— Według rozkazu, panie kapitanie — odrzekł Saunders, a korsarze jęli się ubiegać z zapalczywością o przyjęcie ich do tej roboty.
Dziadek skończył czyścić szpadę, podszedł do poręczy bakortu i cisnął w morze skrwawioną chustkę.
— Hej, panie Marcinie! — zawołał na sztormana, stojącego na rufie Króla Jakóba.
— Słucham, słucham, panie łaskawy — odpowiedział Marcin. — Bodaj........, ale mieliśmy dziś ładną robotę.
— Podzielam twoje uczucia, Marcinie — odparł mój dziadek. — Bądź tak dobry, spuść nam linę z rei masztu przedniego, aby wciągnąć na pokład cały ten skarb, który Saunders właśnie wydobywa ze schowku. Skrzyknij-no też kilkudziesięciu ludzi, żeby na poczekaniu naprawili conajcięższe uszkodzenia. Chciałbym, żeby okręt nasz był zdatny do dalszej żeglugi, skoro tylko przeładujemy zdobycz.
— Według rozkazu, panie kapitanie, ja sam osobiście będę czuwał nad tem wszystkiem — zapewnił go Marcin. — A bodaj...
— Cięty chłop z tego Marcina! — zauważył mój dziadek, przechodząc z powrotem przez pokład. — Ale my tu musimy odegrać małą komedję. Waćpan, chevalier, odegrasz rolę Strapionego Rodzica. Ja będę Starym Rozpustnikiem. Piotr będzie Niemą osobą... nie dąsaj się, Piotrze. Robert... hm!... Nie wiem doprawdy, jak określić twoją rolę, Robercie. Czy chcesz być dajmy na to, Młokosem? Ach, tak! Młokosem, wiecznie żywym, samolubnym, popędliwym, zachłannym, kłamliwym...
Pułkownik O‘Donnell spoglądał nań, jak na kogoś, co postradał zdrowe zmysły.
— Cóż to za bałagulstwa? — przerwał.
— Zobaczysz waćpan — odpowiedział Murray. — Jest to sposób uprowadzenia stąd waćpana bez wzniecania podejrzeń Don Ascania i jego ludzi, jakobyś waćpan brał osobisty udział w tym ciekawym epizodzie. Ale wyliczajmy dalej role. Córka waćpana, ma się rozumieć, będzie Niewinną ofiarą.
To mówiąc, opuścił nas, i drobnym kroczkiem, zgoła niepodobnym do zwykłego mu kociego chodu, podszedł do czarno odzianej gromady, otaczającej pannę O‘Donnell.
— A niechże mię, co za smaczny kąsek! — ozwał się z przesadną czułością. — Istne cuda! Chodźno tu, panienko!
Jakowyś opasły mnich krzyknął nań coś groźnie po hiszpańsku, a dwie mniszki objęły ramionami młodą Irlandkę. Murray odpowiedział mnichowi jego własnym językiem i to tak zjadliwie, iż cała gromada nie na żarty przejęta była zgrozą. Atoli dzieweczka odcięła mu się tak dzielnie, że mnie aż krew żywiej zatętniła w żyłach.
— Wstyd i hańba ci, starcze, który mógłbyś być ojcem moim i innych tu obecnych! Wiem, ktoś ty zacz, kapitanie Rap-Rap, a jeśli przypuszczasz, że się ciebie zlęknę, spotka cię przykre rozczarowanie. O, lepiej byłoby ci paść na kolana i modlić się o zmiłowanie za popełnione łotrostwa, niż obmyślać nowe niegodziwości i świętobliwym ludziom grozić straszliwemi męczarniami.
— Acha, więc waćpanna mnie poznajesz? — ozwał się mój dziadek. — Wielki to dla mnie zaszczyt, mościpanno. Ale boję się, że aśćka nasłuchałaś się wielu oszczerstw, tyczących się mej osoby, przeto winienem cię zmusić do zwiedzenia mego okrętu i poznania odwrotnej strony medalu. Nie wątpię, że asińdźka pierwsza będziesz rada zaprzeczyć nędznym potwarzom, rzucanym na człowieka podeszłego w leciech.
— Wystąp waszmość, panie pułkowniku, i broń swej córy! — mruknąłem półgłosem do jej ojca.
Pułkownik rad był się zapłonić, ale postąpił według mej rady nadając sobie pozory szczerości.
— Hola, mości panie! — krzyknął. — Na cóż to sobie waszmość pozwalasz? Chyba i pańskie bezprawia muszą mieć jakieś granice! Ta dzieweczka jest moją córką.
Dziadek uciekł się do zwykłego obrzędu zażywania tabaki, z umyślną w gestach przesadą, która każdemu, kto go znał, musiała wydać się pocieszną.
— Nieszczęsny! — wycedził z udaną tkliwością. — Bardzo mi żal waszmości!
I zwrócił się do mnie:
— Robercie, odprowadź panienkę na pokład Jakóba.
Spojrzenie panny O‘Donnełl po raz pierwszy spoczęło na mem obliczu.
— Pan Ormerod! — wyszeptała.
Przyskoczyłem do niej, przybierając jaknajrubaszniejszy sposób obejścia.
— Najlepiej niech panienka pójdzie z dobrawoli! — rzekłem jej w ucho.
Ona wyciągnęła ręce przed siebie, by mnie odepchnąć, zaś gruby mnich wraz z dwiema mniszkami rzucił się na mnie; napaść była istotnie niebezpieczna i gdyby nie Piotr, byłoby ze mną krucho. Olbrzymi Holender wkroczył z głupią miną w sam środek zamieszania, usunął O‘Donnella na bok i odtrącił mnicha i dwie mniszki.
— Bierz małą ciewczynę, Bob — pisnął.
Ona opierała się całą siłą swego zgrabnego ciała, lecz ja ścisnąłem ją za ręce i zarzuciłem ją sobie na plecy — wówczas zaatakował mnie jej ojciec wraz z kapitanem hiszpańskim, któremu na widok świeżej zniewagi przebrała się już miarka cierpliwości.
Murray dobył szpady i powstrzymał Hiszpana, zaś Piotr zarzucił sobie na plecy O‘Donnella z taką łatwością, z jaką mnie udało się wziąć dziewczynę.
— Wsiąłem go, ja — oznajmił Murrayowi.
Dziadek włożył szpadę do pochwy.
— Nieś go dalej — odczuwał się. — Ponieważ tak się trapi losem swej córki, więc pozwolimy mu nad nią czuwać. Potem, kto wie, może on się nam przydać i na co innego! A niechże go, co za uparty chwat!
Opasły mnich stanął na pokładzie, wymachiwał krucyfiksem i miotał stekiem pomstowań, na co mój dziadek odpowiadał podniesieniem brwi, a od czasu do czasu jakimś ciętym dowcipem. Ale ja miałem ręce zajęte pilnowaniem branki, więc nie zwracałem uwagi na to, co działo się na rufie, skoro już dotarłem do drabiny wiodącej na główny pokład.
Po pokładzie długim korowodem snuli się zwolna korsarze, uginając się pod ciężarem dźwiganych beczułek i skrzyń żelazem okutych, okręconych drutem i zamczystych, z których każda była opatrzona ołowianemi pieczęciami z wyciśniętym na nich herbem króla hiszpańskiego. Spoglądali dwuznacznie na mą szamocącą się brankę i otwierali szeroko gęby na pocieszny widok, jaki przedstawiała przydługa postać pułkownika O‘Donnella, zwieszająca się z ramion Piotra. Ale wszyscy czemprędzej odwrócili oczy w inną stronę, skoro ze schodów zstąpił ku nam mój dziadek.
— Czy dasz sobie sam z nią radę? — zapytał mnie krótko.
Byłem mocno podrażniony fałszywą sytuacją, w jakiej się znalazłem, więc wywarłem na nim cały swój zły humor.
— Doprowadzę ją, albo utonę razem z nią! — warknąłem.
Dziadek uśmiechnął się.
— Tęgi masz w sobie animusz, chłopcze! Wolniej, wolniej, mościa panno — (albowiem udało jej się wyswobodzić rękę i zaczęła mi się dobierać do uszu). — Niepotrzebnie się dąsasz. To była tylko zabawka. Przyjrzyjno się, jak się zachowuje twój ojciec.
— Tem większa hańba dla niego! — syknęła. — Że też on pozwolił wam pojmać mnie żywcem!
— Jesteśmy przyjaciółmi — dowodził mój krewniak, zniżając głos. — To co czynimy, jest tylko fortelem...
— Przyjaciółmi? — i szczęknęła białemi ząbkami, usiłując ugryźć mnie w ucho. — Och, wy jesteście przyjaciółmi sił nieczystych!
— Bądź jeszcze przez chwilą cierpliwa, Moiro! — orędował jej ojciec, spoczywający na barach Piotra. — Ja-ć wyjaśnię...
Owa stała się naraz całkiem bezwładna i wybuchła spazmatycznym szlochem.
— Ach padre, padre, pomyśleć, że okazałeś się tchórzem! To najgorsze ze wszystkiego.
O‘Donnell zakląkł bezradnie.
— Pozwólcie mi zejść, bym ją uspokoił — jął błagać.
Ale Murray skarcił go.
— Oni tam patrzą na waćpana z rufy, chevalier. Borykaj się, ile tylko potrafisz (Piotrowi to nie zaszkodzi), ale jeżeli zależy ci na tem, byś mógł w przyszłości żyć spokojnie w Hiszpanji, nie wzbudzaj podejrzeń, jakobyś bratał się z nami.
Szybko, jak kula armatnia, wbiegłem na parapet bakortu, jednem ramieniem trzymając pannę O‘Donnell, a drugiem uczepiwszy się pętlicy zwisającej liny, a kiedy zabierałem się już do skoku, by przesadzić szczelinę, oddzielającą oba okręty, Moira wyrwała się z mego objęcia i omało co nie wpadła poza burtę — gdzie zapewne zostałaby zmiażdżona na śmierć, gdyż dwa kadłuby okrętowe zderzały się ustawicznie ze sobą. W samą porę zdążyłem jeszcze ją pochwycić, wypuszczając z rąk trzymaną pętlicę, i omal nie spadłem wdół wraz z mą branką, bom chwiał się to w jedną to w drugą stronę tak beznadziejnie, jak piórko miotane wiatrem. Ostatecznie, pomimo jej szamotania i utraty równowagi przeze mnie, zacisnąłem zęby i dałem niezgrabnego susa na chybił trafił przed siebie, no i trzeba przyznać, dostałem się na parapet Jakóba raczej dzięki przypadkowi niż mej zręczności.
Gdym zsunął się na pokład, byłem w nienajlepszym humorze. Doprawdy, mogło dojść do tego, że byłbym uderzył tę łzami zalaną twarzyczkę, która przytuliła się do mego ramienia; pod wrażeniem nagłego zniechęcenia odrzuciłem ją od siebie.
— Źle odwdzięczasz się, mościa panienko, temu, który czynił wszelkie zabiegi, by ocalić dobre imię twego ojca, — jąłem zrzędzić tonem tak gburowatym, niby jeden z piratów. — Omal nie stałaś się przyczyną mej śmierci.
Spojrzała na mnie, zanadto zdumiona, by mogła zdobyć się na natychmiastową odpowiedź; zanim przyszła do siebie, przystąpili do nas dziadek w raz z Piotrem. Piotr dźwigał jeszcze spokojnie pułkownika O‘Donnella, niby worek z mąką. Murray z zadowoleniem rozejrzał się po swym okręcie.
— Wyszliśmy bardzo honorowo z tej przygody! — zauważył.
Z rufy ozwało się wołanie Marcina.
— Za pozwoleniem, mości kapitanie, wszystko w porządku, z wyjątkiem paru zerwanych lin, które marynarze właśnie wiążą, i z wyjątkiem dziury w wielkim żaglu tylnego masztu.
— To dobrze — odparł mój dziadek. — A jakie straty w ludziach?
— Rzuciliśmy dwunastu w morze, a dwóch pójdzie jeszcze za nimi, ponadto dwudziestu... draniów, którzy będą jeszcze odpasać swoje ścierwa.
— Bardzo dobrze, Marcinie. Ja będę w kajucie. Zameldujesz mi, gdy już wszystkie skarby zdobyczne znajdą się na naszym okręcie.
Poczem zwrócił się do nas.
— Komedja się kończy, już będzie można spuścić zasłonę. Panno O‘Donnell, czy aśćka pozwolisz służyć ci mem ramieniem? Szklanka wina i kęs strawy będą ci lepiej smakowały, niż ucho Roberta, które chciałaś obgryźć mu z głodu. Fe, fe, moja panienko!
Ona wlepiła weń ze zgrozą swe oczy, w każdym razie jednak pozwoliła mu, by ujął ją pod ramię. Przybita ogromem naprężających wrażeń, nie mogła z siebie wydać ni tchnienia. Widząc katuszę głuchej trwogi, odzwierciadlonej w jej pięknych oczach, poniechałem gniewu. Biedne dziewczątko było podobne do motyla, nabitego na szpilkę.
Podobnego wrażenia doznawać musiał mój krewniak, bo zaczął z iście ojcowską tkliwością gładzić bezwładną rączkę, spoczywającą na jego ramieniu.
— Chodźno, chodź waćpanna, czy nie powiedziałem, że komedja się skończyła? — strofował ją łagodnie. — Ja, coprawda, grałem starego rozpustnika, ale obecnie rzucam tę rolę. Asińdźka jesteś tu bezpieczna, jak w swym klasztorze hiszpańskim. Ale pokład jest nazbyt wystawiony na widok publiczny, by można się tu było bawić w wynurzenia. Udamy się w zacisze kajuty, a tam, ażeby cię uspokoić, opowiem ci całą historję, której prawdziwość może zaświadczyć twój rodzony ojczulek.
Ona potrząsnęła głową.
— Nie... nie wiem, co waćpan masz na myśli.
— Z pewnością — przyznał jej słuszność mój dziadek. — Ale niebawem aśćka dowiesz się o wszystkiem.
Piotr, idąc za nami, chrząknął, by zwrócić uwagę Murraya.
— Czi pułkownik ma chocić czy jeścić?
— A niechże mię! — zawołał dziadek. — Zapomniałem na śmierć o tem, co się dzieje z ojcem waćpanny.
— Zda mi się, żem kiep ostatni! — sarknął Irlandczyk — waćpan nie odegrał roli Zelżonego Rodzica, który wszystko poświęcił dla ratowania swej córki? Mój drogi chevalier, czyż mogłeś wybrać rolę bardziej bohaterską?
— Zaniechaj waćpan swych błazeństw — obruszył się O‘Donnell. — Nie chcę, by ze mnie szydzono, mościpanie!
— Słusznie waszmość powiadasz! — zawołał mój dziadek. — Nikt z ciebie szydzić nie będzie, chevalier. Mój drogi Piotrze, bądź tak dobry, wejdź ze trzy kroki wgłąb korytarza i tam z należnym szacunkiem postaw pułkownika O‘Donnella na dwóch nogach, które natura dała każdemu z nas do chodzenia. Tak! Doskonale! Proszę pozwolić, łaskawa panienko!
W ślad za ich trojgiem weszliśmy też i my obaj z Piotrem w ciemny przesmyk korytarza.
— Przebyliśmy jeden szkopuł, Piotrze, — szepnąłem. — Ale co teraz będzie?
— Kłopot — wymiamlał Piotr.
— Kłopot?
Ja. Dostać skarb, to mojem zdaniem szecz łatwa, Robercie. Ale pocielić skarb — z tem bęcie kłopot. A ponadto mamy teraz kobietę na okręcie... a z tem bęcie jeszcze większy kłopot.
Ben Gunn i dwa czarne lokajczyki wskazali nam miejsca za stołem. Panna O‘Donnell padła w krzesło bezsilnie, prawie z rozpaczą. Na to, co ją otaczało, nie zwracała najmniejszej uwagi. Wydawało się, jakby się pogodziła z każdym złym losem, jaki ją czekał. Nie rzuciła okiem nawet na swego ojca, który siedział naprzeciwko niej po lewej ręce Murraya. Piotr zajął, jak zwykle, miejsce na szarym końcu, a ja siadłem obok panny.
— Racz asińdźka przyjąć ode mnie szklankę tej aqua vitae — przemówił mój dziadek. — To pomaga na osłabienie i ból głowy. Proszę spojrzeć, ja sam tego skosztuję. To robi doskonale. Waszmość też pozwolisz, chevalier? Wybornie! Bądź łaskaw przysunąć flaszę panu Corlaerowi. Panowie powinni znać się wzajemnie po tak blizkiem zetknięciu przed chwilą. Tam zaś siedzi pan Ormerod... mój, jakby to powiedzieć, wnuk cioteczny. Ale zdaje mi się, że waćpan i córka waćpanna zawarliście już dawniej z nim znajomość.
O‘DonnelI burknął coś niezbyt grzecznego pod nosem, natomiast panna poruszyła się z odrętwienia, a oczy jej znów wpatrzyły się we mnie badawczo, przejęte napoły strachem i zdumieniem, które przemogły jej nadąsanie.
— Skąd pan tu się wziął? — zagadnęła. — Pan... pan... jest również korsarzem?
— Jestem jeńcem, tak jak i waćpanna — odpowiedziałem. — Ba, nawet i w większym stopniu.
— Jeńcem! — zawołała, ożywiając się znowu. — Ale zapewne waćpan...
Tu przerwał jej mój dziadek.
— Racz wybaczyć, panno O‘Donnell! Nasza historja jest dość zawiła. Nie czyńże jej jeszcze bardziej niezrozumiałą przez wtrącania, już na samym początku, różnych okoliczności ubocznych... Gunn!
— Słucham, jaśnie panie! — ozwał się głos kuchty, a w chwilę później on sam wpadł i stanął, skrobiąc się w głowę.
— Dawajno tu jadło, jakie przygotowałeś, ale co żywo! Przynieś też wina... portugalskie, burgundzkie, bordeaux, maderę.
— Słucham, jaśnie panie.
To rzekłszy Ben Gunn obrócił się na pięcie i wpadł w korytarz, a Murray podjął znów rozmowę z Irlandką.
— Po pierwsze, żeby nie było jakiego nieporozumienia, mościa panienko, prawda-ć to, żem jest ten, którego powszechnie zwą kapitanem Rip-Rap.
Ona rzuciła się wstecz, przejęta ponownym lękiem.
— Powiedziałem już waćpannie, że niemasz powodu, by się mnie lękać — mówił dalej łagodnie, — ażeby zaś ci tego dowieść, dołożę jeszcze, żem jest banitą... którego przezwano korsarzem, choć sam brzydzę się tą nazwą... bom-ci jest Jakobitą. Sądzę też, że mogę poczytywać ojca aśćki za swego druha.
Tu spojrzał pytająco na O‘Donnella. Irlandczyk wysączył zawartość swej szlanki.
— Prawdą jest, co tu rzeczono — potwierdził. — Ten pan, Moiro, jest to Andrzej Murray, który w r. 1715 musiał uchodzić z kraju, a następnie miewał różne przejścia w prowincji nowojorskiej z powodu porozumiewania się z naszymi stronnikami i Francuzami. Był on wiernym i dzielnym sługą króla Jakóba.
— Ale z jakiejże to przyczyny chcesz waszmość na zgubę narazić całą nieszczęsną załogę Najświętszej Trójcy? — krzyknęła dziewczyna. — Wasi ludzie chcą zabrać skarb należący do Hiszpanji, choć Hiszpanja zawsze była bezpieczną przystanią dla tułaczy, którym Hanowerczycy nie pozwalają służyć prawowitemu królowi i przebywać w Anglji!
— Smuci mię to, że Hiszpanie muszą umierać, mościa panienko, — odpowiedział dziadek, ściszając głos, przez co nadał mu jakgdyby odcień wzruszenia. — Ale przypomnę waćpannie, że Hiszpanja nie poparła świętej sprawy, tak jak należało, gdy była dobra sposobność do wyniesienia na tron dynastji Stuartów.
— Święta to prawda — przyznała dzieweczka, przejęta do żywego.
— Dlatego też — ciągnął dalej mój dziadek, — niektórzy z naszych postanowili zebrać cząstkę skarbów hiszpańskich i przeznaczyć ją na cele przywrócenia korony królowi Jakóbowi.
— Ja wszelakoż sądzę, iż to dzieło nienazbyt uczciwe! — rzekła ona powątpiewająco.
— Masz jeszcze zielono w głowie — zgromił ją jej ojciec, wypróżniając drugą szklankę. — Nie do ciebie należy rozsądzać, co jest uczciwe a co nieuczciwe w polityce, o której nie masz najmniejszego pojęcia.
— Istotnie — wtrącił mój dziadek — zagadnienia, co jest uczciwe, a co nieuczciwe w polityce, nie zdołano należycie wyświetlić jeszcze od czasów Arystotelesa.
— Wszakoż nawet politycy nie nazwą uczciwością, gdy się zabiera złoto jednemu człowiekowi na korzyść drugiego — wmieszałem się do rozmowy.
Panna O‘Donnell spojrzała na mnie boczkiem.
— Mówimy o królach, nie o zwykłych ludziach — upomniał mnie mój dziadek.
— Niestety, przyłączę się do zdania pana Ormeroda — ozwała się Irlandka.
— Bajdurzysz, Moiro, — żachnął się jej ojciec. — Czyż nie lepiej, że ten skarb będzie użyty na oddanie Anglji i krajów, należących do korony angielskiej, pod władzę prawowitych zwierzchników (którzy przyczynią się do wskrzeszenia prawdziwej wiary) — niż gdyby miał być przelany w kieszenie królewskich kochanic w Madrycie? Jesteś dzieckiem, więc nie wypada ci wiedzieć o wszystkiem, co dzieje się w świecie; wszelakoż zdrowy rozsądek, nabożność i przywiązanie do króla winny przekonać cię do naszej sprawy. Ba, moja panienko, możni panowie, wśród nich nawet jeden z książąt kościoła, pochwalili i uznali nasz postępek.
Moira O‘Donnell zwiesiła głowę.
— Juści, jestem tylko niedoświadczoną gąską, jak powiadasz, mój ojcze, i wiem tylko tyle, ile nauczyły mnie siostry w klasztorze; ale głos wnętrzny przemawia do mnie głębiej niż nauka, wszczepione zasady lub uległość władzy.
Pułkownik O‘Donnell trzasnął pięścią w stół — wypił był bowiem właśnie trzecią szklankę.
— I to ma być dziecię plemienia, które przywłaszczyciel i tyran pozbawił wysokich dostojeństw w kraju, dziecię tych, którzy Bóg wie gdzie postradali swe głowy i członki, i tych, którzy uchodząc śmierci tułają się w nędzy i opuszczeniu! Dziewczyno, sama nie wiesz, co mówisz. Naród hiszpański będzie nam wdzięczny za to, żeśmy w ten sposób użyli ich skarbów... a zresztą później oddamy je im z powrotem — dodał, natchniony szczęśliwą myślą.
— A jakże! tak zrobimy! — potwierdził dziadek. — Cóż znaczy półtora miljona funtów dla królestwa Hiszpanii? Albo i dla Anglji, która dojdzie do wspaniałego rozkwitu pod mądremi rządami Stuartów?
— Zawsze pozostanie różnica między uczciwością a nieuczciwością! — krzyknąłem w uniesieniu. — Co się tyczy dobrobytu, to Anglia nigdy nie była jeszcze bogatsza, jak teraz, — co powie waszmość każdy, kto dorabia się uczciwie swego mienia. Król Jerzy może sobie być Holendrem, mówić cudzoziemskim akcentem i spędzać więcej czasu w Hanowerze niż w Londynie, ale nie uciemięża kupiectwa, to zaś przynosi dostatek wszystkim, którzy pracują.
Pułkownik O‘Donnell wybałuszył, na mnie gały swych oczu.
— Zdaje mi się, że obaj będziemy się musieli liczyć z niesnaskami w naszych rodzinach — napomknął oschłym głosem.
— Nie trapże się tem, dobrodzieju — odparł mój dziadek. — Et! chevalier, to młodziki... jeszcze nabędą doświadczenia. Czy pozwolisz im, niech się o to poczubią pomiędzy sobą! hę? Wówczas dopiero nawrócą się na właściwą drogę.
— Nie pozwolę, by ktoś mnie nazywał przeniewierczynią! — zawołała Moira. — Całą dusza stoję po stronie Stuartów, ale nie chciałabym, żeby mieli uciekać się do środków nieuczciwych celem odzyskania swej własności.
— Hm — ozwał się mój dziadek. — Ażeby odzyskali to, co swoje, muszą mieć dużo pieniędzy. Jeżeli powiesz nam, moja panno, skąd to jeszcze możemy ich dostać, to każę natychmiast przenieść skarby z powrotem do Najświętszej Trójcy.
Ona zamilkła.
Jego łagodny sposób przemawiania naprowadzał delikatnie na domysły o tem, jak wielką wagę przywiązywał on do jej aprobaty.
— Nie chcę obarczać tak młodego i czarującego dziewczęcia, jak ty, moja droga, brzemieniem materjalistycznej filozofji naszego wieku — mówił dalej; — ale może waćpanna mi wybaczysz, jeżeli wskażę ci na tę nieszczęsną okoliczność, że ideał rzadko daje się osiągnąć? Innemi słowy, łaskawa panienko, ażeby osiągnąć największe dobro dla większej ilości ludzi, trzeba niekiedy ściągnąć nieszczęścia, cierpienia, ba, nawet śmierć, na mniejszą gromadkę ludzką. Co się tyczy obecnego wypadku, to aby zdobyć środki na przywrócenie władzy królowi Jakóbowi i tego co ojciec waćpanny tak trafnie określa, jako prawdziwą wiarę, na wyspach brytyjskich, taki banita, jak ja, wespół z innymi o jeszcze mętniejszej przeszłości i sławie, musiał narazić na śmierć paru Hiszpanów, którzy sami przez się nie wyrządzili najmniejszej krzywdy, ani nam samym ani sprawie, której służymy. Mniemam, że moje dowodzenie jest całkiem jasne?
— Prawdę powiedziawszy, miłościwy panie, — odrzekła mu na to prostodusznie — zdaje mi się, że waćpan sobie ze mnie żarty stroisz.
Dziadek zażył tabaki.
— Nigdy nie mówiłem poważniej — zapewnił.
O‘Donnell wychylił czwartą szklankę, mrucząc coś niecierpliwie, bodaj że klnąc pod nosem.
— Tracisz niepotrzebnie czas, panie Murray. Moira jest dobrą dzieweczką i moją córką; ale co ona myśli o tem przedsięwzięciu...
— ... jest dla mnie rzeczą wielkiej wagi — obruszył się mój dziadek. — Mimowoli na początku naszej znajomości dałem jej złe wyobrażenie o mym charakterze, przeto bardzo pragnę pozyskać lepsze o sobie mniemanie.
— Waćpan weź się wpierw do swego siostrzeńca czy wnuka — dogryzł mu Irlandczyk.
— Właśnie na to staram się zrehabilitować w jej oczach, ażeby i on lepiej o mnie sądził, — wyznał niefrasobliwie mój dziwny krewniak, a nieznaczny uśmiech rozpromienił mu oblicze.
— Juści, panie łaskawy — odpaliła mu ona na to; — sądzę, że jest to najrozsądniejsze z tego, co waszmość powiedziałeś, gdyż ten młody pan wydaje mi się jedynym wśród was człowiekiem, który lubi szczerą prawdę... o tym dużym panu nie mogę nic powiedzieć, jako że jeszcze nie raczył ust otworzyć.
Murray zaśmiał się i rzekł:
— Przywłaszczę sobie nieco zaufania, jakiem waćpanna tak hojnie darzysz mego wnuka. Co się tyczy „dużego pana“, to jest on już z natury taki milczący. Nieprawdaż, Piotrze?
Ja — rzekł Piotr.
— Ale czemuż on... — (tu zarumieniła się nieco) — dlaczego pan Ormerod jest jeńcem? Czemu powiada, że jestem branką, jeżeli...?
— Waćpanna nie jesteś branką, — odparł dziadek, — tak przynajmniej mówię pod wrażeniem, że — jako córka swego rodzica i gorliwa Jakobitka — nie zechcesz, choćbyś miała nie wiem jakie osobiste uczucia, wtrącać się do naszych planów.
Zatrzymał się, ona zaś po chwili skinęła głową.
— Z drugiej zaś strony — mówił dalej dziadek — tak mój wnuk, jak i ten „duży pan“ nie są naszymi stronnikami politycznymi... przynajmniej do tej pory.
— Ani też nigdy nimi nie będą — dodałem.
— Nie radbym z tobą wszczynać sporu, Robercie — odpowiedział dziadek. — Niemniej jednak, by oddać ci sprawiedliwość, pójdę jeszcze dalej i wyjaśnię pannie O‘Donnell, że porwałem cię przemocą na mój okręt... Piotr zaś towarzyszy ci z własnej woli, — kierując się względami, które mi się wydały wystarczającemi.
— Doprawdy, przychodzi mi na myśl, czyście wy wszyscy nie poszaleli — rzekła Moira bez ogródek.
— Pewnie, że pani miałabyś prawo tak powiedzieć! — zawołałem. — Rzecz się miała jak następuje: jmć pan Murray oprócz swej własnej drużyny okrętowej ma jeszcze drugą szajkę korsarzy, którzy zaczęli trochę mu warcholić i swywolić. Zapragnął więc, bym był jego prawą ręką i pomagał mu utrzymywać ich w karbach...
— Dzielnieś ich waćpan utrzymywał na pokładzie Najświętszej Trójcy! — rzekła mi ona na to. — Dalibóg, jestem tu uwikłana w sieci kłamstw!
— Moiro! — charknął jej ojciec, oblewając sobie rękaw, podczas gdy dopijał piątej szklanki. — Mówisz jak... jak... — tu wpadał w coraz to ordynarniejszą gwarę — jak miotła, albo też nie wiem co! Ja tego... ja tego... nie ścierpię, powtarzam!
— Myślałem tylko by panią ratować! — wyjaśniłem.
— Juści, i jestem uratowana! — podchwyciła zjadliwie.
— Tak, jesteście uratowani: waćpanna i ojciec waćpanny — rzekł Murray poważnie. — Pułkownik O‘Donnell siebie i wszystko, co posiada, naraził na szwank dla naszej sprawy. Ażeby go zabezpieczyć, należało przedewszystkiem się postarać, by nigdy się nie rozgłosiło, że on brał udział w naszem przedsięwzięciu. Do tego celu można było wybrać dwojaką drogę. Jedną z nich było zatopić Najswiętszą Trójcę z całą jej załogą oprócz was tylko jednych...
Ona krzyknęła w przerażeniu i zasłoniła sobie dłońmi oczy, jakgdyby chciała pozbyć się wyobrażenia, wywołanego temi słowy.
— Drugą drogą wyjścia było usunąć was dwoje stamtąd w taki sposób, ażeby utwierdzić ich w przekonaniu o waszej niewinności. Powiem otwarcie, że pierwsza droga była łatwiejsza. Jednakowoż przeważył głos ludzkości.
Jakże on zręcznie ułożył to ostatnie zdanie!
— A co waćpan powiesz o tej ludzkości, która zbroczyła krwią pokład Najświętszej Trójcy? — odpowiedziała Moira. — I to wy stawiacie Hiszpanów za przykład przewrotności i okrucieństwa! Nie wierzę ani słowa z tego, co powiadacie. Nie będę wierzyła nikomu z tych, którzy tu przebywają. Wszyscyście skalani jednakowym występkiem.
— Panno Najświętsza, miej mię w Swej opiece! — jęknął O‘Donnell. — Słyszałże kto kiedy, by coś podobnego mówiła córka o swym rodzonym ojcu? Cieszę się, że matka, która cię urodziła...
Piotr pochylił nad stołem swój olbrzymi kadłub.
— Nie gadaj-sze już waćpan więcej — nakazał Irlandczykowi. — Neen, ja teraz mówię! Panieneczko, Bob i ja nie poszliśmy z własnej ochoty za Murrayem. On nas zmusił. Ja. On ma nas pod swą władzą. On ma włacę nad twoim ojcem. Ale skoro jesteśmy u niego, zrobimy, co w naszej mocy, aszeby czuwać nad tobą. Niedobsze to, gdi ciewczątko przebywa na okrętach korsarskich. Neen!
Wyprostował się i znów rozparł się w krześle.
— To wszistko.
Jej błękitne oczy spoczęły z powagą na jego szerokiej, gładkiej twarzy, na której tu i owdzie ledwo zaznaczały się jakieś rysy.
— Waćpanu wierzę — przemówiła.
— A niechże mię! — zadrwił Murray. — Nasz Piotr stał się naraz rycerzem i obrońcą płci pięknej... preux chevalier. Piotrze, zaniedbałeś swe talenta. Winniśmy na nich lepiej się poznać.
Ja — rzekł Piotr bezmyślnie.
Panna O‘Donnell podniosła się z krzesła.
— Wasza miłość — odezwała się do mego dziadka — raczysz mi wybaczyć, że nie pragnę już dłużej rozmawiać. Wasze sprawy wcale mnie nie obchodzą. Jestem głęboko wstrząśnięta... serce mam po brzegi wypełnione czarną boleścią i... i... — tu poczęła się nieco słaniać — chciałabym położyć się do łóżka... i wypłakać się...
Zerwałem się zmiejsca, by ją podtrzymać. Jej ojciec, siedząc naprzeciwko, spoglądał na nas głupowato przez łzy.
— Kochane dziewczątko! — wybełkotał głosem, przerywanem przez łkanie. — Ona jedynie mi pozostała, gdym oddał się przegranej Sprawie. A bodajby tych Hanowerczyków...
— Zaprowadź ją do swojego pokoju, Robercie — rzekł dziadek. — Ty musisz zamieszkać razem z Piotrem.
I powstał również, kłaniając się z wytwornym wdziękiem, który nadawał mu cechę szlachetności.
— Czem tylko potrafimy ci usłużyć, cna panienko, to wypełnimy z ochotą. Tymczasem udaj się na spoczynek i zapomnij o upiornych zjawach, od których uchroniłbym cię, gdybym tylko wiedział, w jaki sposób tego dokonać.
Doprowadziłem ją do samej sypialni. Ona podziękowała mi cichym głosem, gdym otwierał przed nią drzwi, a ja pośpieszyłem zapewnić ją o przyjaznych względem niej zamiarach.
— To co starałem się opowiedzieć pani, było najzupełniejszą prawdą — mówiłem półgłosem, wyrzucając słowa jednym tchem. — Tak było istotnie! Piotr Corlaer ma zupełną słuszność. My obaj nie jesteśmy korsarzami, a wszystko, cośmy uczynili, miało na celu złagodzenie waszej doli.
Ona podniosła oczy i pod czarnemi, długiemi rzęsami zalśnił jakiś dziwny, cichy blask.
— Dałby Bóg, bym w waćpanu spotkała uczciwego człowieka — wyrzekła. — Ja... ja muszę jeszcze powstrzymać z sądem. Cały świat przewrócił się i wiruje mi w oczach. Nawet padre...
Stłumiła łkanie.
— Pan nie weźmie mi tego za złe, — zakończyła ze spokojem i godnością, — że nie powiem już ani słowa, bo i tak może już powiedziałam za wiele.














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.