Strona:Jack London - Wyga.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nale. Wiem od Brecka. Płytkie skaliste łoże. Złoto już u korzonków trawy. Wstawaj. Spakujemy parę lekkich tobołków i pójdziemy.
Krótki zamknął oczy i znowu zasnął. W tej chwili zerwano z niego koce.
— Jeśli ty ich na drogę nie potrzebujesz, to mnie są potrzebne! — wyjaśnił mu Kurzawa.
Pozbawiony koców Krótki zaczął się ubierać.
— Weźmiemy psy? — zapytał.
— Nie. Szlak do rzeczki jest z pewnością zasypany śniegiem; bez psów będzie nam lżej.
— To pójdę je nakarmić, żeby mogły wytrzymać do naszego powrotu. Nie zapomnij wziąć trochę kory brzozowej i świeczkę.
Krótki otwarł drzwi, zmiarkował jak mróz gryzie i cofnął się, aby spuścić klapy na uszy i włożyć rękawice.
— Kurzawa! Ja się na ten bieg nie zgadzam. Tam taki mróz, jakiego nie było u wrót piekielnych tysiąc lat przed rozpaleniem pierwszego ogniska. W dodatku dziś mamy piątek i trzynastego. Dostaniemy takiego łupnia, że aż iskry z nas polecą.
Zarzuciwszy niewielkie plecaki na barki, zamknęli chatkę i zaczęli schodzić ze wzgórza. Glorja zorzy północnej zgasła, i tylko gwiazdy dygotały w okropnem zimnie, zaś ich niepewne światło zastawiało pułapki na nogi. Krótki, wpadłszy w głęboki śnieg na zakręcie ścieżki, podniósł swój głos, błogosławiąc dzień, tydzień, miesiąc i rok.
— Będziesz ty cicho? — syknął Kurzawa. — Daj