Wyga/Bieg do Squaw Creek/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Wszedłszy do małej chaty na śnieżystym stoku za Dawsonem, Kurzawa usłyszał znany sobie ciężki oddech.
— Ach, idź-że spać! — wymamrotał Krótki, kiedy Kurzawa wziął go za ramię i potrząsnął nim. — Nie należę do nocnej szychty! — brzmiała jego następna uwaga, gdy potrząsanie zaczęło się stawać coraz silniejsze. — Idź ze swemi zmartwieniami do szynkarza.
— Właź w swój przyodziewek! — odezwał się Kurzawa. — Pójdziemy wbić żerdki w parę działów.
Krótki usiadł i chciał wybuchnąć, ale dłoń Kurzawy zakryła mu usta.
— Sza! — ostrzegł go Kurzawa. — To wielka gra! Nie budź sąsiadów. Dawson śpi.
— Ale! Chciałbym to widzieć! Nikt nikomu nigdy o wielkiej grze nie mówi, to się wie! Ale czy to nie jest pocieszne, że mimo to jakimś dziwnym sposobem wszyscy zawsze walą na tę samą ścieżkę?
— Squaw Creek — szeptał Kurzawa. — Doskonale. Wiem od Brecka. Płytkie skaliste łoże. Złoto już u korzonków trawy. Wstawaj. Spakujemy parę lekkich tobołków i pójdziemy.
Krótki zamknął oczy i znowu zasnął. W tej chwili zerwano z niego koce.
— Jeśli ty ich na drogę nie potrzebujesz, to mnie są potrzebne! — wyjaśnił mu Kurzawa.
Pozbawiony koców Krótki zaczął się ubierać.
— Weźmiemy psy? — zapytał.
— Nie. Szlak do rzeczki jest z pewnością zasypany śniegiem; bez psów będzie nam lżej.
— To pójdę je nakarmić, żeby mogły wytrzymać do naszego powrotu. Nie zapomnij wziąć trochę kory brzozowej i świeczkę.
Krótki otwarł drzwi, zmiarkował jak mróz gryzie i cofnął się, aby spuścić klapy na uszy i włożyć rękawice.
— Kurzawa! Ja się na ten bieg nie zgadzam. Tam taki mróz, jakiego nie było u wrót piekielnych tysiąc lat przed rozpaleniem pierwszego ogniska. W dodatku dziś mamy piątek i trzynastego. Dostaniemy takiego łupnia, że aż iskry z nas polecą.
Zarzuciwszy niewielkie plecaki na barki, zamknęli chatkę i zaczęli schodzić ze wzgórza. Glorja zorzy północnej zgasła, i tylko gwiazdy dygotały w okropnem zimnie, zaś ich niepewne światło zastawiało pułapki na nogi. Krótki, wpadłszy w głęboki śnieg na zakręcie ścieżki, podniósł swój głos, błogosławiąc dzień, tydzień, miesiąc i rok.
— Będziesz ty cicho? — syknął Kurzawa. — Daj spokój kalendarzowi. Pobudzisz ludzi i cały Dawson za nami poleci.
— Ale! A nie widzisz to światła w tej tam chałupie? A w tamtej? Nie słyszałeś, jak ktoś trzasnął przed chwilą drzwiami? O, Dawson śpi, to pewne! A te światła? To nic, to tylko umarłego chowają. Nikt z nich o biegu nie myśli, głowę dam za to.
Kiedy stanęli u stóp zbocza i znaleźli się w Dawsonie, zewsząd dolatywał skaczący blask świateł w chatach, trzaskanie drzwiami a na tyłach skrzyp licznych kierpców na ubitym śniegu. Krótki znowu sobie pofolgował.
— Do djabła, ileż tu tych żałobników!
Minęli jakiegoś człowieka, który stał na ścieżce i cichym głosem wołał niecierpliwie:
— Charley, chodź-że już raz!
— Kurzawa, widzisz ten worek na plecach? Musi być daleko na cmentarz, skoro żałobnicy biorą ze sobą nawet koce.
Zanim doszli do głównej ulicy, setki ludzi szło sznurem za nimi a gdy przy zwodniczem świetle gwiazd szukali ścieżki, idącej z wysokiego brzegu ku rzece, słyszeli, jak wciąż nowi ludzie nadchodzą. Krótki pośliznął się i zjechał nadół w miękki śnieg po wysokiem na trzydzieści stóp zboczu. Kiedy wstawał, zwalił go z nóg Kurzawa, który zjechał tuż za nim.
— Ja pierwszy wpadłem na myśl! — zachichotał, zdejmując rękawice i wytrząsając z nich śnieg.
Po chwili zmykali co sił przed walącemi się nadół ciałami swych naśladowców. W czasie zamarzania rzek powstało tu pole zbitej kry, której śpiczaste bryły pomieszały się ze śniegiem. Kurzawa, przewróciwszy się kilka razy i potłukłszy się boleśnie, wyjął świecę i zapalił. Idący za nim ludzie przyjęli to radosnym okrzykiem. W bezwietrznej nocy, świeca paliła się jasno i nie gasła, a przy jej świetle szło się prędzej.
— To z pewnością bieg! — stwierdził Krótki. — A może to tylko lunatycy?
— W każdym razie idziemy na czele tej procesji — odpowiedział Kurzawa.
— A ja nie jestem znów tak bardzo tego pewny. Chyba że to światełko przed nami to tylko robaczek świętojański. Może te wszystkie światła, to robaczki świętojańskie — to, i to, i to. Sam popatrz. Wierz mi, niejedna procesja już nas wyprzedziła.
Milę szło się przez kry na zachodni brzeg Yukonu a na całej przestrzeni wijącego się szlaku migotały światełka za nimi, aż ku samemu brzegowi, i było tych światełek jeszcze więcej.
— Słuchaj, Kurzawa, to stanowczo nie bieg, ale emigracja! Przed sobą mamy z tysiąc ludzi, za sobą co najmniej dziesięć tysięcy. Wobec tego posłuchaj, co ci wuj powie. Radzę dobrze i wiem, co mówię. Ten bieg nie dla nas. Wracajmy do domu spać.
— Oszczędziłbyś lepiej płuca, jeśli nie chcesz zostać wtyle! — odpowiedział Kurzawa niechętnie.
— O, ja wiem, że nogi mam krótkie i zginam je podczas marszu w kolanach, ale dzięki temu nie męczę sobie mięśni i pewien jestem, że wezmę każdego „pikiniera” na tym lodzie.
Wiedział Kurzawa, że to nie przechwałki, bo oddawna już znał fenomenalną umiejętność chodzenia swego towarzysza.
— A ja naumyślnie szedłem wolniej, abyś mi mógł dotrzymać kroku — podrażnił go.
— A ja wciąż depczę ci po piętach. Jeśli nie możesz iść prędzej, puść mnie naprzód i — długi krok!
Kurzawa przyśpieszył kroku i po chwili był już na tyłach najbliższej garści współzawodników.
— Ty, Kurzawa, ryp przez nich! — wołał na niego towarzysz. — Wal przez ich niepogrzebanego nieboszczyka. — To nie pogrzeb! Gwiżdż na mróz i goń jak z piórkiem!
Kurzawa naliczył w tej grupie ośmiu mężczyzn i dwie kobiety a zanim przeszli przez kry, on i Krótki pozostawili za sobą drugą grupę, liczącą dwadzieścia głów. W odległości kilku stóp od brzegu zachodniego szlak, skręcając na południe, wychodził na gładkie pole lodowe. Ten lód ukryty był teraz pod wysoką na kilka stóp warstwą sypkiego śniegu. Przez śnieg wiodła droga, wyjeżdżona przez sanki, właściwie wąska ścieżyna, jako tako ubita, a szeroka wszystkiego na dwie stopy. Po obu jej stronach zapadało się w śnieg po kolana i głębiej. Dopędzeni tu uczestnicy biegu nie chcieli zejść z drogi, tak że Kurzawa i Krótki często grzęźli w śniegu i wyminęli ich z najwyższym wysiłkiem.
Krótki był rozbuchany i złośliwy. Kiedy uczestnicy biegu narzekali, że ich wymijał, odpowiadał uprzejmie.
— Czemu się tak śpieszycie? — zapytał jeden z nich.
— A wam dokąd tak śpieszno? — wykrzyknął Krótki. — O ile mi wiadomo, już wczoraj popołudniu w Indjan River rozpoczął się bieg, który was pobił. Wolnych działów już niema.
— Jeśli tak, powtarzam, dlaczego się tak śpieszycie?
— Kto? Ja? Ja nie biorę udziału w biegu. Pracuję dla rządu. Mam sprawę urzędową. Właśnie dostałem polecenie oszacować Squaw Creek.
Drugiemu, który zaczepił go wołając: — Dokąd to, mały? Myślicie, że istotnie uda się wam wbić żerdkę w jaki dział? — Krótki odpowiedział.
— Ja? Przecie to ja odkryłem Squaw Creek! Wracam teraz z komisarjatu zobaczyć, czy mi się jaki głupi „chechaquo” na dział nie wpakował.
Uczestnicy biegu robili na równej drodze przeciętnie trzy i pół mili na godzinę. Kurzawa i Krótki cztery i pół mili a prócz tego od czasu do czasu krótsze przestrzenie przebywali biegiem, skutkiem czego posuwali się naprzód prędzej.
— Krótki, uchodzisz sobie przeze mnie nogi po kolana! — rzucił Kurzawa wyzwanie swemu towarzyszowi.
— Wielkie rzeczy! Pokuśtykam ja choćby na kulasach i jeszcze ci niemi pięty kierpców rozdepczę. Ale to wszystko nanic. Policzyłem ci ja dokładnie. Działy łożyska mają jakich pięćset stóp. Niech idzie dziesięciu na milę. Przed sobą mamy z tysiąc ludzi w biegu a łożysko nie ma nawet stu mil długości. Ktoś osiądzie na lodzie a mnie się wciąż zdaje, że to będziesz ty i ja.
Kurzawa, nie odpowiadając, dał takiego susa, że Krótki pozostał za nim o sześć stóp wtyle. Dopiero wówczas Kurzawa syknął:
— Gdybyś nie szafował tak płucami i dotrzymywał mi kroku, moglibyśmy kilku z jego tysiąca utrącić!
— Kto? Ja? Zejdź mi tylko z drogi, a już ja ci pokażę, co to znaczy krok!
Kurzawa roześmiał się i znowu dał susa. Teraz cała historja przybrała zupełnie inny wygląd. Przez myśl przemknęły mu słowa szalonego filozofa — „przewartościowanie wartości”. W tej chwili zupełnie już nie zależało mu na zdobyciu majątku, lecz na pobiciu Krótkiego w szybkości chodu. Ostatecznie — zakonkludował — „zależy nietyle na wygranej, ile na samej grze”. Mózg, mięśnie, krew i dusza wszystko rwało się do walki z tym Krótkim, człowiekiem, który nigdy nie przeczytał ani jednej książki, nie widział nigdy ani jednej opery i dla którego epos było niczem w porównaniu z wrzodem spowodowanym przez odmrożenie.
— Krótki, słuchaj, bo teraz to ja cię ze skóry obedrę! Od czasu, kiedy stanąłem nad brzegiem Dyea, odnowiłem w swem ciele każdą komórkę. Ciało moje jest żylaste jak rzemień a jadowite, jak ukąszenie żmii. Przed kilku miesiącami taczałbym się po ziemi z radości, gdybym mógł coś podobnego napisać — jednakże wówczas nic podobnego napisać nie mogłem. To trzeba było naprzód przeżyć, a dziś, gdy mi się to już urzeczywistniło, nie czuję potrzeby pisać o tem. Jestem dziś prawdziwą, morową, jadowitą cholerą i żaden mydłek z gór nie zwali mi na łeb czegoś, czegobym mu w dwójnasób oddać nie potrafił. A teraz słuchaj: goń naprzód i smaruj pół godziny, a wyciągaj się dobrze z portek, bo kiedy będziesz myślał, żeś wygrał, to ja przyjdę i dam ci na pół godziny takiego rumu, że zobaczysz!
— Ale! — zaśmiał się Krótki wesoło. — I to-to ma jeszcze mleko pod nosem. Zleź-że z drogi, niech ci ojciec pokaże, jak się chodzi!
Zmieniali się tak co pół godziny. Dużo już nie mówili. Ruch grzał ich, mimo że każde tchnienie szronem pokrywało ich twarze od ust aż do brody. Mróz był tak straszny, że bezustannie tarli rękawicami nosy i policzki. Jak tylko na chwilę przestali, ciało drętwiało, trzeba było potem trzeć silniej, aby je doprowadzić do stanu piekącego bólu wznowionego obiegu krwi.
Nieraz zdawało się im, że wyszli na czoło procesji, za każdym razem jednak przeganiali wciąż nowych uczestników biegu, którzy wyruszyli przed nimi. Czasem ta lub owa grupa starała się dotrzymać im kroku, jednakże po mili czy dwóch stale zniechęcała się i znikała za nimi w ciemnościach.
— Byliśmy przez całą zimę na szlaku — tłumaczył Krótki — a te zniewieściałe od pokładania się po chałupach niedołęgi wyobrażają sobie, że potrafią dotrzymać nam kroku. Widzisz, gdyby to były prawdziwe włóczęgi, wyglądałoby to zupełnie inaczej. Jedno o włóczędze można powiedzieć: Chodzić umie!
Raz Kurzawa zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Więcej już tego nie robił, bo mróz tak jadowicie ugryzł go w gołe ręce, że pół godziny minęło, zanim znowu poczuł w nich życie.
— Czwarta godzina — rzekł, wkładając rękawice — a my wyminęliśmy już trzystu ludzi.
— Trzystu trzydziestu ośmiu — poprawił Krótki — liczyłem. Zejdźcie z drogi, cudzoziemcze, nie przeszkadzajcie w biegu ludziom, którzy wiedzą, co znaczy bieg.
Z temi słowy zwrócił się do człowieka widocznie już zupełnie wyczerpanego, który szedł, zataczając się, i zawadzał na ścieżce. Ten człowiek, a potem drugi, byli jedynymi wykreślonymi z gry, jakich oni widzieli, ponieważ znajdowali się już bardzo blisko czoła biegu. Dopiero później dowiedzieli się o okropnościach tej nocy. Wyczerpani ludzie przysiadali po drodze aby już więcej nie powstać! Siedmiu zamarzło na śmierć, a tych, którzy tę noc przeżyli, operowano w szpitalach Dawsonu dziesiątkami, obcinając im palce od nóg, nogi i palce u rąk. Ze wszystkich nocy, w których odbywały się biegi, noc biegu do Squaw Creek była najzimniejsza w całym roku. Nad ranem alkoholowe termometry w Dawsonie pokazywały 70° poniżej zera. Ludzie, biorący udział w biegu, byli, z małemi wyjątkami, w tym kraju nowicjuszami, nie umiejącymi poradzić sobie z mrozem.
Drugiego wykreślonego z gry człowieka znaleźli w kilka minut później przy świetle zorzy północnej, które strzeliło naraz jak promień prożektora z horyzontu do zenitu; człowiek ten siedział na bryle lodu przy ścieżce.
— Kulej dalej, Marysiu! — powitał go wesoło Krótki. — Ruszaj się. Jak tu będziesz tak siedział, zmarzniesz na kamień.
Człowiek nie odpowiedział, wobec czego zatrzymali się, aby się dowiedzieć, co mu się stało.
— Sztywny jak pogrzebacz — oświadczył Krótki. — Pchniesz go — złamie się.
— Zobacz, czy nie oddycha — odpowiedział Kurzawa, szukając gołemi rękami serca tego człowieka wśród futer i wełnianych koszul.
Krótki podniósł jedną klapę z ucha i pochylił się ku zamarzniętym ustom.
— Ani zipnie — odpowiedział.
— A serce też nie bije — rzekł Kurzawa.
Włożył znowu rękawice i z jaką minutę bił się niemi po bokach, zanim znowu wystawił je na mróz aby zapalić zapałkę. Zamarznięty człowiek już starszy, był niewątpliwie martwy. Przy świetle zapałki ujrzeli długą, siwą brodę, zlepioną lodem aż po nos, policzki białe skutkiem odmrożenia i zamknięte oczy ze zlepionemi oszronionemi rzęsami. W tej chwili zapałka zgasła.
— Chodźmy — rzekł Krótki, trąc ucho. — Dla tego starego dziada nic już nie możemy zrobić. Pewien jestem, że sobie odmroziłem ucho. Będzie mi się teraz łuszczyć z jaki tydzień.
W parę minut później, kiedy płonąca wstęga dygocącego ognia rozlała się na niebie, ujrzeli przed sobą na lodzie, w odległości ćwierć mili dwie postacie. Zresztą na przestrzeni mili nie ruszało się już nic.
— Widzisz, to oni prowadzą całą procesję — rzekł Kurzawa, kiedy ciemność znowu zapadła. — Naprzód, weźmy ich!
Minęło pół godziny, a jednak tych dwojga przed sobą doścignąć nie mogli. Wobec tego Krótki zaczął biec.
— Choćbyśmy ich nawet doścignęli, nigdy ich nie przegonimy — mówił, dysząc. — Boże, co za krok! Stawiam dolary przeciw orzechom, że to nie chechaquos. To zpewnością jakaś prawdziwa odmiana włóczęgów — możesz się założyć.
Kiedy wreszcie dognali parę, Kurzawa szedł pierwszy i był bardzo zadowolony, że potrafi dotrzymać kroku. W tej chwili doznał wrażenia, że ten ktoś, za kim szedł, jest kobietą. Skąd się wzięło to wrażenie, nie miał pojęcia. Ta ciemna, zakapturzona i zawinięta w futra postać niczem nie różniła się od innych; jednakże było w niej coś znajomego. Kurzawa, wyczekawszy następny płomień zorzy polarnej, przy jego świetle zauważył drobny kształt nóg, obutych w kierpce. I jeszcze coś — chód. I poznał natychmiast, że to był ten jedyny chód, który postanowił sobie zapamiętać do śmierci.
— Tęgi z niej piechur! — zauważył Krótki zdyszanym głosem. — Założę się, że to Indjanka.
— Jak się pani ma, panno Gastell? — zwrócił się do niej Kurzawa.
— Dzień dobry — odpowiedziała zwracając się ku niemu i rzucając bystre spojrzenie. — W ciemnościach nie widzę. Kto mówi?
— Kurzawa.
Zaśmiała się na mrozie, a on był pewien, że milszego śmiechu w życiu swojem nie słyszał.
— No i cóż, ożenił się pan i ma pan już wszystkie te dzieci, o których mi pan opowiadał? — Zanim zdążył odpowiedzieć mówiła dalej: — iluż tam chechaquos za nami?
— Może kilka tysięcy. My przegoniliśmy przeszło trzystu. Nie tracą czasu.
— Stara historja! — odpowiedziała z goryczą. — Nowi przybysze pchają się w bogate łożyska, a dawni traperzy, którzy wszystko zaryzykowali, tyle wycierpieli i ostatecznie stworzyli ten kraj, nie dostają nic. Starzy traperzy odkryli Squaw Creek — jak się to wydało, to faktycznie tajemnica i zawiadomili o tem starych traperów nad Lwiem Jeziorem. Ale to o dziesięć mil dalej od Dawsonu, a kiedy przyjdą, znajdą łożysko wytyczone aż po horyzont żerdkami chechaquos z Dawsonu. To przecie niesprawiedliwość, to okrucieństwo losu.
— Zapewne, że to bardzo przykro — wyraził jej swoje współczucie Kurzawa. — Ale niech mnie licho weźmie, jeśli wiem co na to poradzić. Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi — wie pani przecie.
— A jednak chciałabym móc jakoś temu zaradzić — rzekła spojrzawszy na niego. — Chciałabym, żeby wszyscy zamarzli na szlaku, albo żeby im się stało coś strasznego, aby tylko wyprawa z Lwiego Jeziora mogła zdążyć pierwsza.
— Źle nam pani życzy — rzekł ze śmiechem.
— Wcale nie — odpowiedziała żywo, — ale tych ludzi z nad Lwiego Jeziora znam wszystkich osobiście i to są naprawdę ludzie w całem znaczeniu słowa. Za dawnych czasów przymierali w tym kraju głodem a mimo to pracowali jak olbrzymy nad jego rozwojem. Jako mała dziewczynka przeżyłam z nimi ciężkie czasy w Kojokuk. Pamiętam głód w Birch Creek, wraz z nimi przecierpiałam też głód w osadzie Czterdziestej Mili. To bohaterowie zasługujący na pewne względy, a jednak widzi pan tu tysiące mazgajów, którzy wcale nie zdobyli sobie jeszcze prawa wbijania żerdek w nowe działki, a wyprzedzili ich już o całe mile. A teraz, jeśli pan wybaczy mi moje kazanie, wolę już oszczędzać oddech, bo nie wiem czy wy i ci, co idą za wami, nie zechcą spróbować wyprzedzić tatusia i mnie.
Joy i Kurzawa nie rozmawiali już ze sobą dalej prawie godzinę; zato zauważył, że przez jakiś czas pocichu porozumiewała się z ojcem.
— Już wiem, kto to taki! — rzekł Krótki do Kurzawy. — To stary Louis Gastell, morowy chłop, a to musi być jego brzdąc. Stary sprowadził się tu tak dawno, że niema już nikogo, kogoby z tych czasów mógł pamiętać i przywiózł ze sobą dziewczynę, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Pracował do spółki z Beetles’em i oni pierwsi puścili na Kojokuk pierwszy mały zasmarkany parowiec.
— Zdaje mi się, że nie wypada nam ich przeganiać — odezwał się Kurzawa. — Tak czy siak wyprzedziliśmy wszystkich, a jest nas tu tylko czworo.
Krótki zgodził się, poczem nastąpiła druga godzina milczenia, podczas której wciąż parli naprzód. O godzinie siódmej ciemności zostały przerwane przez ostatni błysk zorzy północnej, która oświetliła na zachodzie szeroką wyrwę wśród gór śniegiem pokrytych.
— Squaw Creek! — wykrzyknęła Joy.
— Robi się powoli! — zawołał z radością Krótki — Ale, jak mi się zdaje, nie staniemy tam za najbliższe pół godziny. Będę musiał trochę naciągnąć giczały.
W tem właśnie miejscu zatarasowany przez kry szlak z Dyea skręcał nagle przez Yukon ku wschodniemu brzegowi. Tu trzeba już było zejść z ubitej, często uczęszczanej ścieżki, przejść przez kry i iść dalej wąską, zlekka tylko ubitą drożyną, wiodącą ku brzegowi zachodniemu.
Idący na przedzie Louis Gastell pośliznął się nagle w ciemnościach na lodzie i siadł, trzymając się obu rękami za nogę w kostce. Wstał z wysiłkiem i ruszył naprzód, teraz jednak szedł znacznie wolniej i wyraźnie kulejąc. Po kilku minutach nagle stanął.
— Nanic! — rzekł do córki. — Zwichnąłem nogę w kostce. — Idź sama dalej i naznacz działy dla mnie i dla siebie.
— Czy nie moglibyśmy wam pomóc? — zapytał Kurzawa.
Louis Gastell potrząsnął przecząco głową.
— Ona może naznaczyć tak samo dobrze dwa działy jak i jeden — tymczasem ja dowlokę się do drugiego brzegu, rozpalę ogień i obandażuję sobie kostkę. Nic mi nie będzie.
— Idź Joy — naznacz nasze działy powyżej działów odkrycia; górne działy są bogatsze.
— Oto trochę kory brzozowej — odezwał się Kurzawa, dzieląc na dwie równe części swój zapas. — Zaopiekujemy się pańską córką.
Louis Gastell zaśmiał się szorstko. — Ano, dziękuję wam — rzekł. — Ale ona sobie doskonale sama da radę. Idźcie za nią i czuwajcie nad nią.
— Czy chcecie, żebym was poprowadziła? — zwróciła się do Kurzawy, stając na czele. — Znam te strony lepiej od was.
— Niech pani prowadzi — odpowiedział Kurzawa z galanterją — aczkolwiek zgadzam się z panią, że doprawdy poprostu to wstyd, abyśmy, nędzni chechaquos mieli pobić ekspedycję z nad Lwiego Jeziora? Czy nie możnaby się chechaquos w jakiś sposób pozbyć?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie możemy przecie zatrzeć za sobą śladów; pójdą za nami jak barany.
Zrobiwszy z ćwierć mili, zwróciła się pod ostrym ku zachodowi. Kurzawa zauważył, że szli znowu nieudeptanym śniegiem. Ale ani on, ani Krótki, nie widział, że wąska ścieżka, którą szli dotychczas, biegła w dalszym ciągu na południe. Gdyby mogli widzieć, co w dalszym ciągu robił Louis Gastell, historja Klondike wyglądałaby zupełnie inaczej; albowiem wówczas zobaczyliby tego starego trapera nie kulejącego już, lecz biegnącego z nosem tuż przy ścieżce nakształt ścigającego ich psa. Zobaczyliby także, jak on udeptywał i rozszerzał ścieżkę, jaką oni wydeptali idąc ku zachodowi. I wreszcie spostrzegliby go, idącego starym, niewyraźnym szlakiem, prowadzącym na południe.
Wgórę jaru prowadziła ścieżka; była ona jednak tak nieznaczną, że wciąż w ciemnościach ginęła. Po kwadransie Joy Gastell zgodziła się iść na końcu, pozostawiając obu swym towarzyszom trud torowania na przemiany ścieżki w śniegu. To powolne posuwanie się naprzód ludzi, prowadzących bieg, pozwoliło dogonić ich większej liczbie współzawodników, tak, że kiedy o godzinie dziewiątej nastał świt, jak daleko wzrokiem rzucić, czerniał nieprzerwany łańcuch ludzi. Na ten widok czarne oczy Joy sypnęły skrami.
— Ile czasu minęło od chwili, kiedy ruszyliśmy w górę jaru? — zapytała.
— Pełne dwie godziny — odpowiedział Kurzawa.
— A dwie godziny zpowrotem, to razem cztery — zaśmiała się. — Wyprawa z Lwiego Jeziora jest uratowana.
Lekkie podejrzenie przemknęło przez myśl Kurzawy, tak że stanął i spojrzał jej w twarz.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Nie rozumie pan? No to ja panu wytłumaczę. Jesteśmy w Norway Creek. Squaw Creek jest najbliższy jar na południe.
Kurzawie na chwilę mowę odebrało.
— Pani to zrobiła rozmyślnie? — zapytał Krótki.
— Tak jest, zrobiłam to żeby dać szansę starym kolonistom.
Zaśmiała się przekornie. Mężczyźni spojrzeli po sobie i wkońcu zaczęli się śmiać razem z nią.
— Gdyby w tych stronach nie było tak mało kobiet, przełożyłbym panią przez kolano i wsypałbym pani lanie — zapewniał ją Krótki.
— Więc pani ojciec nie zwichnął sobie nogi, lecz czekał, póki nie znikniemy mu z oczu, a potem poszedł dalej? — pytał Kurzawa.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— A pani była wabikiem?
Znowu potwierdziła skinieniem głowy i tym razem śmiech Kurzawy zabrzmiał jasno i szczerze. Był to żywiołowy śmiech mężczyzny, pobitego w uczciwym boju.
— Czemuż się na mnie nie gniewacie? — zapytała skruszona. — Czemuż — czemuż nie dacie mi lania?
— Wobec tego musimy wracać! — poganiał Krótki. — Jeszcze sobie nogi odmrożę, stojąc tutaj.
Kurzawa potrząsnął głową.
— Przepadłyby nam cztery godziny! Do Squaw Creek niema stąd więcej, jak jakich osiem mil, a stąd widać, że Norway Creek robi szeroki zakręt na południe. Pójdziemy przez Norway Creek przejdziemy w któremś miejscu na drugą stronę jaru i wydostaniemy się do Squaw Creek gdzieś ponad działem odkrycia.
Tu spojrzał na Joy.
— Pani pójdzie z nami? Obiecałem ojcu czuwać nad panią.
— Ja?
Zawahała się.
— Poszłabym, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu.
Patrzyła mu prosto w oczy, a wyraz jej twarzy nie był już ani wzgardliwy ani przekorny.
— Panie Kurzawa, przykro mi teraz bardzo, że was wywiodłam w pole. Ktoś jednak musiał uratować starych kolonistów.
— A wie pani co? Przychodzę do przekonania, że taki bieg jest znakomitym pomysłem sportowym.
— A ja przychodzę do przekonania, że wy dwaj padliście jego ofiarą — mówiła, dodając z cieniem westchnienia:
— Jaka szkoda, że nie jesteście starymi kolonistami.
Dwie godziny jeszcze szli wzdłuż przez zamarznięte łożyska Norway, poczem weszli w ciasne i dzikie łożysko jednego z jego dopływów, płynących z południa. W południe zaczęli się wspinać na zbocze gór dzielących ich od Squaw-Creek. Za nimi, jak daleko wzrokiem sięgnąć, widać było ciągnących całemi sznurami uczestników biegu. Tu i owdzie dymy wznoszące się z dziesiątków miejsc, wskazywały, iż ludzie rozbijają obozy.
Oni jednak w dalszym ciągu szli ostro. Brnęli nieraz w śniegu po pas i co parę łokci musieli się zatrzymywać. Krótki pierwszy zażądał postoju.
— Dyrdamy już przeszło dwanaście godzin! — mówił Krótki, — wyznaję szczerze, że mam dość i jestem zmęczony. A ty też. I wolno mi ryknąć na cały głos, że w dalszym ciągu trzymałbym się tego szlaku, jak zdychający z głodu Indjanin trzyma się zębami wędzonego niedźwiedziego ścierwa. Ale ta biedna pannica nie będzie mogła ruszać giczałami, jeżeli czegoś nie sfruga. Tu rozpalimy ognisko. Cóż wy na to?
Tak szybko, zręcznie i zmyślnie zabrali się do rozbicia prowizorycznego obozu, że Joy, przyglądając się im krytycznie, musiała przyznać, iż starzy koloniści nie mogliby zrobić tego lepiej. Podściółka z sosnowych gałęzi, przykrytych kocami, stanowiła grunt do odpoczynku i czynności kuchennych. Nie zbliżali się jednak do ognia, póki bezlitośnie nie wyszurowali swoich nosów i policzków.
Kurzawa plunął w powietrze, a bezpośredni trzask był tak bezpośredni i głośny, że potrząsnął głowę.
— Poddaję się! — rzekł. — Nigdy jeszcze nie widziałem takiego mrozu.
— Jednej zimy w Kojokuku było osiemdziesiąt sześć stopni mrozu, — odpowiedziała Joy. — W tej chwili mamy co najmniej siedemdziesiąt — siedemdziesiąt pięć. Jestem pewna, że odmroziłam sobie policzki. Palą mnie jak ogień.
Na stromych stokach góry nie było lodu — zato napełniono czajnik delikatnym, twardym, kryształowym śniegiem niby miałkim cukrem, i na nim ugotowano kawę. Kurzawa przysmarzył wędzonkę i odgrzał suchary. Krótki dostarczał paliwa i podtrzymywał ogień, zaś Joy zakrzątnęła się około skromnego nakrycia, składającego się z dwóch talerzy, dwóch kubków, dwóch łyżek, blaszanki ze solą zmięszaną z pieprzem i blaszanki z cukrem. Kiedy przyszło do jedzenia, musiała się każdem daniem dzielić z Kurzawą. Jedli z jednego talerza i pili z jednego kubka.
Było około drugiej po południu, kiedy przedostali się na drugą stronę i zaczęli zwolna spuszczać się ku Squaw Creek. Z początkiem zimy jakiś myśliwy, polujący na łosie, wydeptał ścieżkę w Kanjonie — to znaczy, idąc do góry i schodząc nadół, szedł ciągle swojemi staremi śladami.
W rezultacie, wśród sypkiego, delikatnego śniegu, utworzyła się linja nieregularnych, wzgórków przykrytych śniegiem późniejszym. Jeśli ktoś chybił nogą taki wzgórek, wpadał w nieudeptany śnieg i najczęściej przewracał się. Prócz tego ten jakiś myśliwy, polujący na łosie, był indywiduum o niesłychanie długich nogach. Joy, która teraz szczerze już pragnęła, aby jej dwaj towarzysze mogli zdobyć jakiś dział, a obawiała się, że ze względu na jej zmęczenie będą szli wolniej, uparła się prowadzić ich. Szybkość i sposób, w jaki ich prowadziła tą niebezpieczną drogą wywołały zachwyt Krótkiego.
— Spojrzyj tylko na nią — wołał. — To człowiek, to prawdziwe czerwone mięso! Patrz tylko, jak jej kierpce latają. Tu niema wysokich obcasów. Używa nóg takich, jak jej je Bóg dał! Jedyna squaw dla człowieka polującego na niedźwiedzie.
Odpowiedziała mu uśmiechem uznania, który obejmował i Kurzawę.
Kurzawa doznał uczucia serdecznego koleżeństwa, mimo iż równocześnie w tem wszystkiem było bardzo dużo kobiecości, całującej go tym swym koleżeńskim uśmiechem.
Kiedy wreszcie stanęli na brzegu Squaw Creek i obejrzeli się, ujrzeli wszystkich ludzi, biorących udział w biegu, rozsypanych w nieregularne szeregi i z wysiłkiem schodzących po stokach działu wód.
Ześliznęli się z brzegu ku korytu. Rzeczka, zamarznięta aż do dna, miała dwadzieścia do trzydziestu stóp szerokości i płynęła między gliniastemi i błotnistemi brzegami, szerokiemi około ośmiu stóp. Na śniegu, który ją pokrywał, nie widać było ani jednego świeżego śladu i wszyscy zrozumieli, że znajdują się ponad działem odkrycia i ostatniemi żerdkami, zatkniętemi przez członków wyprawy Lwiego jeziora.
— Uważajcie na źródła — ostrzegała Joy, kiedy Kurzawa prowadził ich wzdłuż rzeki. — Przy siedemdziesięciu stopniach mrozu można stracić nogę, jeśli się w jakieś źródło wdepnie.
Źródła te, jak wszystkie źródła rzek w Klondike, nie zamarzają nawet podczas największych mrozów. Odrzucana przez brzegi woda tworzy oparzeliska, które cienki lód i śnieg chroni przed zamarznięciem.
Pod człowiekiem, idącym po tym suchym śniegu, łatwo załamuje się gruba na pół cala powierzchnia lodu — tak iż wędrowiec wpada po kolana w wodę. O ile nie może w tej chwili zmienić przemoczonego ubrania i obuwia, przypłaca to w przeciągu pięciu minut utratą co najmniej jednej nogi.
Mimo że było dopiero około godziny trzeciej po południu, zapadł długi szary zmierzch podbiegunowy. Szukali jakiegoś rozszczepionego drzewa po obu stronach rzeki, któreby wskazało im centralną żerdkę ostatniego działu. Pierwsza znalazła je Joy. Pobiegła jak strzała przed Kurzawą, wołając:
— Ktoś tu już był — spojrzyjcie na śnieg. Zaczekajcie aż zorza znowu zaświeci. To tu, widzicie tę gałąź!
A nagle zapadła w śnieg aż po pas.
— Przepadłam! — wykrzyknęła z bólem. — A potem zawołała — Nie zbliżajcie się do mnie — ja sama się wydostanę.
Krok za krokiem, brnąc wciąż po lodzie załamującym się pod nią, a ukrytym pod suchym śniegiem, szła ku brzegowi. Kurzawa nie czekał, lecz skoczył ku brzegowi, gdzie leżały wyschłe konary i gałęzie zwalone przez wiatr, i zaczął rozpalać ognisko. Kiedy stanęła u jego boku, z gałęzi strzelały już pierwsze płomienie dobrze założonego ogniska.
— Niech pani siada — rozkazał.
Posłusznie usiadła na śniegu. Zsunął plecak z ramion i podesłał jej koc.
Z góry dolatywały głosy uczestników biegu, którzy szli za nimi.
— Niech pan każe Krótkiemu wytyczyć dział — napominała go.
— Idź, Krótki — powiedział Kurzawa — zabierając się do jej kierpców zupełnie już stężałych od lodu. — Zrób te tysiąc stóp i wetknij tam dwie środkowe żerdki. Na rogach powtykamy później.
Nożem poprzecinał Kurzawa sznurowadła i rzemienie kierpców. Tak już zamarzły, że aż świszczały i zgrzytały, kiedy je przecinał i przepiłowywał. Indyjskie skarpetki i grube wełniane pończochy, zmieniły się w pochwy z lodu. Zdawało się, jakgdyby jej stopy i łydki były objęte lanem żelazem.
— Jak pani nogi? — spytał, pracując.
— Zupełnie bez czucia, — ani palcem ruszyć nie mogę i nic nie czuję. Ale wszystko będzie dobrze. Tylko niech pan uważa, żeby pan sobie rąk nie odmroził. Pewnie panu już zdrętwiały, tak pan niemi wywija.
Włożył rękawice i jaką minutę z całej siły bił dłońmi o boki. Uczuwszy szczypanie nabiegającej krwi zdjął mitenki i znowu rwał, przepiłowywał i rąbał zlodowaciałe obuwie. Wreszcie pokazała się biała skóra jednej nogi, potem drugiej, wystawiona na działanie siedemdziesięciu stopni poniżej zera, co odpowiada stu dwóm stopniom poniżej stopnia zamarzania.
Nastąpiło nacieranie nóg śniegiem, wykonane z tak intensywną i okrutną gwałtownością, że dziewczyna zaczęła się wić i ruszać palcami od nóg, z radością uskarżając się na swój przykry wypadek.
Napół zaciągnął ją bliżej ku ognisku. Umieściła nogi na kocu, w pobliżu ratujących ciało płomieni.
— Niechże pani przez chwilę na nie uważa — rzekł Kurzawa.
Teraz bezpiecznie już mogła zdjąć mitenki i opatrzyć swe nogi z całą wiedzą człowieka wtajemniczonego, uważając, aby gorąco ogniska zwolna je tylko przenikało. Kiedy była tem zajęta, on przystąpił do ratowania swych rąk. Śnieg na nich już nie tajał ani nie wilgotniał. Jego lekkie kryształki były jak piasek. Powoli tylko ukłucia i bóle obiegu krwi dawały się odczuwać w odmrożonem ciele. Wtedy dopiero zbliżył się do ogniska, rozpakował swój plecak i wydobył parę ciepłych pończoch. Tymczasem Krótki, wracając wzdłuż łożyska, wydrapał się ku nim po stoku góry.
— Mogę się pochwalić, że wytyczyłem naszemi żerdkami najmniej tysiąc stóp — oświadczył. — Numer dwudziesty siódmy i dwudziesty ósmy, choć prawdę mówiąc, górną część numeru dwudziestego siódmego udało mi się oznaczyć, kiedy spotkałem pierwszego łazika z bandy, która za nami ciągnęła. Oświadczył mi wręcz, że dwudziestego ósmego numeru oznaczać nie mogę. A ja mu powiedziałem...
— Właśnie! — wykrzyknęła Joy. — Cożeście mu powiedzieli?
— Powiedziałem mu poprostu, że jeżeli nie cofnie się o pięćset stóp, to mu z jego nosa zrobię porcję lodów zmieszanych z czekoladą. Wobec tego cofnął się, a ja wbiłem nasze żerdki w dwa porządne działy każdy po pięćset stóp. On wbił swą żerdkę w najbliższem sąsiedztwie, z czego wnioskuję, że ci, co szli za nami, zajęli działy po drugiej stronie rzeki. Nasze działy są pewne. Teraz już za ciemno, ale jutro rano będziemy mogli zatknąć żerdki w rogach działów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.