Strona:Jack London - Wyga.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani pójdzie z nami? Obiecałem ojcu czuwać nad panią.
— Ja?
Zawahała się.
— Poszłabym, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu.
Patrzyła mu prosto w oczy, a wyraz jej twarzy nie był już ani wzgardliwy ani przekorny.
— Panie Kurzawa, przykro mi teraz bardzo, że was wywiodłam w pole. Ktoś jednak musiał uratować starych kolonistów.
— A wie pani co? Przychodzę do przekonania, że taki bieg jest znakomitym pomysłem sportowym.
— A ja przychodzę do przekonania, że wy dwaj padliście jego ofiarą — mówiła, dodając z cieniem westchnienia:
— Jaka szkoda, że nie jesteście starymi kolonistami.
Dwie godziny jeszcze szli wzdłuż przez zamarznięte łożyska Norway, poczem weszli w ciasne i dzikie łożysko jednego z jego dopływów, płynących z południa. W południe zaczęli się wspinać na zbocze gór dzielących ich od Squaw-Creek. Za nimi, jak daleko wzrokiem sięgnąć, widać było ciągnących całemi sznurami uczestników biegu. Tu i owdzie dymy wznoszące się z dziesiątków miejsc, wskazywały, iż ludzie rozbijają obozy.
Oni jednak w dalszym ciągu szli ostro. Brnęli nieraz w śniegu po pas i co parę łokci musieli się zatrzymywać. Krótki pierwszy zażądał postoju.
— Dyrdamy już przeszło dwanaście godzin! —