Strona:Jack London - Wyga.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzień dobry — odpowiedziała zwracając się ku niemu i rzucając bystre spojrzenie. — W ciemnościach nie widzę. Kto mówi?
— Kurzawa.
Zaśmiała się na mrozie, a on był pewien, że milszego śmiechu w życiu swojem nie słyszał.
— No i cóż, ożenił się pan i ma pan już wszystkie te dzieci, o których mi pan opowiadał? — Zanim zdążył odpowiedzieć mówiła dalej: — iluż tam chechaquos za nami?
— Może kilka tysięcy. My przegoniliśmy przeszło trzystu. Nie tracą czasu.
— Stara historja! — odpowiedziała z goryczą. — Nowi przybysze pchają się w bogate łożyska, a dawni traperzy, którzy wszystko zaryzykowali, tyle wycierpieli i ostatecznie stworzyli ten kraj, nie dostają nic. Starzy traperzy odkryli Squaw Creek — jak się to wydało, to faktycznie tajemnica i zawiadomili o tem starych traperów nad Lwiem Jeziorem. Ale to o dziesięć mil dalej od Dawsonu, a kiedy przyjdą, znajdą łożysko wytyczone aż po horyzont żerdkami chechaquos z Dawsonu. To przecie niesprawiedliwość, to okrucieństwo losu.
— Zapewne, że to bardzo przykro — wyraził jej swoje współczucie Kurzawa. — Ale niech mnie licho weźmie, jeśli wiem co na to poradzić. Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi — wie pani przecie.
— A jednak chciałabym móc jakoś temu zaradzić — rzekła spojrzawszy na niego. — Chciałabym, żeby wszyscy zamarzli na szlaku, albo żeby im się