Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku
Rozdział VI.
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1845
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
2. i 3. Lipca. Kraśne — Wspomnienia — Targowisko — Ubiory podolskich włościan — Ułyka — Lud — Kopijówka zdaleka — Tulczyn — Pałac tulczyński — Chorosza i t. d.
2. Lipca.

Wysłuchawszy Mszy świętéj w Kościołku woroszyłowieckim, ruszyliśmy daléj, krajem dość ładnym, mało wzgórzystym, żyżnym, po ziemi gliniastéj, ku miasteczku Kraśne, rozsypanemu w dole u gór nad rzeczką i stawem, wedle normy powszechnéj wsi Podola i Wołynia. Wierzchołki kilku starych Cerkwi, wyglądają z sadów, jest i jeden drewniany Kościołek. Większą część ludności tutejszéj, składają jak wszędzie po miasteczkach, żydzi, albo się bardzo mylę, albo to jest to Kraśne, o którém często wspominają w dziejach panowania Jana Kazimiérza i historji wojen z Kozaki. — Twardowski, Kochowski, autor bezimienny panowania Jana Kazimiérza (Epitomator Kochowskiego) i inni. Kozacy zajmowali je kilkakrotnie, w okolicy zaszły liczne walki z niémi[1].
W Kraśnem trafiliśmy na piątkowy targ, który obfitował mianowicie w nieskończoną liczbę wyprowadzonych świń i wieprzy, wiedzionych na sznurkach za jedną nogę — Nikogo jednak kupującego dostrzedz nie mogłem; a przedający spokojnie, z końcem sznura w ręku, siedzieli pod domami, patrzając obojętnie na lazurowe niebo.
Z Kraśnego, które może zasługiwać na imię swoje, z innego widziane punktu; ale nie bardzo Kraśnem wydającego się z rynku, ciągnęliśmy daléj do Pirohowa Chłopickich, wioski położonéj nad wielkim pięknym stawem, gdzie jeśli mnie pamięć nie zwodzi, widziałem jedną z najpiękniejszych Cerkwi staréj budowy, drewnianą. Ztąd droga jednostajna do Ułyki Swiejkowskich, gdzie murowana karczma i nadciągające chmury, zmusiły nas popasać. Okolica wcale nie piękna. Ubior wieśniaczek mało się różni od wołyńskiego; dziewczęta noszą warkocze splecione i zwinięte w kółko na wierzchu głowy, upstrzone wstążkami czerwonemi, wplecionemi we włosy i kwiatki robione; zamiast spodnicy kawał sukna kraciasty ze szlakami wzdłuż, nie zszywany, którym się do koła okręcają, na przodzie, ledwie poła na połę zachodzi — Zamężne, (podobno od Kraśnego począwszy), mają na kolorowym czepcu, namitkę z długiemi końcami z rąbku w pół przezroczystego, ciemno farbowanego, szarego, żółtawego (gdy sprane) niekiedy namitki te są nawet zupełnie czarne. Równo z ukazaniem się na polach pszenicy czerwonéj oscistéj, ukazuje się ten strój głów odmienny i zapewne Podolowi właściwy, w tych czarnych namitkach, jest jakby znak, pamiątka, niewoli.
W Ułyce lud, który widziałem, a przynajmniéj próbki jego, co się dokoła karczmy snuły, zdawały się oznajmować, jakąś zupełnie odrębną rasę ludu. Dzieci i starcy mieli płeć prawie cygańską i rysy odrębne zupełnie; nie byli to jednak ani Cyganie, ani Mołdawanie, których tu nié ma. Tu uczynim postrzeżenie, że na całym Wołyniu i Podolu, mężczyzni pospolicie są piękni i dorodni, a kobiéty dziwnéj brzydkości, prawda, że trafiające się za to, rzadkie piękności wiejskie, są już doskonale piękne. Na Podolu i w części Wołynia lud czarnéj płci, włosy ma czarne; w Polesiach przeciwnie, kobiéty pospolicie piękne, lud jasnowłosy. Kto wié, czy niepamiętnemi czasy, nie zawojowali jacy przychodnie równin i kraju, którego dawni mieszkańcy schronili się w niedostępy i lasy, po nad błota i rzeki, gdzie i pozostali. To pewna, że i rysy twarzy i charakter ludu i włosy i płeć, różna zupełnie, dowodzą innego pochodzenia w mieszkańcach polesiów i stepu. Co się tyczy Ułyki, tu moje postrzeżenie, uczynione na kilkorgu dzieci i ludzi, może pochodzenia cygańskiego, bardzo fałszywém i powierzchowném (jesli się czém ogólniejszém nie podeprze) być może.
Od Ułyki jedzie się traktem kupieckim, do połączenia jego z pocztowym, wiodącym do Bracławia. Widoki pospolite z początku, po kilku werstwach urozmaicają się coraz górami, zdala lasami okrytemi. Lasy tu z grabiny, dębu, czarnoklonów o drobnym liściu. Na tle gór okrytych zielonością — ładnie u stóp ich położona, ukazuje się nad stawem wedle zwyczaju rozsypana wieś, czy miasteczko Torków, z Cerkwią wystającą, jakby na straży.
Ztąd poczynają się wcale piękne widoki, coraz szérsze i rozmaitsze, górami i wzgórzami przemykając się, dojeżdżamy do wioski, cudownie u stóp pagórków daleko widnych i siniejących na wszystkie strony — położonéj — Kopijówki. Jest to ogromne sioło z dwiema czy więcéj Cerkwiami, których kopuły wysoko się unoszą i na pagórkach odbijają — U stóp wsi pięć czy sześć w jarze stawów błyszczących połyskują, wyżéj po nad niémi rozsypane chatki drewniane, sady, polka, szeroko, daleko, jak gdyby wesoła wioska roztańcowała się po pagórkach i nagle w nieporządnym hulackim tańcu zastanowiła się tak, rozpierzchniona. Dziwny to obrazek, plotący się z różnych barw, drzew, chat, pol zasianych hreczką, żytem, pszenicą, pod nogami jego stawy, jak zwierciadła jasne i nieruchome, to krzywo powycinane, to przedłużające się rzeczkami. Nad ziemią właśnie było w téj chwili, niebo letniego wieczora cudne, niebieskie, złociste niżéj, liljowo cieniowane w chmury, szafirowemi przerznięte obłoki, słońcem zachodzącém silnie ogrzane. Gdzie niegdzie padały na krajobraz cienie od płynących niebem chmur, gdzie niegdzie śmiały się jaśniejsze części, błyszczały wody. Widok ten Kopijówki zdala, przy zachodzie słońca, był prawdziwie malarski i uroczy, choć może z najpospolitszych złożony elementów. W oddaleniu sinawém bielał pałacyk Bakszy i tulczyńskie miasteczko, ledwie widne zdaleka, zamykające widnokrąg.
Odjechawszy od Kopijówki, która zbliżywszy się i wewnątrz, prócz stawu, nad którym się jedzie po złéj grobli, nic nié ma pięknego — i wzniosłszy się na wzgórze, znowu na lewo, już pokazują się stawy, czernieją wsi z Cerkwiami rozsypane po pod wzgórzami — w prawo łany złociste, wprost wyrazniéj widać Bakszę, wydającą się jak ciemna wyspa na zieloném morzu pol, jak wielki jeden kłąb drzew ściśniętych w pęk, wśród których topole panują, Baksza, nie daleko Tulczyna, jest to pałacyk — maison de plaisance Potockich.
Zastanowiliśmy się u wrót ogrodu, aby wejść i obejrzeć to ustronie, przeszliśmy wzdłuż ulicą topolową przez ogród, wiodącą nad staw, widzieliśmy lasek brzozowy, przeglądający się w wodzie, i powitali tu, już dawno niewidziane sosny, któremi zasadzono część tego wielkiego klombu. Smutno tu i opuszczono. Pałacyk nadrujnowany, cisza, — kilku ludzi, ruszało się tylko koło stajenki i kilka psów spoczywało w dziedzińcu. Pięknie tu dawniéj być musiało, pięknie byćby mogło, dziś jeszcze, gdyby tylko życie wrócić, co i ztąd i z Tulczyna uciekło.
Od sadu i drugiego lasku sosnowego, niedaleko za Bakszą, poczyna się wysadzana niegdyś lipami, teraz dosadzana jarzębiną naprędce — ulica, wiodąca do Tulczyna. Już go widać zdaleka, bieleje nad stawami, na prawo postrzegać się dają wzgórza poobrywane, pogięte, pokrzywione, gdzie niegdzie świecące żółtą gliną, to czerniejące przyczepionemi do boków gaikami brzozowemi, to bielejące, ukrywającą się chatką.
Nareszcie wjeżdżamy do Tulczyna, szeroką ulicą, ostawioną dość porządnemi domy zajezdnemi, mijając dawny Kościoł i kilka porujnowanych budowli. Ulica ta główna przez miasto wiodąca, we cztéry rzędy wysadzana drzewami, które jak widać chérlają ciągle, sadzone i łamane i nie bardzo chcą rosnąć, — wiedzie aż w koniec, przecięta w lewo uliczką drugą, za którą ukazuje się z drzew fronton pałacu z kolumnadą ganku i sławnym swym na facjacie napisem.
W miasteczku cicho dosyć, dosyć licho, żydowstwo się tylko kręci. Dwa wysokie obeliski z szarego kamienia, wznoszą się jeden naprzeciw drogi do pałacu, drugi daléj na zakręcie. — Zajezdne domowstwa, pobrawszy się pod boki, zalegają tę część miasteczka, ciągnąc się bez przerwy; drobne drzewiny, stoją rzędem przed niémi.
3. Lipca. Wracam z obejrzenia tulczyńskiego pałacu i ogrodu (ogród się zowie Chorosza i istotnie niepospolicie jest piękny) — obejrzałem je, jak zwykle ogląda się w drodze miejsca godniejsze widzenia; z pośpiechem, ledwie rzutem oka ogólnym. Nie było też komu objaśnić, nauczyć, o znaczeniu wielu rzeczy, dla podróżnego, obcego, niewytłumaczonych. Pałac tulczyński, obrócony frontem do miasteczka, wspaniale się przedstawia z perystylem wspartym na dziesięciu kolumnach i ośmiu pilastrach, z szeroką facjatą i dwóma wielkiemi skrzydły bocznémi, prostokąt z korpusem składającémi.
Przez wrota prawego skrzydła wchodzi się w piękny dość dziedziniec, głównemi drzwiami (Pałac połączony jest z pawilonami, galerjami, w których, w jednéj na lewo oranżerja, a na prawo pustka jeszcze i ruina) do sieni wiodących na górę. Sień ta ze wschodani, ostawioneni wazonami kwiatów, porcellanowemi chińskiemi naczyniami, wspaniała jest i piękna, choć mi się zdała jeszcze za ciasna i zbyt zapchana. Nie pomieściłaby się tu, dawna polskich magnatów dwornia; ale wystarczy na terazniejszych kilkunastu liberjowych posługaczy. Na górném piętrze téj sieni, wisi trzynaście portretów Potockich, ze staremi sarmackiemi twarzami — Trzynaście? Czym liczył dobrze? czy istotnie ta charakterystyczna liczba, jaka u stołu nieszczęśliwego przed wydaniem Chrystusa siedziała? Trzynastu! liczba to wiele mówiąca i wiele przypominająca smutnego. We dwóch kątach stoją stare wyblakłe, zwinięte, bo niepotrzebne już, chorągwie herbowych znaków, z którémi niegdyś, wodzili Potoccy pułki, na posługę i obronę kraju od Tatara i Turka.
Portrety w całych postaciach, z twarzami nie naszego wieku, dziwnie imponują. Czujesz spojrzawszy na nie, że wchodzisz do mieszkania pana, który miał cztéry miljony rocznego dochodu, i na szesnaście głów (licząc w to macochę) dzieląc ogromny majątek, jeszcze po 14,000 dusz, każdemu ze spadkobierców zostawił.
Salony wewnątrz są piękne, smakowicie i bogato poubiérane. W piérwszym, zastanawiają dwa wyblakłe wprawdzie, ale jeszcze piękne gobliny i tu i ówdzie rozsypane portrety familijne; największa pono, a przynajmniéj jedyna, nieco narodowa, ozdoba pałacu. Przechodzi się szereg sal z mozaikowanemi ściany, to w obiciach różnych, zawieszonych obrazami, z których flamandski Bart. van der Helft i jeden ojca Teniersa (Gracze): z kilką pomniejszemi zastanawiają. Ale i tu najochotniéj i najciekawiéj, zwracają się oczy na to, co swoje — Niestety! tego tu najmniéj. Stare tylko portrety i nowsze popiersia, mają nieco sarmackiego, staropolskiego w sobie. W sali jadalnéj, z któréj, jak z całego boku tego pałacu, piękny bardzo widok na ogród i czystą wodę zajmującą środek jego; — wystawiony jest na stole ślicznéj roboty, herbowny srébrny serwis (surhout) smakownego rysunku i pięknych kształtów. W téjże sali, jest niebogaty zbiór medalów i monet — Po różnych miejscach i kątkach, wiele starych popiersi, i kopji ze sławnych marmurów (których część w ogrodzie, bliżéj pałacu rozstawiona).
W Salonie poprzedzającym wielki recepcjonalny, któryby z powodu ozdób i mebli greckim nazwać można, (meble czarno obite ze złotem, kandelabry i ozdoby, bronzu ciemnego ze złotem także) — stoi popiersie któregoś z Potockich marmurowe, dziwnie szlachetną i narodową mające fizjognomją, a wzrok jego tak czegoś smutny, jakby marmurowe oczy, płakać się zabiérały, lub jeszcze po łzach nie oschły. — Tu także znowu kilka portretów; saméj pani — (z domu Komarów) jedna z najpiękniejszych twarzy, jakie widzieć, jakie pomyśleć można, w szlafroczku białym, ze sznurem pereł. Daléj, téjże pokój dawniéj sypialny, klęcznik z relikwiarzem, obrazy familijne — najwięcéj tu zastanawiają obrazki zmarłych dzieci, które na dwóch małych płótnach zachowano. Nad kołyską jednego, stoi Anioł z palmą, nad drugiego (w pokoju Hrabiego) niańka tylko, w ubiorze wieśniaczek pospolitym, przerażona (taką ją chciał uczynić, a nie potrafił Malarz) — patrząca na nieżywe dziécię. Mnóstwo drobnostek, cacek — Bibljoteczka Hrabinéj; ale wcale nie polska, nié ma tu i jednéj książki w języku naszym, jednego swistka świadczącego o pochodzeniu właścicielki. Wielkie tylko dawne edycje in folio Sterna — Racina, Voyages pittoresques de France, d’Italie, de Dalmatie i t. d. Ani litery, coby oznajmiła, że właścicielka jest Polką, urodziła się nią. Ściana wyklejana wycinanémi karykaturami i różnemi figurki malowanemi pstrokato, dziwacznie, ale nie pięknie.
Brak ten wszelkiéj oznaki pochodzenia, wszelkiego świadectwa rodowitości, że tak powiém, daje się postrzegać i w pokoju właściciela; gdzie Revue Etrangère, Medicale, Modes, Journal des Débats i d’Odessa, leżą tylko, obok rachunków kassowych.
Niestety! gdyby z martwych powstali, ci dziadowie, pradziadowie z portretów, poznaliżby wnuka wnukiem, po mieszkaniu, książkach, po cudzoziemczyznie, którą otoczony?
To co de Maistre powiada, że arytoskracja, jest wszędzie strażą u arki narodowości, u nas nié ma zastosowania, i jest zupełnym fałszem. U nas możni byli zawsze kapłanami gallomanji, anglomanji, turkomanji, germanizmu; nigdy strożami podań narodowych; mianowicie zaś, w czasach najbliższych nas.
W dolnéj sali wychodzącéj na ogród, sklepionéj, stoi kilkanaście puharów szklannych z herbami Potockich i napisami: Vive le Roy Auguste III.

Kto dla Króla, przyjaciół dla przyjaźni żyje,
Niechaj choć jeden kielich z téj wiązki wypije
Viwat Viktorya Potocka,
Kasztellanowa Kijowska. i t. d.

I szkło i robota puharów nie ładne.
Pamiątek prócz portretów i kilku popiersi polskich, (jedynych może w naszych prowincjach) mało, bardzo mało, prawie nic. Pałac też sam nie stary, jak świadczy napis frontonu, dopiéro w roku 1782 zbudowany:
By wolnych i szczęśliwych był zawsze mieszkaniem 1782 wystawiony.
Ludzie oprowadzający, nie umieli nas objaśnić ani o portretach, ani o popiersiach, kogo mianowicie wyobrażać miały. Wszystkie jednak familijne. W jednym pokoju, (na dole) posuwający się jakby do polskiego tańca stary Polak usmiéchnięty, w pąsowym kontuszu, obok swéj małżonki, (babka i dziad dziedzica) wyrazem postaci i twarzy uderza.
Obejrzawszy maleńką i wdzięczną łazienkę saméj pani, poszliśmy do oranżerji i tureckiéj łaźni marmurem wykładanéj, w stylu niby wschodnim wystawionéj, którą nawet jakby przygotowaną do kąpieli i ogrzaną zastaliśmy. W tureckiéj téj łazience, choć we frontonie, daszek i kolumny może tureckie; ale pewnie nie ozdoby malarskie; bo te są po prostu groteskami nakształt herkulańskich; a we środku ich figurująca Leda z łabędziem, nie wiém jak się godzi z orjentalną budową.
Wszakże łazienka ta wewnątrz szczególna: zewnątrz ładna nawet, zdobi ogród przeglądając z za ciemnych drzew w rozmaitych jego miejscach — Cienkie jéj kolumny i wycinany daszek, zdaleka lekko i wdzięcznie się wydają.
Biblioteki, o któréj słyszałem, nie było nam komu pokazać, i podobno nikomu jéj zwykle nie otwiérają. Żałuję tego bardzo, bo słyszałem, że tam są rękopisma i korrespondencje ciekawe; a może też więcéj co polskiego, niż w całym pałacu, znaleśćby się mogło.
U ganku dobréj sali, dwie papugi krzyczą i dwie małpy skaczą w klatce — c’est bien rare, mais c’est très vilain, si n’en a pas qui veut; ale nic każdego téż to bawi.
Byliśmy nareszcie w Choroszy, w ogrodzie, pięknie zarysowanym; środek którego zajmują kanały, podzielone na kilka upiękniających i ożywiających park części — Na wodzie téj jest kępa, do któréj przewieść się można promikiem lub batem; aby odwiedzić biédne zamknięte na niéj pawie i żórawie i spojrzeć ztąd na otaczający ogród. Dokoła sliczne, stare, poważne drzewa; między któremi połyskują wody, przebiela się fronton pałacu, migają marmurowe kopje wcale nie złe antyków; jako Fauna z Villa Farnese i inne. Ozdobą może główną ogrodu, jest źródło, ciekące cienkim sznureczkiem, na kamieniem wyłożony bassin, zkąd zebrana woda toczy się w takąż sadzawkę i z niéj ścieka do kanałów. Z obu stron podwyższenia przy fontannie, wiodą schodki do wody, a na ich stopniach stoją ozdobne marmurowe wazony. Nad samą fontanną jest grupa wcale brzydka i mocno uszkodzona, kobiéty leżącéj z dziecięciem.
Piękna ta fontanna, znajduje się na wzgórzu, którego wierzchołek zajmuje pałac, otoczona klombem brzoz, topoli, kasztanów i pięknie złożoną wiązką drzew różnych i krzewów. U podnoża wzgórka, ulice po nad wodą na płaszczyznie pięknie narysowane, drzewa umiejętnie rozsadzone, tu i ówdzie rozsypane urny, naczynia marmurowe, kawałki rozbitych starych ozdob, posągów kamiennych i t. d. mostki. Niedaleko tureckiéj łazienki, leży granitowy stary jakiś kloc-posąg, wsparty o ścianę pałacu. Powiadano nam że to kamień z kozaczéj mogiły przywieziony z Humania, ale w istocie jest to tak zwana Baba, z jakiegoś odwiecznego kurhanu zdjęta — Kamień ten z nieforemną głową, na któréj płasko oznaczone kółkami oczy, nos, wąsy i usta rozchodzi się niżéj naksztalt starożytnych hermesów i kończy niżéj pasa. Oznaczone na nim ręce na piersiach niby założone, jedna pod drugą; rzeźba najniezgrabniejsza, a pomimo tego, jest jednak jakiś dziki w twarzy charakter.
Za łazienką w klombie, czworogranny postument ze startym napisem (jak wszystkie dawne napisy w Tulczynie) z którego da się ledwie kilka liter wyczytać. Czy nie pamiątka to bytności króla Stanisława Augusta? — Na wierzchu postumentu miał się znajdować, jak mi powiadano na miejscu, wąż pijący z czary (bronzowe) którego poźniéj nie wiém czemu zdjęto. Ale dla czegoż i tu umyślnie starty napis? Czy tak ta przeszłość nie miła, że zapomniećby o niéj i zaprzeć się jéj chciano, i czy tak boli jéj wspomnienie, że go wytrzymać nie można? Ja nie wiém.
Ogród cały płaski jest, a jednak ładny, grupy drzew rozmaitych i woda żywa, jedyną i główną są jego ozdobą i liście pomięszane różnych rodzajów topoli, grabów, lip, jodeł, akacji, tworzą całość prześliczną. Zapuściwszy się daléj, spotyka się piękną, z tureckiém malowaniem wewnątrz łazienkę do kąpieli w biegnącéj wodzie; do któréj schodzi się po wschodkach, pod dachem. Łazienka ta, o czterech kolumnach kanellowanych, ozdobiona jest poprzedzającym ją jakimś biédnym połamanym Apollinem. Na froncie gipsatura (Trylon) najniezgrabniejsza w swiecie i przebrzydka. W ulicy wiodącéj tu i od pałacu, kilka kolosalnych głów marmurowych, ale na drewnianych podstawach. Tu i ówdzie rozsypane są altany, ptaszarnie z kanarkami, srokami i wszelkiego rodzaju ptastwem.
Wracając przez ogród, gdzie kilka widoków mimo południowego skwaru zrysowałem, i przebiegając ulice szerokiego parku, unosiłem się nad starowném jego utrzymaniem i uprzejmością ukazujących ludzi, to znów poglądałem na ogromny gmach pałacu zewsząd rozmaitemi boki pokazującego się wśród drzew, na skrzydła jego i przybudówki szeroko rozsunione i prawdziwie na pański dwór pobudowane, a dziś tak nielitościwie puste.
Powracając z téj piérwszéj przechadzki zastanowiłem się u kolosu, napis na nim zupełnie zatarty. Lepiéj nie było stawić, niż ścierać potém z niego wielką naukę, jaką mógł dać przyszłości — gdyby tak łatwo starła się pamięć uczynków? Obszedłem zewsząd szukając liter, ślady tylko że niegdyś były, pozostały, ale co wyrażały? tajemnica.
Przechodząc miasteczko, porządek w niém i schludność powierzchowną musiałem ocenić; nawet wysadzana środkiem ulica, gdyby tylko drzewa nieustannie wyłamywane rosnąć chciały, wieleby mogła przyczynić ozdoby.
Cerkiew przerobiona z dawnego Kościoła, lazaret wojenny, kilka jeszcze domostw i maleńka Kapliczka smętarna (gdzie długo leżało ciało Sczęsnego Potockiego) a w któréj teraz odprawia się Nabożeństwo katolickie, składają ważniejsze gmachy Tulczyna. Z końców miasteczka wiele budowli w ruinach, i blizkich ruiny. Co to za kontrast, dwóch boków pałacu! w obszernéj sieni portrety Antenatów, w ganku od ogrodu jedyne żywe stworzenia, siedzą małpy i papugi — Tam to wizerunki przeszłości, to podobno żywy obraz terazniejszości naszéj. Jedna z tych biédnych papug, które dla zabawki z dalekich sprowadzają krajów, śliczna, czerwono, niebiesko, zielono, malowana, siedzi smutna na łańcużku z choremi płaczącemi oczyma — zimno jéj pod naszem lipcowem niebem i drży i oczy jéj się mrużą. Nie jednemu tak zimno, smutno i źle na swiecie jak jéj. Dwie małpy tym czasem skaczą szalone po klatce, a chłopcy smieją się do rozpuku, draźniąc je kijkami.
Mój Boże, gdyby ci antenaci, co tam w górze nad wschodami stoją, tak poważni, dumni, zamyśleni; — bawili się papugami i małpami, nie mieliby tych lic tak wspaniałych, nie wyglądaliby tak szlachetnie, surowo, choć ręką zimnego malarza pomalowani bez uczucia.
Z portretów uderzył nas jeszcze jeden, młodego chłopca w maltańskim mundurze, z fuzyjką w ręku i psem. Takie tu mnóstwo wizerunków i starców, dzieci w kolébkach, że ich policzyć i spamiętać nic podobna. — Wśród popiersi marmurowych, których nie liczyłem także, ale jest ich dość i niektóre piękne; znajduje się jedno Jana III. podobno z odtłuczonym nosem.
W zielonych gałęziach drzew ogrodu, te bielejące pięknych rysów postaci, są jakby cienie dalekiéj już, pogańskiéj przeszłości, wywołane z grobu, aby świadczyły, ile było wdzięku w pojęciu ciała i materji u Greków. Nic nie dziwna, że Sztuka upadła od tego czasu i zmienić się musiała zupełnie. To było konieczném następstwem. Swiat starożytny, był ciałem i uwielbiał ciało, stroje jego więcéj odkrywały i rysowały, niż osłaniały kształty. Chrześcijaństwo mające za zasadę zaparcie się ciała, musiało sprowadzić i suknię starannie ukrywającą je, i sztukę całą w myśli, całą w uczuciu, a pogardzającą niejako kształtami i ich materjalnym wdziękiem.
Na wyspie znajduje się mierny posąg kobiéty, któryby się jednak w oddaleniu nie zle wydawał, gdyby miał podstawę. Naczynia na wzór marmurowych blaszane, olejno malowane biało, stojące na drewnianych podstawach; tak, jak w willanowskim ogrodzie gliniane posągi, nie odpowiadają wspaniałości reszty obrazu i zle odbijają przy nim. Uszłoby to bardzo gdzie indziéj, co tutaj nie uchodzi wcale.
W ogólności wrażenie, jakie daje, obejrzenie ogrodu i pałacu, jest smutne. Wszystko tu w porządku, czystości, z przepychem; ale jakiś to przepych martwy, zastanowiony, bez życia, bez racij i konsekwencij — Ludzi, służby, dworu, ruchu, téj drugiéj i koniecznéj wynikłości państwa, téj wielkiéj ozdoby pałaców, nié ma — Martwo, cicho, pusto wszędzie; serce się ściska — bo życie ztąd uciekło. Najwięcéj go może w jednym pokoiku właściciela, ale tu tak bardzo skromnie! Cela to tylko w przepysznym pałacu — Pokój pani pusty zupełnie, książki w pyle, kałamarz bez atramentu, klęcznik dawno nie odwiedzany, choć na nim leży Agnus i Relikwiarze — Fraszki i minjatury leżące na biórku, przestały widać sercu być drogie, — zostały tu tylko jak ciekawość. A te nowe portrety pana i pani, jak dziwnie odbijają się w swych strojach przy Wojewodzie i Wojewodzinie kijowskiéj, przy starych sarmackich ubiegłego wieku twarzach. Jak znowu smutno poglądać na wizerunki dzieci pomarłych w kwiecie wieku, na daleko rozbiegłych, na innych, których pamięci, należy się — Ale dość tego — Smutno, tak, smutno wszędzie, jak u nas niemal po wszystkich pałacach, z których panowie i panie za granicę uciekają, lub żyć w nich po staremu nie umieją. Te pałace nie są już w żadnym związku z krajem otaczającym je; wyspy na morzu niedostępne i w pół puste — nic więcéj. Wszystko w nich, aż do najmniejszych drobnostek, cudzoziemskie, pożyczone, nie swoje.
Nie dziwujmy się jednak, tak być musiało, wszystko na świecie ma swój czas, swój chwilowy użytek i koniec — Nam się dostało żyć w wieku, w którym tak zwana arystokracja, własnemi rękoma grób sobie kopie i oczy zamyka. — Que l’histoire lui soit legère!!







  1. Tak Kraśne, tak Szarogród. Brasław i Winnice
    I gdzie daléj po Horyń zamierzył granice
    Opanowane snadnie —
    Wojna domowa. Tward. C. 1. f. 15.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.