Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie pozwolą jeśli nie prosić na herbatę, to ją sobie przysłać do powozu, na co ból głowy pani zmusił ją przysłać, choć bardzo nie miała ochoty przyjmować tych grzeczności.
Tak zyskawszy chwilkę czasu Zmora użył jej wedle instrukcji.
— Nie prawda, począł, że dom mojego kuzyna bardzo miły?
— O! nad wszelki wyraz! co za ludzie!
— Ludzie! Ja to wiem najlepiej. Sam głowa wielka, objęcie ogromne, czynny jak nikt, rzadkich talentów człowiek, szkoda że się na wsi zagrzebał; sama pełna cnót chrześcjańskich, jaka matka! jaka żona! a co za skromność! jaka cichość! rzekłbyś, że nie ma nic za sobą, tak ukrywa się z przymiotami.
— To prawda, machinalnie rzekł Bal i dosyć niezręcznie.
— Córki wychowane nie jak hrabianki, co to będą za gospodynie! jakie żony! I wie pan dobrodziej, choć nigdym o tem od Sulimowskiego wprost nie słyszał, ale widzę ze wszystkiego, że właśnie zdaje się przygotowywać je do takiego losu, jaki im Bóg zdarzy. Nic dumy, nic próżności w tym człowieku.
— Czy to być może!
— Raz pamiętam z żoną się nawet o to posprzeczał, ona bowiem ma trochę uczucia swego rodu... to prawda. Byłem przy tem, zaczęła dowodzić, że wolałaby wydać córki ubogo, byle imię mężów odpowiadało jej wymaganiom. Hrabia wyraźnie wówczas powiedział: twoje córki wyjdą za uczciwych i dobrze wychowanych ludzi, nie będę na nic patrzał! Wieki przesądów minęły!
— A! a! westchnął kupiec, który żadnego jeszcze