Strona:Jack London - Wyga.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kilka minut później przy świetle zorzy północnej, które strzeliło naraz jak promień prożektora z horyzontu do zenitu; człowiek ten siedział na bryle lodu przy ścieżce.
— Kulej dalej, Marysiu! — powitał go wesoło Krótki — Ruszaj się. Jak tu będziesz tak siedział, zmarzniesz na kamień.
Człowiek nie odpowiedział, wobec czego zatrzymali się, aby się dowiedzieć, co mu się stało.
— Sztywny jak pogrzebacz — oświadczył Krótki. — Pchniesz go — złamie się.
— Zobacz, czy nie oddycha — odpowiedział Kurzawa, szukając gołemi rękami serca tego człowieka wśród futer i wełnianych koszul.
Krótki podniósł jedną klapę z ucha i pochylił się ku zamarzniętym ustom.
— Ani zipnie — odpowiedział.
— A serce też nie bije — rzekł Kurzawa.
Włożył znowu rękawice i z jaką minutę bił się niemi po bokach, zanim znowu wystawił je na mróz aby zapalić zapałkę. Zamarznięty człowiek już starszy, był niewątpliwie martwy. Przy świetle zapałki ujrzeli długą, siwą brodę, zlepioną lodem aż po nos, policzki białe skutkiem odmrożenia i zamknięte oczy ze zlepionemi oszronionemi rzęsami. W tej chwili zapałka zgasła.
— Chodźmy — rzekł Krótki, trąc ucho. — Dla tego starego dziada nic już nie możemy zrobić. Pewien jestem, że sobie odmroziłem ucho. Będzie mi się teraz łuszczyć z jaki tydzień.
W parę minut później, kiedy płonąca wstęga