Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Odwiedziny w Sulimowie.

Dom w Zakalu choć wielkim kosztem i z niemałem utrapieniem, kończył się bardzo szybko, gniewał się pan Bal, że to jak w mieście na zawołanie i za swój miły grosz ani rzemieślnika dobrego, ani potrzebnych przyborów mieć nie można, ale go w zapędach uśmierzało uczucie jakie dla wsi poprzysiągł.
Niestety! była to chwila, w której sielskie obrazy nie najpiękniej wyglądały, ta u nas tak odznaczona wybitnie pora jesienna, która powinnaby mieć osobne dla siebie nazwisko. Jeśli Francuzi piątym elementem nazwali błoto, które poznali w 1812. roku po raz pierwszy w całej jego rozciągłości, potrzeba żeby i tę piątą czy szóstą porę roku ktoś także nacechował właściwem imieniem. W istocie, nie mamyż my sześciu części roku wbrew wszystkim kalendarzom, które tylko o czterech mówią. Pomiędzy zimą a wiosną prawdziwą, między jesienią a zimą, te chwile środkujące, tak do przebycia ciężkie, tak trudne i długie, mająż uzurpować sobie niewłaściwy tytuł wiosny i jesieni? Co do mnie, nigdybym się na to nie zgodził, ale żem nieskłonny do tworzenia nowych wyrazów choćby najpotrzebniejszych i wolę się staremi obchodzić, zostawiam to neologom z profesji, których nic nie kosztuje ukuć niezrozumiałego dziwoląga.
Nasza jesień późna, gdy się zima nie pospieszy, ma cechy zupełnie odrębne i wcale nie jest miłą. Co tylko było zieloności znikło, zasiewy jedne pasują się z chłodem i słotą przenikającą; drobny deszczyk, ów sławny nasz kapuśniaczek rozmiękcza ziemię, której już słońce podsuszyć nie umie, wichry bujają po przestrzeniach na których nic ich nie wstrzymuje, ciężkie chmury ołowiane latają po niebie bez blasku i barwy, dymy wloką się po ziemi, las szeleści złowrogo, trzciny suche paplają nad stawami piosnkę jakąś skieletów, a jak zajrzysz w tej pustyni nigdzie stworzenia i głosu. Żaden ptak prócz czarnego kruka i starej wrony nie ożywia zamarłego świata; krakanie ich pogrzebowe tylko słyszeć się daje jak jakaś przepowiednia nieszczęścia. Zdaje się, że ziemia tak usnęła, tak skonała, że jej już nawet pocałunek wiosny przebudzić nie potrafi. Zima już ma twarz weselszą, oblicze jaśniejsze, fizjognomią trochę rozmarszczoną, a mroźne jej dnie bywają jak lata późnej, spokojnej starości — wdzięczne po swojemu.
Trzymał się wszakże pan Bal w ciągłem wsi uwielbieniu, wzywając tylko w pomoc wiosny dla nawrócenia niedowiarków, któremi był otoczony.
Żona, syn, nawet Lizia, tak się wsią nudzili, tak się z tem nie ukrywali; napróżno szukał im zajęć, a ledwie ukończywszy dom, natychmiast postanowił objechać sąsiedztwo i wejść w życie towarzyskie ogółu. Nie wiedział jakie tam już uprzedzenia, jakie osnuwano spiski na przybyszów.
Trafiało się tak, że zaproszenie do Sulimowa poprzedziło inne wizyty, i państwo Balowie wyjechali całym domem prócz Stanisława, który pomimo wyraźnej woli ojca został w domu z Parcińskim. Spotkanie w kościele wobec wszystkich i pokumanie się z Sulimowskiemi, wyjazd najpierwej do nich, o którym wszyscy wiedzieli zaraz, oburzył nadzwyczaj bliższych sąsiadów. Podsędek nie taił już gniewu, a Dankiewiczowie, osobliwie sama, zżymali się okrutnie. Pan Porfiry który w początku osnuł był zuchwałe na przyszłość projekta, zobaczywszy że w Zmorze ma współzawodnika, cofnął się roztropnie, ale żal powzięty zamiast do niego, skierował do Balów. Wziął ich na zęby z innemi, a że mieszkał blisko, że miał zdawna wprawę w zbieranie plotek i ubieranie ich przyzwoite do ludzi, siał więc niestworzone rzeczy o nowych sąsiadach. Od Supełków do których się starał przybliżyć (ci się dotąd z Zakala nie wynieśli) baśnie czerpał najszczególniejsze, dodawał im nieco swego i nie było tygodnia, żeby nowej potwarzy w obieg nie puścił. Z Balów tedy zrobili sobie wszyscy coś tak poczwarnego, rodzinę tak niebezpieczną, tak podejrzaną, że zastanawiano się, czy można ich będzie przypuścić do towarzystwa uczciwych ludzi.
Wyobraźnie pani Supełkowej i pana Porfirego natworzyły powieści, których sprzeczność nawet nie raziła nikogo, tak je chciwie chwytano. Jedni opowiadali że Bal był neofitą, który zrobił majątek na podradach, drudzy że żona jego była faworytką jakiegoś ministra, inni że miał tajemny urząd i tajemne stosunki niebezpieczne dla tych z kim mógł żyć bliżej; żonie, córce, synowi, nie darowano nikomu, Lizię zrobiono niebezpieczną zalotnicą, Stanisława prawie obłąkanym, dobroduszność Bala podszyto podstępem... Ale któż zliczy potwarze! Z nich zawsze coś przylgnie, jak powiedział Beaumarchais i przylegało też wiele. Śmiejąc się w początku, powtarzano potrząsając głową, aż nareszcie potroszę, potroszę zaczęto przykładać wiarę. Taki był stan okolicy, gdy Balowie wyjechali do Sulimowa.
Zmora uwiadomiony wcześnie, pospieszył na ich spotkanie.
Sulimów, było to coś pośredniego między wsią i miasteczkiem, ojciec i dziad hrabiego Jana, chorujący na państwo, które jeszcze dość było świeże, usiłowali rezydencją swoję postawić na stopniu odpowiednim pretensjom, rujnowali się też w części na mury którym chcieli dodać okazałości dawnej ale opuszczonej wprzódy sadybie. Nad moczarem był tam niegdy okop i mur maleńkiego podobno zameczku, z którego w końcu XVIII wieku zrobiono piętrowy pałacyk dodając dwie długie murowane oficyny po skrzydłach. Stara brama wjezdna przerobiona została nieco i zamykała dziedziniec od strony wioski. Oprócz tego wysadzili się Sulimowscy na ogromne nieodpowiadające potrzebom mury stajen, wozowni, spichrzów, kaplic, na austerją paradną stojącą pustką w trzech częściach, kościół, cerkiew i t. d.
Wszystko to razem wzięte z daleka nadawało wiosce pozór miasteczka, ale za zbliżeniem się smutny przedstawiało widok. Murów tych utrzymać porządnie było niepodobna, waliły się, opadały, pustoszały, okna w nich zabijano deskami, dachy gontowe zatykano słomą, ściany porastały zielenią, a obalone tynki stosami leżały na ziemi. Kościół i cerkiew jedne jeszcze jaśniały calsze i przedniejsze, reszta była opuszczona zupełnie; hrabia mówił wszystkim że mając zamiar zająć się restauracją budowli na wielką skalę, nie chce ich tknąć, aż wówczas gdy się zbierze na odnowienie ich z gruntu. Nie mówiąc już o austerji, której mury trzymały szkarpy i podstawione dyle, sama brama przed pałacem i ów pałacyk w najśmieszniejszym były stanie. Tu i ówdzie znać było rozwalony kawałek i niby coś dolepionego, ale budowa była podobniejsza do pustki niż do ludzkiego, cóż dopiero pańskiego mieszkania. Dach na niej przegniły był zupełnie, pierwsze piętro nie zajęte prócz pary pokojów gościnnych, na dole mieścili się państwo, a dwór w oficynach. Dziedziniec z przyległościami nie lepiej był utrzymany. Sprzeczały się wszędzie resztki zbytku z początkami niedostatku i dowodami nieładu.
Wewnątrz jednak kilka głównych pokojów wcale jeszcze były pokaźne, stroiły je dosyć zręcznie nagromadzone i ustawione piękne niegdyś dawne sprzęty, portrety przodków i skoligaconych familji, stare obrazy, źwierciadła w ramach srebrnych, obicia spłowiałe ale umiejętnie pozakrywane na zranionych gorzej miejscach, pamiątki Stanisławowskiej epoki, w której wzniosła się Sulimowskich rodzina.
Salon i gabinet szczególniej jeszcze zdradzały możność dziadowską, dalej już coraz lichsze były sprzęty i niedbalej utrzymane pokoje. Jadalnia na nowo pobielona tylko miała stół wielki i krzesła z trzciny plecione, a przechodnie pokoje nagie się wydawały. Na przyjazd jednak Balów przystrojono jak było można wszystko co było widoczniejsze; a że hrabia szczególniej chciał zrobić wrażenie pamiątkami rodu, powyciągano z kątów najodrapańsze nawet starzyzny.
— Będę w to bił, rzekł w duchu Sulimowski, że brzydzę się wszystkiem nowem, że ukochałem co mi dawne przypomina czasy. Wszakże mógłbym w istocie mieć taką fantazją?
Kilku godzinami przed przybyciem gości oczekiwanych, dla których apartament przybrano na górze, właśnie gdy hrabia sam, gdyż on był niedołężną głową domu we wszystkiem, zbierał i liczył srebra mające się użyć na stół, nadjechał pan Teofil Zmora.
Kuzynkowie przywitali się poufale i hrabia wziął zaraz na ustęp do swojej kancelarji krewnego. Pokój ten położony od ogrodu, ciemny, w największym nieładzie zawsze, miał kilka fotelów okrytych z poręczami płócienkiem pstrem i ogromną sofą wyleżaną i wysiedzianą, z ciemną w głowach skórzaną poduszką. Była w nim fajkarnia, stół zarzucony papierami, archiwum w wielkiej czarnej szafie, a u drzwi prosta karafka z wodą na drgającym stoliczku z bronzową galeryjką.
Jak wszędzie tak i tu czuć było stęchliznę, woń właściwą Sulimowskiemu domowi, która zapewnie z niezamieszkanej góry pochodzić musiała, ale przejmowała najskrytsze jego kąty.
— Słówko nim przyjadą, rzekł hrabia siadając na sofie, muszę cię uczyć kochany Teofilu...
— Jestem na usługi...
— Gdy przyjdzie do oświadczyn z twojej strony, do intercyzy i kontraktów, odsłużę...
— O! to jeszcze daleko! z uśmiechem odparł pan Zmora.
— Co do mnie, między nami mówiąc, zawołał hrabia, muszę, są pewne powody... później ci to objaśnię, ale dość że mi wypada przyspieszyć, jeśli co ma być z młodym Balem. Dawałem już do zrozumienia staremu, że córki moje nie będą zbyt wysoko szukały i sięgały... ale głowa tępa... nie śmie nawet pewien jestem przypuścić, żeby Sulimowska poszła za kupczyka. Ba! ba! Inne czasy! inne czasy! książęta szukają kupcówien, hrabiankom wypada iść za kupców! Na to nie ma rady! Otóż, gdybyś ty mój Teofilu, tobie to łatwiej przyjdzie, dał staremu jasno i wyraźnie do zrozumienia, ale zręcznie, z daleka, konfidencjonalnie, tak, jakbyś się tylko domyślał.
— Rozumiem, rzekł Zmora, potrafię ci usłużyć, jednakże pozwól sobie powiedzieć, że to powoli prowadzić potrzeba.
— Ba! gdyby nie pewne okoliczności, tajemniczo rzekł hrabia trąc czoło... Dowiadywałeś się czy będą oni?
— A jakże! posyłałem szpiega do Supełków, wszystko na dziś było w pogotowiu, słyszę tylko Stanisław nie miał jechać; ojciec go zmuszał, napędzał, ale nic nie pomogło.
— O! toś mi złą zwiastował nowinę, rzekł hrabia, ale mijam to, ty zawsze swoje staremu powiedz, o panicza mi nie idzie, będzie musiał, byle ojcu myśl tę poddać.
— Panicz nie zdaje mi się łatwy wcale.
— Dotąd go nie rozumiem, ale ojciec rej wodzi, byle on się rozpalił, a sztuka zapalczywa, o młodego nie stoję...
— Tak, a jeśli nie będzie miał do Łucji przywiązania?
Uśmiech Mefistofelesa, z tą różnicą, że w nim głupoty i zarozumiałości daleko było więcej niż djabłom mieć wypada, rozsunął jeszcze więcej niż zwykle usta Bracibora.
— Przywiązanie! rzekł szydersko, mówisz o tem jak gdybyś (między nami) nie przeżył czterdziestówki na świecie. Człowiek się przywiązuje łatwo, zapomina prędko, a grosz i chleb przedewszystkiem. U mnie przodem idzie rachunek, za nim przywiązania ile ich jest... Zresztą młodzi oboje, przywiązanie się znajdzie, a w małżeństwie, kochany Teofilu, nie wiem co lepszego, czy ta miłość co się później znaleść może, czy ta z którą idziemy do ołtarza, a bez której już często od niego odchodzim?
Cały ten wykrzyknik filozoficzny wyrzekł hrabia tchem jednym, zatarł dłonie i rzekł cicho:
— No! pamiętajże! ręka rękę myje. I pomnij że pośpiechu mi trzeba.
Kończyli rozmowę, a hrabina ubranie swoje i córki, gdy państwo Balowie nadjechali. Sam jakkolwiek trafnie po większej części sądził, gdy go myśl wcześnie zawzięta nie oślepiała, zobaczył tylko wspaniałe mury, feudalną bramę, pałac wielki i ruiny. Nie bez bicia serca nawet wysiadł z powozu i wszedł do ogromnej sieni, w której już trzech ugalonowanych czekało lokajów, a z tych dwóch było improwizowanych z kuchtów. Z czwartego zrobiono kamerdynera, dając mu stary frak pana i białe perkalowe rękawiczki.
W pokojach, do których wprowadzono ich, nie zastali nikogo. Sulimowski umyślnie wstrzymał się z wyjściem dla pewnego tonu, hrabina zastosowała się do woli męża, a Łucja dowiedziawszy się że nie ma Stanisława, wcale nawet wychodzić nie miała ochoty.
Mieli więc czas goście obejrzeć salon istotnie ciekawy, rzucić okiem na portrety nim gospodarstwo wystąpili. Bal z rozczuleniem prawie poglądał na wygolone głowy komponowanych podobno Sulimowskich z przed Jagiełłowych czasów i wzdychał mówiąc w duchu: Mielibyśmy i my takie drogie pamiątki, gdyby się to kalwiństwo do naszej familji nie wkradło!
Ukazała się nareszcie pani hrabina z córką, strojna, pewna siebie, chłodna i umiejąca dać uczuć samym ruchem, że się za wyższą uważała. Hrabia przyskoczył z udanym pospiechem, z serdecznością wielką, wpadł do salonu, i po chwilce rozmowy spytał o Stanisława zaraz.
— Prawdziwiem wdzięczen hrabiemu za pamięć o moim synu, bardzo chciał służyć, ale trochę chory...
— O! jakaż to szkoda!
Wziąwszy pod rękę pana Bala, Sulimowski począł się z mm przechadzać, starsze panie uśmiechając się gwarzyły półgębkiem, kryjąc napadające je ziewanie, panny poszły do kątka gdzie stały kwiatki, Zmora przybliżył się do nich. Zapomnieliśmy dodać, że wszystkie trzy córki hrabinej pokazały się tą razą, Łucja w lokach i już emancypowana, a dwie młodsze, acz z nich jedna była już co się zowie dorosłą, w krótkich sukienkach, w białych majteczkach i niby dzieciaki.
Wieść chodziła że starsza zaczynała rok trzynasty (którego od lat czterech skończyć nie mogła), a młodsza jedenasty (i ten szedł jej jakoś ciężko; są lata tak do przebycia trudne!). Z niemi wyszła także stara Szwajcarka z plastrem na jednem oku, bardzo pokorna, co mogło dowodzić że była gdzieś wprzód kucharką nim tu została guwernantką. Zwano ją madame Schmidt!
Słudzy zaczęli się krzątać około herbaty oddawna już przygotowanej, a stary hrabia bawił tymczasem Bala, udzielając mu niektórych potrzebnych wiadomości.
— Wątpię, mówił, żeby się panu Sulimów podobał, boli mnie że ma tak pozór opuszczony, ale dałem sobie słowo nie tknąć tych murów, aż gdy je będę mógł z gruntu odnowić... Spodziewam się to rozpocząć w roku przyszłym. Dotąd procesa, urządzenie majątków zbyt rozległych nie dały mi się wziąć do tego.
Po chwilce nastąpiło inne tłumaczenie:
— Moja żona (jak widzim wiele się tu rzeczy składało na żonę, która całkiem nieznaczącą grała rolę, ale kłaść na siebie dozwalała co się podobało) moja żona nie raz mi głowę durzy, żebym wewnątrz nasz pałacyk świeższą modą urządził. Ale ja mam takie do przeszłości, do tych sprzętów, do starych nawet gratów przywiązanie, że nic tknąć nie daję... To moja fantazja! nie lubię rzeczy nowych! Brzydzę się tem co mi nie przypomina nic.
Łatwo pojąć że pan Bal wszystkie fantazje hrabiego pochwalać musiał, chwalił nawet niektóre pokaźniejsze graty, a Sulimowski zaraz dodawał:
— Jest to krzesło mojego stryja biskupa... jest to stół mego stryja kasztelana... jest to parawanik klejony ręką babki mojej, księżniczki Szujskiej i t. p.
Bal w końcu nie śmiał już prawie siąść na tych relikwiach improwizowanych, jak wiele rzeczy dnia tego.
Herbata odznaczyła się więcej saską porcelaną, o której opowiadano historją, bo miała być darem Poniatowskiego, srebrami staremi, a i do tych wiązały się tradycje, niżeli zapachem i smakiem. Znać było po ciasteczkach i śmietance, że hrabina nie gospodarowała, a hrabia do kuchni chodzić nie miał czasu. Pan Bal jednak znalazł to wszystko wybornem, tak był rozczulony, wzruszony, uszczęśliwiony.
Wieczerza, jak się domyślać łatwo, wywiodła na scenę resztę sreber jakie gdzie były, ale smaku trudno w niej było dopytać. Do tradycji bowiem należało u hrabiego że cały dwór miał złożony z pijaków, ci że się go obawiali wstrzymywali się trochę gdy był sam, a przy gościach dopiero poczynali hulankę, wiedząc że Sulimowski wyjść i śledzić ich nie może. Dymu i węgli w potrawach było wiele, roznosząc półmiski oblano gości i gospodarzy, ale kto by tam na te drobnostki uważał!
Państwo Balowie odprowadzeni zostali na spoczynek po wschodach, które dygotały pod ich nogami, na pierwsze piętro, gdzie pozaklejano okna wprawdzie, ale chłód i wilgoć były nie do wytrwania.
Lizia śmiejąc się upadła na kanapę.
— Co ci jest? spytał surowo ojciec, który miał już odchodzić.
— A! papo! daj mi się naśmiać z twoich hrabiów.
— Oszalała dziewczyna!
— Papo, jeśli wszyscy panowie tutejsi są w tym rodzaju.
— Cicho na Boga! łamiąc ręce zawołał Bal.
Pani Balowa siedziała ze smutnie spuszczoną głową.
— Liziu! ja cię nie poznaję! rzekł ojciec, dom tak szanowny.
— O! a tak brudny! odparło dziewczę.
— Oszalała! oszalała! szepnął przelękły ojciec, bojąc się, żeby jej kto nie podsłuchał.
— Mijam to papo, śmiejąc się na nowo i klaszcząc w dłonie odezwała się Lizia, ale czy uważałeś, że kuzynek naprawdę myśli o mnie? Cały wieczór prawił mi grzeczności, nie mogłam się wstrzymać od śmiechu, musiałam mu się wydać bardzo wesołą.
Bal osłupiał i aż się wstrząsł z gniewu.
— Ale moja panno! zawołał, cóż w tem tak śmiesznego, kuzyn hrabiego, bardzo miły, pełen zalet człowiek.
— W dodatku trochę łysy i dobrze stary.
Matka podniosła głowę.
— Uważałam to także, i nie bez jakiegoś niepokoju, że i u nas i tutaj ciągle jest przy Lizi: to mi się nie podoba.
— Mówmy szczerze, odezwał się wreszcie Bal, cóż pani także możesz mieć przeciwko temu?
— Powiedz mi co jest za tem? szczerze i poważnie rzekła żona; ludzi tych nie wiele znamy, a z tego co wiemy, nie bardzo możemy szacować; wrażenie jakie oni na mnie robią, jest przykre; nie czuję tu ani kropli, ani odrobiny szczerości, wszystko u nich kłamane: możemyż pomyśleć nawet o takim związku?
— Widzę, odparł pan Bal, że pani jak zawsze nie wierzysz ludziom, przywykłaś ich posądzać... Ale to wieś! to wieś nie miasto! tu serce na dłoni! tu jeszcze wiek prostoty i niewinności! Czego nie widać w nich od razu, tego nie ma; potrzeba sobie wyperswadować!
— Mój kochany Erazmie, tyś dziwnie zaślepiony.
— Moja Ludwiko, tyś okrutnie uparta!
Lizia wstała z kanapy.
— Niech ich sobie papa kocha jak chce, odezwała się, rozczula nad niemi, ale pozwoli mi powiedzieć, że przynajmniej dla miłości ich hrabstwa nie pójdę za jakiegoś tam starego kawalera.
— A gdybym rozkazał! przywiedziony do niecierpliwości wybuchnął kupiec.
— Pocałowałabym papę w rękę, w nogę, w czoło i takbym się rozpłakała, że nie miałbyś serca mnie zmuszać.
— Ha! rzekł kupiec machając ręką, róbcie sobie co chcecie! nic jeszcze nie ma, a już fochy! dajcie mi pokój! Dobranoc!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.