Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Grube sieci, niespodzianka, odwiedziny.

Nazajutrz z małemi bardzo odmianami powtórzyło się przyjęcie dnia pierwszego, a po objedzie wyjechali państwo Balowie. Zmora który ich godziną wyprzedził, bo polecenia hrabiego nie mógł spełnić w Sulimowie, pod pozorem zepsucia czegoś w bryczce, zatrzymał się w karczmie o mil parę i tu czekał na pana Bala. Obrachował on, że tu staną zapewne i postanowił nie naprzykrzając damom, wziąć na bok kupca, by zręcznie podrzucić mu myśl tak pilnie potrzebną.
Że między Sulimowem a Zakalem nie było porządniejszej gospody, a dwie mile piasku koniecznie wytchnienia dla koni potrzebowały, powóz istotnie się zatrzymał, panie wysiadać nie chciały, pan Erazm zobaczywszy Zmorę, kazał sobie otworzyć i poszedł do niego. Pan Teofil rozłożył się zupełnie w gościnnej izdebce i na podróżną zapraszał herbatę; zdała się ona bardzo po objedzie, który ubawił oko, ale nie nasycił żołądka. Usłużny kawaler pobiegł do karety spytać panie czy nie pozwolą jeśli nie prosić na herbatę, to ją sobie przysłać do powozu, na co ból głowy pani zmusił ją przysłać, choć bardzo nie miała ochoty przyjmować tych grzeczności.
Tak zyskawszy chwilkę czasu Zmora użył jej wedle instrukcji.
— Nie prawda, począł, że dom mojego kuzyna bardzo miły?
— O! nad wszelki wyraz! co za ludzie!
— Ludzie! Ja to wiem najlepiej. Sam głowa wielka, objęcie ogromne, czynny jak nikt, rzadkich talentów człowiek, szkoda że się na wsi zagrzebał; sama pełna cnót chrześcjańskich, jaka matka! jaka żona! a co za skromność! jaka cichość! rzekłbyś, że nie ma nic za sobą, tak ukrywa się z przymiotami.
— To prawda, machinalnie rzekł Bal i dosyć niezręcznie.
— Córki wychowane nie jak hrabianki, co to będą za gospodynie! jakie żony! I wie pan dobrodziej, choć nigdym o tem od Sulimowskiego wprost nie słyszał, ale widzę ze wszystkiego, że właśnie zdaje się przygotowywać je do takiego losu, jaki im Bóg zdarzy. Nic dumy, nic próżności w tym człowieku.
— Czy to być może!
— Raz pamiętam z żoną się nawet o to posprzeczał, ona bowiem ma trochę uczucia swego rodu... to prawda. Byłem przy tem, zaczęła dowodzić, że wolałaby wydać córki ubogo, byle imię mężów odpowiadało jej wymaganiom. Hrabia wyraźnie wówczas powiedział: twoje córki wyjdą za uczciwych i dobrze wychowanych ludzi, nie będę na nic patrzał! Wieki przesądów minęły!
— A! a! westchnął kupiec, który żadnego jeszcze nie śmiał robić zastosowania.
— Gdyby nie bliskie kuzynostwo, dodał pan Teofil, nie dałbym Łucji długo czekać, bo to wyjątek! Nie zliczyć jej przymiotów! dziwnie dobre bo łagodne i bez żadnej dumy, marzy tylko słyszę o cichej chatce szlacheckiej...
— Prawdziwie. Waćpan dobrodziej zadziwiasz mnie.
— Trzeba ich poznać, rzekł z uśmiechem Zmora; jaka to szkoda, że pan Stanisław chory, przyznam się panu dobrodziejowi... ale na co mówić! Gdybyś pan się domyśleć mógł co mi po głowie chodzi ciągle...
Bal rzucił nań okiem zdziwionem.
— Na miejscu pańskiem, szepnął Teofil, czemuby nie skłonić pana Stanisława, żeby spróbował szczęścia?
Sieć zastawiona w ten sposób na pana Bala była cokolwiek za gruba, podejrzenie błyskawicą przesunęło się po jego głowie, ale wnet pomyślał, że gdyby rzeczy były ukartowane, robionoby je zręczniej, to go uspokoiło. Niezgrabstwo dowodziło szczerość.
Uśmiechnął się wstając.
— A! panie dobrodzieju! rzekł, mógłżebym pomyśleć nawet o takim związku? Rodzina hrabiów cała oparłaby się temu, sam pan powiadasz, że i hrabia nie jest bez uczucia właściwego dumy familijnej. A szczerze, choć pochodzimy z dobrego starego szlacheckiego rodu, który żadnemu nie ustąpi, bośmy i senatorskie krzesła mieli w familji; ale wszystkim wiadomo, że od lat wielu zamieszkaliśmy w mieście i od pradziada handlem się trudnimy.
— O! któż zważa na te przesądy!
Służący przyszedł wezwać pana Bala, bo się ściemniało, kupiec uściskał z rozrzewnieniem Zmorę i spiesznie siadł do powozu ale z głową rozmarzoną.
Chwilami przychodziło mu do niej, że na niego zastawiono sidła, to znowu zbijał swe posądzenia i rozczulał się nad ludźmi tak pełnemi otwartości i dobroci... A że nie mógł długo utrzymać nic w sobie, nim dojechali do Zakala, szepnął już żonie na ucho co mu Zmora powiedział w karczemce.
Biedna kobieta poczuła dreszcz przechodzący po sobie i wstrzęsła się cała, ręce jej opadły ze strachu.
— Erazmie! zawołała z uczuciem matki, na Boga cię zaklinam, otwórz oczy! Niczegoż dotąd nie widzisz, niczego się nie domyślasz?
— Ba! rzekł z niejakim wstydem kupiec, a ja sam w początku miałem niejakie podejrzenie, ale zważ, czyżby byli tak niezgrabni? Intryganci są zwykle trochę zręczniejsi.
— Ileż to razy udaje się niezgrabność by wzbudzić zaufanie?
— Ludwisiu! na Boga nic-że się nie stało! To są myśli na wiatr rzucone, dodał widząc ją niespokojną, nie jestem tyranem swoich dzieci. Ale sama tylko uważ z drugiej strony, połączenie z takim domem! toby nas od razu postawiło na stopie która nam należy, a którą odzyskać nie łatwo... Balowie wróciliby do dawnej zacności.
Pani Balowa ciężko westchnęła.
Wjeżdżali w dziedziniec, na którym rozruch jakiś widać było i gromadę ludzi stojącą.
— Co to jest? wysadzając głowę, zapytał pan Bal postrzegłszy syna i Parcińskiego w ganku stojących.... czego to chcą ci poczciwi ludzie?
Stanisław się uśmiechnął.
— Nic to nic, maleńka sprawa rzekł Parciński... dowiesz się pan dobrodziej.
— Cóż to takiego? skarga jaka? prośba?
— Jedna z powszednich i codziennych na wsi przyjemności, odpowiedział plenipotent, złapano złodzieja, musieliśmy go kazać ukarać... ci ludzie przyszli za nim prosić.
— Powiem im naukę dobrą i przebaczę, zawołał pan Bal...
— Już ukarany...
— A czegoż chcą ci ludzie? spytał zafrasowany p. Bal.
— Ci ludzie, odparł Parciński mrugając na Stanisława... ci ludzie, oni już nic nie chcą...
Kłamstwo było widoczne na twarzy plenipotenta, tak że je pan Bal postrzegł.
— Mówże bo mi prawdę! zawołał żywo, czego chcą?
— Przyszli z wymówkami, z groźbą, z buntem prawie, odezwał się Stanisław ale się tem nie ma co martwić.
Pan Bal zbladł. — A cóż to będzie? spytał cicho.
— To są tylko próbki, odparł Parciński, ani się potrzeba dziwować, że w ich położeniu znajdują się ludzie chcący z położenia każdego na ulgę swoję korzystać... Od znalezienia się pańskiego w tej chwili może wiele zależeć na przyszłość... Nie chodzi tu o złodzieja... Było nieposłuszeństwo, były pogróżki, musiałem kazać wziąć winnego i pogroziłem karą. Jest to smutna konieczność! karać nie myślę, ale postrach jest potrzebny... Od tygodnia pańszczyzna tak jak nie wychodzi...
— Głupia ta pańszczyzna! dawno ją powinni skasować! zawołał pan Bal...
Parciński się uśmiechnął.
— Ale mniejsza o to, przerwał Bal, tymczasem ja na ten raz daruję wszystko.
— Jak się panu podoba, ale jutro będzie gorzej.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy.
Wzruszony wyszedł pan Erazm na ganek, ku któremu zbliżyli się wieśniacy zaraz. Wielu z nich było widocznie podpiłych a twarze miały ten wyraz dumy, który chwilowo umie przybrać oblicze najdłużej upokorzonych ludzi. Ledwie skłonili głowy.
— Co ja słyszę, rzekł pan Bal zakładając wtył ręce i minę poważną przybrawszy, co to jest, nieposłuszeństwo?
Wszyscy milczeli.
— Ja tego nie lubię! słyszycie Waćpanowie? o! ja tego nie lubię! — i nie zniosę... u mnie tego nie będzie.
— Z pozwoleniem Waszeci (tego wyrazu użył jeden ze starych, nie wiedząc co za grafa położyć). No bo my nie wiemy co z nami będzie.
— A cóż ma być?
— Co ma być? powtórzył chłop skrobiąc się w głowę... my zdawien dawna bojarowali! to były kniaziowskie dobra, myśmy nie robili pańszczyzny.
— Jak to? podchwycił Parciński.
— Pozwól im się wytłomaczyć, rzekł Bal.
— A ot tak, mówił pierwszy, że za kniaziów pańszczyzny nie było to nie! Dopiero to za grafa nastało, ale myśmy się zawsze opierali, a teraz nie chcemy, ta i robić nie będziemy.
Nowy dziedzic nie wiedząc co odpowiedzieć na to, obrócił się do plenipotenta.
— Jeżeli tak, rzekł spokojnie Parciński, to co innego, macie jak mówicie jakieś prawa...
— A mamy prawa.
— No, to zjedzie sąd, zobaczy i osądzi. To tylko sobie pamiętajcie, że jeżeli się okaże bałamuctwo, może być źle...
— Gorzej nie będzie! mruknął jeden.
— Może być i gorzej, odezwał się śmiejąc nieco Parciński.
Chłopi spojrzeli po sobie onieśmieleni.
— No! cóż myślicie?
Odpowiedzi nie było.
— Macie wóz i przewóz, odezwał się plenipotent, albo słuchać i mieć opiekę nad sobą, bo to nikt was teraz nie skrzywdzi pod takim jak wasz panem, albo idźcie do sądu, a wówczas zobaczymy. Z sądem żartować nie można; — nieposłuszeństwo nie pójdzie lekko!
Pan Bal uczuł potrzebę dodać:
— Za to wam mogę ręczyć, że krzywdy zrobić nie dam nikomu.
— Ale i sobie także! spiesznie dorzucił Parciński, chwycił za rękę pana Bala i chciał odejść.
— A cóż będzie z tym...? spytali chłopi, my jego karać nie damy!!
— Złe słowo! zakrzyczał znowu podnosząc głos plenipotent! złe słowo! pamiętajcie żeście to powiedzieli! Byłby pan może ten raz darował, a tak...
Spojrzeli po sobie wszyscy.
— Odeślemy go do sądu.
— Puszczam go ten raz, żywo począł pan Bal, wiele rachując na swoję łagodność, ale niech mi więcej tego nie będzie, bardzo proszę!
Na tych słowach skończyła się rozmowa i gromadka w milczeniu ponurem odeszła, a kupiec nieco spokojniejszy wcisnął się do swego pokoju, troska jednak pozostała mu na czole.
— Powiedz mi pan, odezwał się po chwili namysłu do Parcińskiego, wszakże mógłbym zamienić pańszczyznę na czynsze? Wszakże to wszystko jedno, ocenić robotę ich i odebrać za nie pieniądze?
— Dla czegoż nie? odparł z uśmiechem plenipotent.
— Dla czegożbyśmy tego przedsięwziąć nie mieli? zawołał z zapałem poczciwy pan Bal.
— To zupełnie zależy od woli pańskiej, jest to piękny i wielki cel, ale wprzód powiedzieć sobie potrzeba, że pan mu podołasz.
— Ale to obowiązek, jestem właścicielem ziemi, opiekunem tego ludu, spełnię co na mnie spadło.
Mówiąc to tak szlachetny wyraz przybrała twarz jego, że Stanisław pierwszy raz uczuł się dumny swym ojcem, a Parciński uchylił przed nim głowę.
Słowa nie powiedzieli o tem więcej, bo plenipotent znający lepiej stan majątku i moralne usposobienie włościan, nie chciał przestraszać trudnościami.
Nazajutrz wypadło korzystając z dnia pogody i rozpocząć przerażające odwiedziny po sąsiedztwie. Pan Bal nie wątpił o dobrem wszędzie przyjęciu, bo nie czuł się do żadnej winy, a w ogóle towarzystwo wiejskie uważał dotąd za spiżarnią serc poczciwych dusz chrześcjańskiem tchnących uczuciem, za skarbiec szczeroty i staropolskich cnót dawnych. Po naradzie z Parcińskim wypadło najprzód ruszyć do Dębna do podsędkowstwa Hurkotów, nie wiedziano bowiem że tam największa była wrzawa przeciw przybyszom i stek plotek najniedorzeczniejszych... Po objedzie tedy zaszły powozy i w towarzystwie Stanisława i plenipotenta wyjechali państwo Balowie. Podsędek który miał doskonałych szpiegów, a srodze był dotknięty tem że Zakale zaćmi splendory Dębna, postanowił otwarcie wojnę rozpocząć i umyślnie z domu wyjechał żeby go nie zastano. Nadaremnie więc przebywszy kawał najniegodziwszej drogi, trzeba się było od ganku zawrócić, bo i pokoje zamknięto. Ztamtąd na przełaj jeszcze gorszą drożyną nie tak daleko było do Burek gdzie mieszkali Dankiewiczowie, pojechano do nich.
Nie lepsze było usposobienie obojga państwa Dankiewiczów, ale oni plotki dotąd za plotki biorąc, a mając to w zysku, że Zakale strąciło Dębno z wysokości, gotowi byli na przekór podsędkowstwu i przyjąć państwo Balów i rozpocząć z niemi stosunki. Sam pan nawet po cichu osnuł był sobie projekcik pożyczenia pieniędzy, który dojrzewał w jego głowie, ciągle niespokojnej niedostatkiem.
Najniespodzianiej jednak wpadli odwiedzający na chwilę w której żadnaby gospodyni rada gościom nie była; pokoje od dawna potrzebowały restauracji, zbierano się na to długo i spodziewając teraz państwa z Zakala, wzięto się do podłóg, do tynków i. t. p. Wszystkie meble stały w ganku, w sieni, całe domostwo przewrócone było do góry nogami. Widok karety i koczyka w alei do rozpaczy przyprowadził panią Dankiewiczową która dostała mdłości, mężowi odnowił się gwałtownie tyk w twarzy bolesny, słudzy poszaleli.
— O Boże! zawołała z domu Kościńska, na cóżem dożyła tej chwili!
— Jejmość, kochanie! zawołał mąż pocieszając ją, a sam drżąc także, tu trzeba rady a prędkiej... nie ma nic tak okropnego, wszyscy wiedzą że się dom kiedyś poprawić musi.
— Na cóż trafili na ten moment! na co trafili! co ja tu poradzę!
— Do jadalnej sali! do sali jadalnej! nie ma ratunku! krzyczał pan Dankiewicz.
Ale i w sali nie było lepiej, bo krzesła sięgały sufitu jak olbrzymy szturmujące do nieba, na stole leżeli do góry brzuchami wszyscy przodkowie Kościńskich, a w kącie ścisnęły się parawaniki i serwantki oblężone dwoma kanapami...
Wśród powszechnego popłochu zajechała kareta, wyszedł łamiąc ręce gospodarz, sama pani porządkowała jadalnią, szczęściem Balowie jako ludzie dobrego wychowania umieli zaraz wyprowadzić gospodarzy z kłopotu.
Na widok dobrodusznego uśmiechu pani i Lizi, wstąpiła otucha w serce gospodyni, wszyscy się jakoś rozgościli, i rozmowa ożywiona samym wypadkiem, poszła jak po maśle.
Gospodarzowi tylko jego drganie w twarzy przeszkadzało do podzielania jej z innemi, zajął się więc częścią ekonomiczną i pilnował podania herbaty.
Ochłonąwszy z pierwszego strachu gospodyni, poważnie i z pewną przesadą jęła zabawiać panią Balową, wzdychając ciągle nad tem że tak się to nieszczęśliwie złożyło... Portrety które zdejmowano ze stołu, były dla niej wyśmienitym powodem do wzmianki o Kościńskich... Pan Bal z wielką uwagą słuchał anegdot o dowcipnym pułkowniku stryju pani, który na mil trzydzieści uchodził dawniej za największego żartownisia, chociaż żarty jego nie tyle na dowcipie jak na mistyfikacji polegały; potem o kanoniku, który był bardzo świętobliwym człowiekiem, o łowczym... i t. p.
Nie spodziewała się gospodyni, żeby jej poszło tak łatwo jak zwykle idzie z ludźmi dobrze wychowanemi a dobrego serca, którzy widzą tylko to, co widzieć powinni, mówią co można, a czynią co potrzeba... Sąsiedzi nie przyzwyczaili jej do tak łatwych stosunków: dziwiła się i powoli rozweselała.
— To dobrzy ludzie! i nic nie dumni! mówiła w duchu, a tacy jacyś nie trudni! a tak grzeczni!
Dankiewicz rad był także, że pan Bal nie wzgardził jego lekkim węgrzynkiem i wypił go aż trzy kieliszki... słowem odwiedziny poczęte pod tak złą wróżbą ukończyły się powszechnem zadowoleniem.
Jednym zamachem Bal chciał odwiedzić Zmorę, i żonę odprawiwszy do domu, wprost ruszył z synem i Parcińskim do Brogów.
Nie będziemy opisywali tych odwiedzin, które czytelnik łatwo odgadnie, bo starając się o pannę, któż ojca nie przyjmuje jak umie najserdeczniej? Tu elegancja, występ, okazanie zamożności, rządu, ładu i wszystkiego czego może właśnie brakło, miano głównie na celu. Człowiek zawsze chce się popisać z tem czego nie ma. Voltaire najwięcej cenił swoję nieznajomość matematyki i popisywał się z nią na wyprzódki z panią du Chatelet.
Późną już nocą wyjechali z Brogów z kozakiem który wiózł przodem kaganiec, choć pan Bal bardzo się od tej grzeczności wymawiał.
— Nie prawdaż, rzekł do Parcińskiego w drodze, choć to pan rzadko komu dasz dobre słowo i ostro sądzisz, wszak pan Teofil miły i gruntownie poczciwy człowiek!
Uśmiechnął się biedny Ezop.
— Mam obowiązek mówić prawdę, odpowiedział kiwając głową, tu może więcej niż kiedy. Miłym jest gdy chce, a poczciwym gdy mu to nie przeszkadza do niczego.
— Nikomu nie darujesz, widzę.
— Znamy pana Teofila od dzieciństwa, zestarzał się między nami; w interesie (a wielu ich się dotykałem) jest ostry i niebardzo dobierający środków, panuje nad sobą jak nie wielu, serca za trzy grosze, duma ogromna, chciwość wielka!
— Nie żałujesz farby!
— Chciałeś pan prawdy.
— Ale nie dałżeś mi tylko pan karykatury za portret?
— Spytaj pan innych. Jest to uczeń wuja hrabiego Sulimowskiego!
— A! śmiałżebyś i na niego co powiedzieć? to najgodniejszy z ludzi!
Uśmiechnął się znowu plenipotent.
— Chcesz pan posłuchać historji? spytał.
— Chętnie bardzo.
— A więc proszę o chwilę uwagi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.