Strona:Jack London - Wyga.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dygocącego ognia rozlała się na niebie, ujrzeli przed sobą na lodzie, w odległości ćwierć mili dwie postacie. Zresztą na przestrzeni mili nie ruszało się już nic.
— Widzisz, to oni prowadzą całą procesję — rzekł Kurzawa, kiedy ciemność znowu zapadła. — Naprzód, weźmy ich!
Minęło pół godziny, a jednak tych dwojga przed sobą doścignąć nie mogli. Wobec tego Krótki zaczął biec.
— Choćbyśmy ich nawet doścignęli, nigdy ich nie przegonimy — mówił, dysząc. — Boże, co za krok! Stawiam dolary przeciw orzechom, że to nie chechaquos. To zpewnością jakaś prawdziwa odmiana włóczęgów — możesz się założyć.
Kiedy wreszcie dognali parę, Kurzawa szedł pierwszy i był bardzo zadowolony, że potrafi dotrzymać kroku. W tej chwili doznał wrażenia, że ten ktoś, za kim szedł, jest kobietą. Skąd się wzięło to wrażenie, nie miał pojęcia. Ta ciemna, zakapturzona i zawinięta w futra postać niczem nie różniła się od innych; jednakże było w niej coś znajomego. Kurzawa, wyczekawszy następny płomień zorzy polarnej, przy jego świetle zauważył drobny kształt nóg, obutych w kierpce. I jeszcze coś — chód. I poznał natychmiast, że to był ten jedyny chód, który postanowił sobie zapamiętać do śmierci.
— Tęgi z niej piechur! — zauważył Krótki zdyszanym głosem. — Założę się, że to Indjanka.
— Jak się pani ma, panno Gastell? — zwrócił się do niej Kurzawa.