Strona:Jack London - Wyga.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże pani przez chwilę na nie uważa — rzekł Kurzawa.
Teraz bezpiecznie już mogła zdjąć mitenki i opatrzyć swe nogi z całą wiedzą człowieka wtajemniczonego, uważając, aby gorąco ogniska zwolna je tylko przenikało. Kiedy była tem zajęta, on przystąpił do ratowania swych rąk. Śnieg na nich już nie tajał ani nie wilgotniał. Jego lekkie kryształki były jak piasek. Powoli tylko ukłucia i bóle obiegu krwi dawały się odczuwać w odmrożonem ciele. Wtedy dopiero zbliżył się do ogniska, rozpakował swój plecak i wydobył parę ciepłych pończoch. Tymczasem Krótki, wracając wzdłuż łożyska, wydrapał się ku nim po stoku góry.
— Mogę się pochwalić, że wytyczyłem naszemi żerdkami najmniej tysiąc stóp — oświadczył. — Numer dwudziesty siódmy i dwudziesty ósmy, choć prawdę mówiąc, górną część numeru dwudziestego siódmego udało mi się oznaczyć, kiedy spotkałem pierwszego łazika z bandy, która za nami ciągnęła. Oświadczył mi wręcz, że dwudziestego ósmego numeru oznaczać nie mogę. A ja mu powiedziałem...
— Właśnie! — wykrzyknęła Joy. — Cożeście mu powiedzieli?
— Powiedziałem mu poprostu, że jeżeli nie cofnie się o pięćset stóp, to mu z jego nosa zrobię porcję lodów zmieszanych z czekoladą. Wobec tego cofnął się, a ja wbiłem nasze żerdki w dwa porządne działy każdy po pięćset stóp. On wbił swą żerdkę w najbliższem sąsiedztwie, z czego wnioskuję, że ci, co szli za nami, zajęli działy po drugiej